wtorek, 20 stycznia 2015

Ania wyrusza w szeroki świat



Zgadza się. Rudowłosa dziewczyna z książką z poprzedniego wpisu to według mnie Ania Shirley. W dzisiejszym wpisie Ania opuszcza arkadyjską Wyspę Księcia Edwarda i rusza w świat zdobywać wiedzę, nie tylko tę naukową, ale również o sobie samej.

„Anię na uniwersytecie” (Anne of the Island) Lucy Maud Montgomery napisała jako trzecią powieść z cyklu. Dedykowała ją „wszystkim dziewczętom na świecie, które chciały więcej o Ani” (w polskim wydaniu – Naszej Księgarni – dedykacja się nie pojawia). Książkę po raz pierwszy wydano w r. 1915, sześć lat po „Ani z Avonlea”. Ta stosunkowo długa przerwa po poprzednim tomie przygód Ani i dedykacja mogą wskazywać na to, że pisarka zasiadła do pisania tej książki nie tyle z własnej chęci, co odpowiadając na zapotrzebowanie czytelników – i wydawcy. Mimo to wiele osób właśnie „Anię na uniwersytecie” uważa za swoją ulubioną książkę z serii. Ja nie do końca tę opinię podzielam, choć przyznaję, że to urocza, ciepła lektura – w sam raz na zimowy wieczór.

Ania ma lat 18 i właśnie spełnia się jej wielkie marzenie – rozpoczyna studia na uniwersytecie (a wraz z nią grupa przyjaciół z Wyspy Księcia Edwarda). Czytelnik dostaje więc opis życia studenckiego początku ubiegłego wieku i jest to całkiem zajmujące. Nauka, współzawodnictwo, stres przedegzaminacyjny, ale również organizacje i zabawy studenckie (czasem nawet nieco frywolne, np. aby zostać przyjętym do pewnego stowarzyszenia, Gilbert musi paradować po głównej ulicy miasta w damskim fartuszku kuchennym i czepku – no, no, toż to jakimś dżenderem trąci) i uczestnictwo w całkiem intensywnym życiu towarzyskim. Zabawnie się to czyta, zwłaszcza mając już swoje lata studenckie dawno za sobą. 

Na pierwszym roku Ania i jej przyjaciółki mieszkają na stancji, ale potem udaje im się wynająć najbardziej uroczy domek, jaki tylko można sobie wyobrazić, przycupnięty w zacisznym ogródku pomiędzy willami bogaczy (właścicielkami są dwie wielce oryginalne stare panny – w każdym sensie tego wyrażenia – ciotka i bratanica, udające się właśnie w podróż do Europy). Gospodarstwo dziewczętom prowadzi ciotka Jakubina – urocza starsza dama. Kiedy czytałam to jako dziecko, nie mogłam zrozumieć na czym właściwe polegała jej rola – czyżby cztery dorosłe dziewczyny nie potrafiły zrobić zakupów i ugotować sobie obiadu? Teraz oczywiście jest dla mnie jasne, że ciotka Jakubina znalazła się tam tylko z jednego powodu – jako przyzwoitka. Bo nawet jeśli możliwe byłoby, żeby młode panienki prowadziły same dom, to z pewnością nie mogłyby w tym domu organizować spotkań towarzyskich. A z ciotką Jakubiną dziergającą przy kominku nawet wizyty młodych kawalerów nie mogły budzić niczyich zastrzeżeń. (Na marginesie dodam, że ów uroczy domek nosił w oryginale bezpretensjonalną nazwę Patty’s Place. Nieoceniona Janina Zawisza-Krasucka przetłumaczyła ją jako Ustronie Patty i odnoszę wrażenie, że panna Patty uznałaby tę nazwę za wydumaną).

Spośród zapewne wielu nowych znajomych Ani bliżej poznajemy jedną – Philippę Gordon, nie wiedzieć czemu w polskim przekładzie występującą jako Izabela. Iza/Phil jest dziewczyną o zniewalającej urodzie, w dodatku pochodzącą z bogatej rodziny. Niezbyt to prawdopodobna towarzyszka dla Ani i jej przyjaciółek, ale Iza okazuje się naprawdę miłą osobą, choć spędza większość czasu na zabawach i przy poważnej Ani wydaje się być trzpiotką i głuptaskiem. Ale L.M.M. na szczęście nie popada w schemat „ładnej i głupiej”. Iza jest jedną z najlepszych studentek na roku, a w dodatku świetną matematyczką (choć pozostaje tajemnicą, jak przy intensywnym życiu towarzyskim udaje się jej to osiągnąć). I w końcu – to Iza okazuje się bardziej dorosła od Ani.

No właśnie, Ania w tej książce moim zdaniem niezbyt się L.M.M. udała. Jest momentami wręcz irytująca i nie jestem w stanie uwierzyć w jej postać. Z jednej strony jest bardzo dojrzała, nie zapominajmy, że ma doświadczenie jako nauczycielka i razem z Marylą wychowuje dwójkę dzieci – i świetnie sobie radzi w tej roli. Sprawia wrażenie osoby bardzo poważnie podchodzącej do życia i sporo już o nim wiedzącej. Z drugiej strony, żywi niesłychanie dziecinne wyobrażenia na temat idealnej miłości i w kwestii własnych uczuć okazuje się głupiutką gąską. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że Ania pod pewnymi względami przypomina Madzię Brzeską z "Emancypantek"... tak, to zdecydowanie dobre porównanie. Zapewne psychoanalityk miałby wiele do powiedzenia, dlaczego Ania uparcie broni się przed przyjęciem faktu, że jej znajomość z Gilbertem, najpierw szkolnym wrogiem, a później serdecznym przyjacielem, może mieć kontekst erotyczny (ja jednak nie będę drążyć tutaj tego tematu).

Okładka wydawnictwa Simon & Schuster, 2014
Tekst oryginalny zawiera motto, wiele mówiący cytat z Tennysona (również pominięty w wydaniach Naszej Księgarni):

All precious things discovered late
To those that seek them issue forth,
For Love in sequel works with Fate,
And draws the veil from hidden worth.

Skarby, które odkrywa się późno... W końcu Ania odkryje to, co dla jej przyjaciół – i dla czytelników – jest jasne od początku: że takiego faceta jak Gilbert nie spotyka się codziennie, a właściwie, że spotyka się go tylko raz w życiu. I że w żadnym wypadku nie wolno pozwolić mu odejść. Wcześniej jednak odrzuci jego oświadczyny i uwikła się w znajomość z, jak sądzi, idealnym kandydatem na Tego Jedynego, Royalem Gardnerem (tutaj w pełni popieram tłumaczkę, która przerobiła go na Roberta, choć być może w zamyśle L.M.M. to imię miało mu dodać jeszcze więcej splendoru w oczach Ani). Po dwóch latach Robert/Roy poprosi Anię o rękę w sposób doskonały, niesłychanie elokwentny i poetyczny (a więc tak różny od prostolinijnych oświadczyn Gilberta). A nasza bohaterka… na szczęście również tym razem stwierdzi, że to jednak nie to. Fabuła jest właściwie bardzo przewidywalna, choć akurat to mi nie przeszkadza, bo po drodze mamy mnóstwo zabawnych i wzruszających epizodów. Naiwność Ani w kwestii uczuć jest jednak mało przekonująca (Madzi Brzeskiej dużo bardziej z tym do twarzy). 

Jak to się często L.M.M. zdarza, słoneczny i lekki ton „Ani na uniwersytecie” jest przełamany fragmentami o zgoła innym charakterze. Szkolna koleżanka Ani, Ruby Gillis, umiera na „galopujące suchoty”. Ale znacznie mroczniejsza jest historia, z którą Ania styka się pewnego lata, gdy zastępując koleżankę, pracuje w wiejskiej szkole – polecam zapoznać się z rozdziałami od „List Ani do Izy” do „Jan Douglas przemówił”. To historia, która właściwie nadawałaby się na osobną powieść (psychologiczną), bardzo smutną i dla dorosłych – o matce, która przez długie lata psychicznie torturuje syna i jego ukochaną. Czyste zło ukryte w banalnej codzienności. A wracając do weselszych tematów – natrafiłam w tej książce na coś, co można chyba uznać za swego rodzaju manifest literacki L.M.M., rozpisany na dwa głosy: Ani i jej sąsiada z Avonlea, pana Harrisona. 

Otóż Ania nie tylko studiuje, rozmyśla o idealnej miłości i odrzuca oferty matrymonialne. Próbuje także swoich sił jako pisarka. Jej pierwszą próbą literacką jest utwór zatytułowany „Pokuta Aweryli” (który później Diana, kierując się zresztą najszczerszymi intencjami, tak straszliwie – w mniemaniu Ani – zbezcześci). Ania prosi pana Harrisona o opinię na temat swojego opowiadania i przy tej okazji ma między nimi miejsce bardzo ciekawa rozmowa. Pan Harrison krytykuje Anię miedzy innymi za „kwieciste ustępy”. „Zostawiłam tylko opis zachodu słońca, bo ten według mnie był najlepszy – szepnęła nieśmiało” Ania. Panu Harrisonowi nie podoba się również, że bohaterowie „zbyt dużo mówią i wyrażają się trochę za górnolotnie”. Ta krytyka bardzo mnie rozbawiła, bo wiele zarzutów pana Harrisona wobec Ani sama mogłabym postawić L.M.M. Autorka albo nie wie, że sama popełnia niektóre z grzechów swojej bohaterki, albo przeciwnie, ten fragment powieści można potraktować jako jej polemikę z krytykami (przy czym wydaje mi się, że swoje poglądy autorka wkłada w usta obojga – spierających się ze sobą – interlokutorów) i jeśli L.M.M. każe swoim bohaterom wyrażać się nieco górnolotnie i robi wiele szumu wokół wschodów i zachodów słońca, robi to z pełną premedytacją.

Muszę jednak przyznać, że w niektórych momentach L.M.M. umie wykazać się podziwu godnym umiarem i prostotą. W ostatnim akapicie powieści, kiedy już Ania i Gilbert wszystko sobie wyjaśnili „Gilbert drew her close to him and kissed her”. Nie mogę natomiast tego samego powiedzieć o tłumaczce. W wersji Janiny Zawiszy-Krasuckiej Gilbert nie mógł oczywiście Ani tak po prostu pocałować: „przytulił ją do siebie i złożył na jej ustach pierwszy gorący pocałunek”.



---
Lucy Maud Montgomery, “Anne of the Island” (link do tekstu znajduje się w zakładce "Książki z domeny publicznej").
Lucy Maud Montgomery, „Ania na uniwersytecie”. Przekład Janina Zawisza-Krasucka, ilustracje Bogdan Zieleniec. Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 1968.

4 komentarze:

  1. W końcu zdołałam w spokoju przeczytać post. Książkę, o której piszesz czytałam prawie 7 lat temu po raz ostatni. Wówczas zresztą czytywałam całą serię. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że jak będę studiować, to będę mieszkać w takim cudnym domku jak Ania i będę.mieć takie perypetie jak ona... Rzeczywistość była inna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywistość zazwyczaj bywa inna ;) Ale myślę, że te uczucia Ani, kiedy ze swojej małej wyspy przyjechała uczyć się na wielkim uniwersytecie, są bardzo podobne do tego, co w dalszym ciągu przeżywa wielu początkujących studentów.

      Usuń
  2. Do dziś kocham tę książkę i żałuję, że jest tak krótka (a może mam jakąś okrojoną wersję?), lata studenckie mijają bardzo szybko, sa opisane bardzo ogolnikowo, a ciekawie byłoby, gdyby LMM dodała więcej szczegółów dotyczących ówczesnego życia uniwersyteckiego.
    Pamiętam, że jako dziecko nie widziałam w fabule nie przewidywalnego i to był chyba dla mnie pierwszy raz, gdy poznałam schemat: "sądzę, że tak naprawdę nie kocham mojego przyjaciela i zakochuję się w idealnym nieznajomym, lecz później okazuje się, że tak naprawdę zawsze kochałam tego pierwszego"...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Anię na Uniwersytecie" wydawano raczej w pełnej wersji, skrócone mogły zostać najwyżej niektóre akapity (natomiast skrótów dokonano w "Ani z Szumiących Topoli"). Rzeczywiście L.M.M. gna przez okres studiów Ani, też z chęcią poczytałabym więcej o życiu studenckim całej tej "paczki".

      No właśnie, w dzieciństwie książki odbieramy zupełnie inaczej, ale ja właściwie nie wymagam od autorów, żeby mnie zaskakiwali, a odnajdywanie schematów też przecież sprawia przyjemność - wszystko jest kwestią sposobu, w jaki te schematy są podane :)

      Usuń

Dziękuję za komentarz.