Zgadza się. Rudowłosa dziewczyna z książką z poprzedniego wpisu to według mnie Ania Shirley. W dzisiejszym wpisie Ania opuszcza arkadyjską Wyspę Księcia Edwarda i rusza w świat zdobywać wiedzę, nie tylko tę naukową, ale również o sobie samej.
„Anię na
uniwersytecie” (Anne of the Island) Lucy Maud Montgomery napisała jako trzecią powieść z cyklu. Dedykowała ją „wszystkim dziewczętom
na świecie, które chciały więcej o Ani” (w polskim wydaniu – Naszej Księgarni
– dedykacja się nie pojawia). Książkę po raz pierwszy wydano w r. 1915, sześć
lat po „Ani z Avonlea”. Ta stosunkowo długa przerwa po poprzednim tomie przygód
Ani i dedykacja mogą wskazywać na to,
że pisarka zasiadła do pisania tej książki nie tyle z własnej chęci, co odpowiadając
na zapotrzebowanie czytelników – i wydawcy. Mimo to wiele osób właśnie „Anię na
uniwersytecie” uważa za swoją ulubioną książkę z serii. Ja nie do końca tę opinię podzielam, choć przyznaję, że to urocza, ciepła lektura – w sam raz na zimowy wieczór.
Ania ma lat 18 i właśnie spełnia się jej wielkie marzenie –
rozpoczyna studia na uniwersytecie (a wraz z nią grupa przyjaciół z Wyspy
Księcia Edwarda). Czytelnik dostaje więc opis życia studenckiego początku
ubiegłego wieku i jest to całkiem zajmujące. Nauka, współzawodnictwo, stres
przedegzaminacyjny, ale również organizacje i zabawy studenckie (czasem nawet
nieco frywolne, np. aby zostać przyjętym do pewnego stowarzyszenia, Gilbert
musi paradować po głównej ulicy miasta w damskim fartuszku kuchennym i czepku –
no, no, toż to jakimś dżenderem trąci) i uczestnictwo w całkiem intensywnym życiu
towarzyskim. Zabawnie się to czyta, zwłaszcza mając już swoje lata studenckie
dawno za sobą.
Na pierwszym roku Ania i jej przyjaciółki mieszkają na
stancji, ale potem udaje im się wynająć najbardziej uroczy domek, jaki tylko
można sobie wyobrazić, przycupnięty w zacisznym ogródku pomiędzy willami
bogaczy (właścicielkami są dwie wielce oryginalne stare panny – w każdym sensie
tego wyrażenia – ciotka i bratanica, udające się właśnie w podróż do Europy).
Gospodarstwo dziewczętom prowadzi ciotka Jakubina – urocza starsza dama. Kiedy
czytałam to jako dziecko, nie mogłam zrozumieć na czym właściwe polegała jej
rola – czyżby cztery dorosłe dziewczyny nie potrafiły zrobić zakupów i ugotować
sobie obiadu? Teraz oczywiście jest dla mnie jasne, że ciotka Jakubina znalazła
się tam tylko z jednego powodu – jako przyzwoitka. Bo nawet jeśli możliwe
byłoby, żeby młode panienki prowadziły same dom, to z pewnością nie mogłyby w
tym domu organizować spotkań towarzyskich. A z ciotką Jakubiną dziergającą przy
kominku nawet wizyty młodych kawalerów nie mogły budzić niczyich zastrzeżeń.
(Na marginesie dodam, że ów uroczy domek nosił w oryginale bezpretensjonalną
nazwę Patty’s Place. Nieoceniona Janina Zawisza-Krasucka przetłumaczyła ją jako
Ustronie Patty i odnoszę wrażenie, że panna Patty uznałaby tę nazwę za wydumaną).
Spośród zapewne wielu nowych znajomych Ani bliżej poznajemy
jedną – Philippę Gordon, nie wiedzieć czemu w polskim przekładzie występującą
jako Izabela. Iza/Phil jest dziewczyną o zniewalającej urodzie, w dodatku
pochodzącą z bogatej rodziny. Niezbyt to prawdopodobna towarzyszka dla Ani i
jej przyjaciółek, ale Iza okazuje się naprawdę miłą osobą, choć spędza
większość czasu na zabawach i przy poważnej Ani wydaje się być trzpiotką i
głuptaskiem. Ale L.M.M. na szczęście nie popada w schemat „ładnej i głupiej”.
Iza jest jedną z najlepszych studentek na roku, a w dodatku świetną
matematyczką (choć pozostaje tajemnicą, jak przy intensywnym życiu towarzyskim
udaje się jej to osiągnąć). I w końcu – to Iza okazuje się bardziej dorosła od
Ani.
No właśnie, Ania w tej książce moim zdaniem niezbyt się
L.M.M. udała. Jest momentami wręcz irytująca i nie jestem w stanie uwierzyć w
jej postać. Z jednej strony jest bardzo dojrzała, nie zapominajmy, że ma
doświadczenie jako nauczycielka i razem z Marylą wychowuje dwójkę dzieci – i
świetnie sobie radzi w tej roli. Sprawia wrażenie osoby bardzo poważnie
podchodzącej do życia i sporo już o nim wiedzącej. Z drugiej strony, żywi
niesłychanie dziecinne wyobrażenia na temat idealnej miłości i w kwestii
własnych uczuć okazuje się głupiutką gąską. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że Ania pod pewnymi względami przypomina Madzię Brzeską z "Emancypantek"... tak, to zdecydowanie dobre porównanie. Zapewne psychoanalityk miałby wiele do powiedzenia, dlaczego Ania uparcie broni się przed przyjęciem faktu, że jej znajomość z Gilbertem, najpierw szkolnym wrogiem, a później serdecznym przyjacielem, może mieć kontekst erotyczny (ja jednak nie będę drążyć tutaj tego tematu).
Okładka wydawnictwa Simon & Schuster, 2014 |
Tekst oryginalny zawiera motto, wiele mówiący cytat z
Tennysona (również pominięty w wydaniach Naszej Księgarni):
All precious things discovered lateTo those that seek them issue forth,For Love in sequel works with Fate,And draws the veil from hidden worth.
Skarby, które odkrywa się późno... W końcu Ania odkryje to, co dla jej przyjaciół – i dla
czytelników – jest jasne od początku: że takiego faceta jak Gilbert nie spotyka
się codziennie, a właściwie, że spotyka się go tylko raz w życiu. I że w żadnym wypadku nie wolno
pozwolić mu odejść. Wcześniej jednak odrzuci jego oświadczyny i uwikła się w
znajomość z, jak sądzi, idealnym kandydatem na Tego Jedynego, Royalem Gardnerem
(tutaj w pełni popieram tłumaczkę, która przerobiła go na Roberta, choć być
może w zamyśle L.M.M. to imię miało mu dodać jeszcze więcej splendoru w oczach
Ani). Po dwóch latach Robert/Roy poprosi Anię o rękę w sposób doskonały,
niesłychanie elokwentny i poetyczny (a więc tak różny od prostolinijnych
oświadczyn Gilberta). A nasza bohaterka… na szczęście również tym razem stwierdzi, że to
jednak nie to. Fabuła jest właściwie bardzo przewidywalna, choć akurat to mi
nie przeszkadza, bo po drodze mamy mnóstwo zabawnych i wzruszających epizodów.
Naiwność Ani w kwestii uczuć jest jednak mało przekonująca (Madzi Brzeskiej dużo bardziej z tym do twarzy).
Jak to się często L.M.M. zdarza, słoneczny i lekki ton „Ani na uniwersytecie” jest przełamany fragmentami o zgoła innym
charakterze. Szkolna koleżanka Ani, Ruby Gillis, umiera na „galopujące
suchoty”. Ale znacznie mroczniejsza jest historia, z którą Ania styka się
pewnego lata, gdy zastępując koleżankę, pracuje w wiejskiej szkole – polecam
zapoznać się z rozdziałami od „List Ani do Izy” do „Jan Douglas przemówił”. To
historia, która właściwie nadawałaby się na osobną powieść (psychologiczną), bardzo smutną i dla
dorosłych – o matce, która przez długie lata psychicznie torturuje syna i jego
ukochaną. Czyste zło ukryte w banalnej codzienności. A wracając do weselszych tematów – natrafiłam w tej książce na coś,
co można chyba uznać za swego rodzaju manifest literacki L.M.M., rozpisany na dwa głosy: Ani i
jej sąsiada z Avonlea, pana Harrisona.
Otóż Ania nie tylko studiuje, rozmyśla o idealnej miłości i
odrzuca oferty matrymonialne. Próbuje także swoich sił jako pisarka. Jej
pierwszą próbą literacką jest utwór zatytułowany „Pokuta Aweryli” (który
później Diana, kierując się zresztą najszczerszymi intencjami, tak straszliwie
– w mniemaniu Ani – zbezcześci). Ania prosi pana Harrisona o opinię na temat
swojego opowiadania i przy tej okazji ma między nimi miejsce bardzo ciekawa
rozmowa. Pan Harrison krytykuje Anię miedzy innymi za „kwieciste ustępy”.
„Zostawiłam tylko opis zachodu słońca, bo ten według mnie był najlepszy –
szepnęła nieśmiało” Ania. Panu Harrisonowi nie podoba się również, że bohaterowie
„zbyt dużo mówią i wyrażają się trochę za górnolotnie”. Ta krytyka bardzo mnie
rozbawiła, bo wiele zarzutów pana Harrisona wobec Ani sama mogłabym postawić
L.M.M. Autorka albo nie wie, że sama popełnia niektóre z grzechów swojej bohaterki,
albo przeciwnie, ten fragment powieści można potraktować jako jej polemikę z
krytykami (przy czym wydaje mi się, że swoje poglądy autorka wkłada w usta obojga – spierających się ze sobą – interlokutorów) i jeśli L.M.M. każe swoim bohaterom wyrażać się nieco górnolotnie i
robi wiele szumu wokół wschodów i zachodów słońca, robi to z pełną
premedytacją.
Muszę jednak przyznać, że w niektórych momentach L.M.M. umie
wykazać się podziwu godnym umiarem i prostotą. W ostatnim akapicie powieści,
kiedy już Ania i Gilbert wszystko sobie wyjaśnili „Gilbert drew her close to
him and kissed her”. Nie mogę natomiast tego samego powiedzieć o tłumaczce. W
wersji Janiny Zawiszy-Krasuckiej Gilbert nie mógł oczywiście Ani tak po prostu pocałować:
„przytulił ją do siebie i złożył na jej ustach pierwszy gorący
pocałunek”.
---
Lucy Maud
Montgomery, “Anne of the Island” (link do tekstu znajduje się w zakładce "Książki z domeny publicznej").
Lucy Maud Montgomery, „Ania na uniwersytecie”. Przekład
Janina Zawisza-Krasucka, ilustracje Bogdan Zieleniec. Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 1968.
W końcu zdołałam w spokoju przeczytać post. Książkę, o której piszesz czytałam prawie 7 lat temu po raz ostatni. Wówczas zresztą czytywałam całą serię. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że jak będę studiować, to będę mieszkać w takim cudnym domku jak Ania i będę.mieć takie perypetie jak ona... Rzeczywistość była inna.
OdpowiedzUsuńRzeczywistość zazwyczaj bywa inna ;) Ale myślę, że te uczucia Ani, kiedy ze swojej małej wyspy przyjechała uczyć się na wielkim uniwersytecie, są bardzo podobne do tego, co w dalszym ciągu przeżywa wielu początkujących studentów.
UsuńDo dziś kocham tę książkę i żałuję, że jest tak krótka (a może mam jakąś okrojoną wersję?), lata studenckie mijają bardzo szybko, sa opisane bardzo ogolnikowo, a ciekawie byłoby, gdyby LMM dodała więcej szczegółów dotyczących ówczesnego życia uniwersyteckiego.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że jako dziecko nie widziałam w fabule nie przewidywalnego i to był chyba dla mnie pierwszy raz, gdy poznałam schemat: "sądzę, że tak naprawdę nie kocham mojego przyjaciela i zakochuję się w idealnym nieznajomym, lecz później okazuje się, że tak naprawdę zawsze kochałam tego pierwszego"...
"Anię na Uniwersytecie" wydawano raczej w pełnej wersji, skrócone mogły zostać najwyżej niektóre akapity (natomiast skrótów dokonano w "Ani z Szumiących Topoli"). Rzeczywiście L.M.M. gna przez okres studiów Ani, też z chęcią poczytałabym więcej o życiu studenckim całej tej "paczki".
UsuńNo właśnie, w dzieciństwie książki odbieramy zupełnie inaczej, ale ja właściwie nie wymagam od autorów, żeby mnie zaskakiwali, a odnajdywanie schematów też przecież sprawia przyjemność - wszystko jest kwestią sposobu, w jaki te schematy są podane :)