czwartek, 27 listopada 2014

Kosogłos - o najnowszej filmowej odsłonie "Igrzysk śmierci" i ich książkowym pierwowzorze



Dzisiejszy wpis jest przede wszystkim recenzją filmu "Kosogłos. Część 1", który od piątku możemy oglądać w kinach - ekranizacji połowy (mniej więcej) ostatniej części trylogii Suzanne Collins "Igrzyska śmierci". (Wygląda na to, że wirus dzielenia nawet niezbyt obszernych książek, po to by sfilmować je w kilku częściach, się rozprzestrzenia...) Nie mogę jednak przejść do filmu nie wspomniawszy o książkowym pierwowzorze.

Nie jestem znawczynią literatury dla młodzieży, ale wydaje mi się, że to właśnie Suzanne Collins wynalazła nowy gatunek literacki (i filmowy), czyli młodzieżową dystopię romantyczną ("romantyczną" w sensie np. komedii romantycznej, a nie "Dziadów"). Cechami charakterystycznymi tego gatunku jest ponura wizja świata przyszłości, młodzi bohaterowie poddawani ciężkim próbom oraz trójkąt miłosny. Sukces powieści Collins zaowocował licznymi mniej lub bardziej udanymi naśladownictwami, opierającymi się właśnie na tym schemacie. Ale cyklu Suzanne Collins nie powinno się zbywać młodzieżową łatką i paroma ironicznymi zdaniami. To takie książki, które chętnie widziałabym na liście lektur szkolnych, bo traktują o sprawach, nad którymi warto (i trzeba) się zastanawiać. Zadają pytania, które ludzkość stawia od wieków - co nie znaczy wcale, że są trywialne - nie dając przy tym łatwych i jednoznacznych odpowiedzi, bo nie ma tu natrętnego i taniego dydaktyzmu. Jednocześnie przekazują wartości i postawy, które powinniśmy pielęgnować. Słowa takie jak miłość, przyjaźń, lojalność, poświęcenie mają dla bohaterów "Igrzysk..." sens. A także wolność (i równość, i braterstwo). Mamy więc do czynienia z fabułą dużego kalibru, z którym autorka radzi sobie całkiem nieźle.

Nieco gorzej wypada sam sposób przedstawienia tej historii, przynajmniej z mojego punktu widzenia - osoby dorosłej, która "czytuje to i owo". Krótko mówiąc, nie jest to proza szczególnie finezyjna. Co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że narratorką powieści jest Katniss, ich kilkunastoletnia bohaterka (i że książki są przeznaczone dla kilkunastoletnich czytelników), niemniej jednak trochę mi to przeszkadzało. Uważam taki sposób narracji za dosyć niefortunną decyzję autorki, nie sam fakt opowiadania wydarzeń z punktu widzenia Katniss - to akurat, że czytelnik wie tyle co Katniss i stopniowo razem z nią odkrywa pewne rzeczy, wydaje mi się trafnym posunięciem - ale to, że narracja jest pierwszoosobowa i te wydarzenia są opowiadane jej "własnymi słowami". Dodatkowo narracja prowadzona jest konsekwentnie w czasie teraźniejszym, co jest dosyć nienaturalne. Zabieg ten ma zapewne na celu utrzymanie czytelnika w niepewności co do ostatecznego losu Katniss, choć moim zdaniem nie ma to większego sensu. Mimo wszystko treść książek jest na tyle interesująca, że rekompensuje pewne niedostatki formy.

Można się oczywiście spierać, na ile świat przedstawiony w książkach jest realistycznie skonstruowany i czy Panem rzeczywiście mogłoby funkcjonować tak, jak przedstawia to Collins. Odpowiedź brzmi (oczywiście): nie. Kapitol jest niesamowicie zaawansowany technologicznie, a mieszkańcy większości dystryktów żyją w warunkach niemal dziewiętnastowiecznych (wyjąwszy wszechobecną telewizję, która rządzi tym światem - a raczej za pomocą której rządzi się tym światem) i takimi metodami pracują. "Strażnicy pokoju" uzbrojeni po zęby w zdobycze techniki, o jakich nam się nie śniło, mogą pilnować ludzi wydobywających węgiel za pomocą kilofów. Również biorąc pod uwagę bardzo niską liczebność populacji i rozległość terytorium Panem, nie wydaje się możliwe, aby Kapitol mógł upilnować mieszkańców dystryktów, nawet przy użyciu super zaawansowanych technologii. (Wydaje się, że na obszarze odpowiadającym USA jest tylko 13 niewielkich miasteczek). Ci, którzy nie chcieliby się podporządkować reżimowi Kapitolu, mogliby po prostu uciec i założyć gdzieś pionierskie enklawy wolności. Jednak nawet jeśli konstrukcja tego świata nie jest całkowicie spójna i logiczna, nie osłabia to ładunku emocjonalnego i przesłania książek. Należy je po prostu potraktować jako przypowieść i nie roztrząsać szczegółowo kwestii technicznych.

Nie napisałam do tej pory, o czym właściwie opowiadają te książki. Przypuszczam jednak, że wszyscy mniej więcej znają zarys fabuły, a jeśli do tej pory nie zetknęliście się z Katniss Everdeen i "Igrzyskami śmierci", to radzę czym prędzej nadrobić zaległości i obejrzeć poprzednie części cyklu filmowego ("Igrzyska śmierci" i "W pierścieniu ognia"), które dosłownie wbijają widza w fotel i utrzymują w stanie napięcia przez 2,5 godziny każda. Potem proponuję przeczytać będące ich pierwowzorami książki (sądzę, że taka kolejność będzie najlepsza), a następnie wrócić do dalszej części tego wpisu. Nie chcę nikomu psuć przyjemności, a nie jestem w stanie pisać o "Kosogłosie" nie zdradzając, co się wydarzyło w poprzednich częściach cyklu.


*** Materiały promocyjne filmu. Dystrykt 13 jest społecznością termitów, w której nie ma miejsca na indywidualizm ***


"Kosogłos. Część 1". Ten film nie mógł kontynuować schematu, który sprawdził się w "Igrzyskach śmierci" i został doprowadzony do perfekcji w "W pierścieniu ognia". Wynika to oczywiście z fabuły książek. Podczas igrzysk ćwierćwiecza Katniss wysadziła w powietrze arenę, czym (niezamierzenie) dała już jawny sygnał do rebelii przeciw Kapitolowi. Kolejnych igrzysk więc już, przynajmniej na razie, nie będzie. Katniss oraz Finnick zostali uratowani z areny i trafili do Dystryktu 13 (gdzie znaleźli się również mieszkańcy zniszczonej po wyczynie Katniss Dwunastki, w tym jej rodzina i przyjaciel/chłopak Gale), który przewodzi powstaniu, ale z pewnością nie odpowiada naszym wyobrażeniom o stolicy wolnego świata. Przywódcy rebelii chcą, aby Katniss odgrywała rolę symbolu powstania i występowała w materiałach propagandowych jako Kosogłos, nawołując mieszkańców dystryktów do buntu. W rękach Kapitolu jest jednak Peeta, a także Johanna oraz ukochana Finnicka Annie Cresta, których prezydent Snow zamierza użyć jako narzędzia nacisku na Katniss.

Decyzja producentów o sfilmowaniu książki w dwóch częściach niekoniecznie musiała być z zasady zła, ale sposób, w jaki ten plan wykonano, nie wyszedł filmowi na dobre. Pierwsza część "Kosogłosa" jest bardzo statyczna. Nie znaczy to, że w filmie nic się nie dzieje, ale niestety widz odnosi takie wrażenie. Z przyczyn fabularnych "Kosogłos. Część 1" nie mógł być filmem akcji takim jak dwie poprzednie części, ale z punktu wyjścia, który pokrótce przedstawiłam powyżej, twórcy filmu mogli go rozwinąć w kilku całkiem innych kierunkach. Pierwszy: dramat psychologiczny. Emocje, które przeżywa Katniss (albo powinna przeżywać), a także inni bohaterowie - Finnick, Haymitch i Gale z pewnością mogłyby dostarczyć materiału na wypełnienie filmu. Drugi: thriller polityczny. Rozgrywka pomiędzy Snowem a przywódczynią Trzynastki, prezydent Almą Coin. Wojna propagandowa i militarna. Działania i przeciwdziałania. Kierunek trzeci: antyutopia/moralitet. Czy cel uświęca środki? Jak daleko można się posunąć, wykorzystując innych do osiągnięcia słusznego celu (i czy ten cel jest słuszny)? Czy państwo, które powstanie po zwycięstwie rebelii, na pewno będzie lepsze i sprawiedliwsze niż władza Kapitolu? Twórcy filmu robią krok we wszystkich tych kierunkach, co zostawia ich w dosyć niewygodnym rozkroku. W efekcie powstaje film nijaki i zadziwiająco wyprany z emocji.

Najbardziej interesujący i najlepiej pokazany z tej sterty nie do końca wykorzystanych pomysłów wydał mi się watek "antyutopijny". Jak już wspomniałam, Dystrykt 13 bardzo odbiega od naszych wyobrażeń o enklawie wolności. Katniss też zapewne niezbyt przypadł do gustu (tej książkowej na pewno, w filmie jest to trochę mniej uwypuklone) i nie podejmuje współpracy z Coin ochoczo. Oglądając "Kosogłosa" mamy wrażenie, że Katniss trafiła z Niemiec Hitlera do Kraju Rad. Dystrykt 13, wydrążone pod ziemią miasto ludzi ubranych w identyczne, szare uniformy, przypomina społeczność termitów, gdzie życie jednostki jest całkowicie podporządkowane celom ogółu i nie ma miejsca na indywidualizm. Kiedy zgromadzeni mieszkańcy Trzynastki wyrażają aplauz dla przemówienia prezydent Coin, ich chóralne, zdyscyplinowane i miarowe "uuu-raa" wywołuje nieprzyjemne skojarzenia ze stalinowskim Związkiem Radzieckim i każe widzowi zastanawiać się, czy tak właśnie będzie wyglądało życie w wolnym od tyranii Panem.

Stonowana gra Julianne Moore idealnie oddaje postać Almy Coin - opanowanej, zimnej uczestniczki rozgrywki o najwyższą stawkę. Niestety gorzej tym razem wypada Jennifer Lawrence - jej grze zabrakło subtelności, Katniss w jej wykonaniu jest tym razem przede wszystkim dosyć histeryczna. Philip Seymour Hoffman w swojej niestety już ostatniej roli - jako Plutarch Heavensbee - znów sprawdził się bardzo dobrze, ale jego postać nie jest w filmie wyeksponowana. I znów można zadać sobie pytanie, czym wobec tego wypełnione są te dwie godziny, bo niemal zupełnie zmarginalizowani zostają też Haymitch (Woody Harrelson) i Finnick (Sam Claflin) - ze szkodą dla filmu.

"Kosogłos. Część 1" jest nie tyle filmem złym, co rozczarowującym. Być może po poprzednich świetnych częściach miałam wobec niego zbyt duże oczekiwana, a może zawiniło to, że znałam już książkę i wiedziałam, co ma się wydarzyć - a w tym filmie bardzo długo trzeba czekać, aż wydarzy się cokolwiek. Polecam przede wszystkim wielbicielom serii i czekam z nadzieją na część drugą "Kosogłosa".


*** Niestety części pierwszej nie miałam pod ręką, ale "Igrzyska śmierci" to trylogia. ***


wtorek, 25 listopada 2014

Pocztówki z Narni




     „To musi być naprawdę ogromna szafa” – pomyślała, posuwając się wciąż dalej i rozgarniając miękkie futra, aby zrobić sobie miejsce. Nagle zauważyła, że coś skrzypi pod jej nogami. „To chyba kulki naftaliny”, pomyślała i schyliła się, chcąc namacać je ręką. Ale zamiast twardego i gładkiego drewna podłogi wyczuła coś miękkiego, sypkiego i zimnego.
     – To bardzo dziwne – powiedziała do siebie i zrobiła jeszcze krok lub dwa. Teraz jej twarz i ręce przestały wyczuwać miękkość futer, a napotykały coś twardego i szorstkiego, a nawet kłującego.
     – Ależ to zupełnie przypomina gałęzie drzew! – wykrzyknęła i nagle zauważyła jakieś światło. I to wcale nie kilkanaście centymetrów przed sobą, tram gdzie powinna być tylna ściana szafy, lecz w oddali. W chwilę później zdała sobie sprawę, że stoi pośrodku lasu, jest noc, pod nogami ma najprawdziwszy śnieg, którego płatki wirują w powietrzu.

– C.S. Lewis, "Lew, czarownica i stara szafa", przekład Andrzej Polkowski

Kiedy obudziłam się dziś rano, poczułam się jak Łucja, kiedy przeszła na drugą stronę starej szafy. Jeszcze wczoraj łąki były szaro-zielone, nocą krajobraz zmienił się, jakby zaczarowała go zimna królowa.



niedziela, 23 listopada 2014

SZTUKA CZYTANIA: Pani Bovary


*** Auguste Toulmouche (1829-1890) "Dolce far niente" ***


"Pomyliłam się więc" - myślała i starała się dociec znaczenia słów: s z c z ę ś c i e,
n a m i ę t n o ś ć,  u p o j e n i e,  słów, które tak pięknie brzmiały w książkach.
 - Gustaw Flaubert "Pani Bovary". Przekład Aniela Micińska. PIW, Warszawa 1976

Młoda kobieta, półleżąca na sofie z książką w dłoni, została przedstawiona przez francuskiego malarza Auguste'a Toulmouche'a w momencie "słodkiego nicnierobienia". Czy na pewno słodkiego? Na jej twarzy nie widać zadowolenia, wyraża raczej znudzenie, może rozczarowanie. Dla mnie to doskonały wizerunek Emmy Bovary.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Pamiętniki Lucy Maud Montgomery

"Jeden z recenzentów - pisze Lucy Maud Montgomery w swoim dzienniku 15 października 1908 r. - stwierdza: "ta książka ["Ania z Zielonego Wzgórza"] promieniuje szczęściem i optymizmem". Kiedy pomyślę o troskach, smutku i strapieniach, które towarzyszyły jej powstawaniu, dziwię się temu. Dzięki Bogu, potrafię oddzielić ciemne strony mego życia od mojej pracy. Nie chciałabym rzucać cienia na życie innych - chcę być zwiastunką optymizmu i słońca."

*** Zakręty na drodze (życiowej) z ciekawością i wyczekiwaniem witała optymistka Ania Shirley ***


"Krajobraz dzieciństwa" i "Uwięziona dusza" to polska edycja "The Selected Journals of L.M. Montgomery - Volume 1". "Krajobraz dzieciństwa" obejmuje lata 1889-1897, "Uwięziona dusza" - 1898-1910, a więc w sumie okres od 15 do 35 roku życia L.M.M. "Krajobraz..." rozpoczyna się wesołą paplaniną piętnastolatki, drugą książkę kończą zapiski uznanej już autorki, mającej w swoim dorobku trzy bestsellerowe powieści - uznanej autorki, lecz nie kobiety szczęśliwej i spełnionej. Nie znałam wcześniej tych pamiętników (właściwie są to dzienniki, ale "Nasza Księgarnia" wydała je jako "Pamiętniki") - więc tym razem nie jest to powrót do "L.M.M. po latach" - przede wszystkim dlatego, że kiedy ukazały się w Polsce, od dawna uważałam, że z książek L.M.M. już wyrosłam (jak się teraz okazuje - sądziłam tak całkiem niesłusznie).

Wydawnictwo "Nasza Księgarnia" postanowiło nadać tym książkom szatę graficzną jednoznacznie sugerującą, że powinny się znaleźć na półkach z literaturą dziecięcą, i rzeczywiście aby je wypożyczyć z lokalnej biblioteki musiałam się udać do oddziału dla dzieci. Nie jest to jednak lektura, którą należałoby polecać dzieciom. Oczywiście nie dlatego, że jest w nich coś gorszącego - L.M.M. prowadziła bardzo przykładne, "grzeczne" życie, sumiennie spełniając obowiązki wobec rodziny i społeczeństwa. Ale nie trzeba być geniuszem, żeby zorientować się, że osobisty dziennik kobiety trzydziestoparoletniej niekoniecznie zawiera treści, które mogą być zrozumiane i docenione przez dwunastolatkę, choćby nawet owa kobieta zajmowała się pisaniem wesołych opowiastek dla młodych dziewcząt. Z czystym sumieniem mogę natomiast polecić pamiętniki L.M.M. wszystkim dorosłym wielbicielom jej twórczości - ale nie tylko im, także wszystkim tym, którzy lubią zaglądać pod podszewkę cudzego życia. Brzmi to może niezbyt szlachetnie, ale w tym przypadku możemy się czuć rozgrzeszeni - bo można te książki potraktować po prostu jako poruszający zapis życia kobiety, obraz zwykłego, monotonnego życia wypełnionego pracą, obowiązkami, zachwytem, małymi radościami i większymi smutkami, i fakt, że chodzi o życie słynnej pisarki może być bez znaczenia (choć niewątpliwie wpływa na literacką formę dzienników).


Jeśli zna się powieści L.M.M., ale nie wie nic o jej biografii, lektura jej pamiętników będzie zaskoczeniem. Życie L.M.M. nie było tak słoneczne, jak można by sądzić na podstawie pisanych przez nią książek.
Czytając jej osobiste zapiski, zobaczymy w nich Anię Shirley, ale możemy też zauważyć, skąd się wzięły te mroczniejsze pokłady nieszczęść, rozczarowań i zawiedzionych nadziei, pulsujące jak lawa pod powierzchnią jej "promieniujących szczęściem i optymizmem" książek, które tu i ówdzie wydostają się na powierzchnię, przeważnie za sprawą postaci epizodycznych. Pamiętnik nastoletniej Maud (prywatnie nigdy nie używała swojego pełnego imienia), mieszkającej u dziadków w Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda, czyta się tak, jakby jego autorką była sama Ania Shirley. Widać w nim inteligentną, wrażliwą dziewczynę, obdarzoną nieprzeciętną wyobraźnią, zamiłowaniem do czytania i nauki i ambicjami literackimi. A przy tym wesołą i łaknącą towarzystwa trzpiotkę, może trochę mniej dojrzałą niż Ania w jej wieku. Te strony są zapełnione przede wszystkim wydarzeniami z życia szkolnego i mam wrażenie, że panna Gordon, nauczycielka w Cavendish, została potem uwieczniona jako ulubiona nauczycielka Ani Shirley, Mollie jako Diana Barry, a szkolny kolega Nate - jedyna osoba w Cavendish, którą tak jak Maud interesowały książki, użyczył przynajmniej kilku swoich cech młodemu Gilbertowi Blythe'owi. Maud czasem wspomina o przykrościach i ograniczeniach swojego życia, ale nie ma w tych notatkach rozgoryczenia i smutku. Inaczej opisze ten czas po latach, kiedy w pamiętniku będzie wracać we wspomnieniach do dzieciństwa. Wtedy odmaluje obraz dziecka samotnego, niezrozumianego przez najbliższych i wiecznie głodnego emocjonalnie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że L.M.M. nadała Ani Shirley nie tylko wiele cech własnego charakteru, ale obdarzyła jej życie również tym wszystkim, czego w swoim nie mogła doświadczyć.

Chociażby droga do zdobycia wykształcenia dla Maud okazała się dużo bardziej wyboista niż dla Ani, nigdy też nie udało się jej zdobyć tytułu naukowego - po uzyskaniu kwalifikacji nauczycielskich i odłożeniu nieco oszczędności, mogła sobie pozwolić tylko na roczny specjalny kurs na Uniwersytecie Dalhousie w Halifaksie. (Dygresja: mniej więcej w tym samym czasie Maria Skłodowska musiała wyjechać do Paryża, by się kształcić, bo polskie uniwersytety nie przyjmowały wówczas kobiet. Jak widać Kanada była bardziej postępowa.) Nie chcę w tym miejscu streszczać życiorysu L.M.M., ale śledząc jej życie rok po roku byłam zdumiona, że było ono tak trudne. Maud co prawda straciła matkę w wieku dwóch lat, ale miała żyjącego ojca. Oboje jej rodzice pochodzili z dobrych rodzin (czym Maud zresztą bardzo się szczyciła), dziadek ze strony ojca był senatorem, dziadkowie ze strony matki, którzy ją wychowywali, prowadzili urząd pocztowy i materialnie raczej dobrze im się powodziło, L.M.M. miała również cały zastęp dalszych krewnych. Jednak o wszystko musiała walczyć sama i zdobywać to wielkim wysiłkiem.

Życie uczuciowe L.M.M. również nie ułożyło się pomyślnie. W momencie, w którym kończy się "Uwięziona dusza" wiedzie samotne i monotonne życie w Cavendish, opiekując się babcią (uważa, że opieka nad babcią aż do jej śmierci jest jej obowiązkiem - choć babcia ma pięcioro żyjących dzieci i wiele innych wnucząt, nikt jej w tym obowiązku nie pomaga). Jest wówczas narzeczoną pastora Ewena Macdonalda, ale decyzja o przyjęciu jego oświadczyn wypływała raczej z poczucia samotności, a nie z gorącego uczucia, a później okaże się bardzo niefortunna (ale w tym miejscu wybiegam w przyszłość). Jako młoda dziewczyna Maud była atrakcyjna, lubiana wszędzie, gdzie się pojawiła i nie brakowało jej adoratorów. Wyznawano jej miłość, kilkakrotnie proponowano małżeństwo. Jedne z tych oświadczyn przyjęła i zaraz zorientowała się, że popełniła błąd. Zerwanie zaręczyn okazało się bardzo trudne i bolesne. Mniej więcej w tym samym czasie sama zakochała się namiętnie w innym mężczyźnie, którego jednak nie uważała za odpowiedniego kandydata na męża i uznała, że musi zdusić w sobie to uczucie. Życie jest sztuką wyboru i nigdy się nie dowiemy, czy wybraliśmy dobrze. Czy żałowała, że odtrąciła uczucia szkolnego kolegi i innych chłopców, którzy w następnych latach wyznawali jej miłość? Jeżeli tak było, jej pamiętnik o tym milczy. Ale być może właśnie dlatego w jej twórczości tak często pojawia się motyw dawnej, utraconej miłości, odzyskanej po latach?

Te gwałtowne przeżycia bardzo Maud wyczerpały i chyba właśnie od czasu owych nieszczęsnych zaręczyn zaczęła ją nawiedzać zmora, która nie opuściła jej już do końca życia. L.M.M. bardzo sugestywnie opisuje stany wielkiego psychicznego cierpienia, spadające na nią nagle, bez przyczyny, całkowicie pozbawiające ją sił i zdolności do normalnego funkcjonowania. Dziś nazywamy takie stany depresją, mamy na nie leki i terapeutów, i przyzwolenie społeczne. Maud musiała zmagać się z nimi samotnie i ukrywać je przed światem.

Jeżeli chodzi o formę tych pamiętników/dzienników, to są pisane w typowo "aniowo-emilkowym" stylu. Irytuje mnie maniera pisania bardzo wielu wyrażeń w cudzysłowie (coś, czego wybitnie nie lubię) i podkreśleń (rozstrzelony druk). Maud równie często zachwyca się klonowymi zagajnikami, szemrzącymi strumieniami i zachodami słońca co jej bohaterki (choć może jeszcze częściej wzdraga się na myśl o śnieżycach i wichurach, które odetną ją od świata).  Początkowo dziennik stanowią bieżące zapiski, w późniejszych latach wpisy pojawiają się mniej regularnie, L.M.M. coraz częściej wraca też do wydarzeń z przeszłości, analizuje je i snuje długie wspomnienia.  Z pamiętników można też wyłowić frazy bądź sytuacje, których L.M.M. użyje później w swoich książkach, niemal w tym samym brzmieniu. Ot, chociażby taki ustęp:
"W domu przeczytałam niezwykle przerażającą opowieść o duchach. Była po prostu makabryczna. Czytałam ją w łóżku, a gdy skończyłam, czy przypuszczasz, że mogłam wstać i zgasić światło? Ależ skąd!! I gdyby Kate M. nie przyszła o późnej porze, lampa paliłaby się do samego rana. Słysząc lekkie kroki Kate na schodach, zawołałam ją, wyjaśniłam moje kłopotliwe położenie i poprosiłam o zgaszenie światła. Gdybym chciała to zrobić sama, z pewnością coś złapałoby mnie za nogę w chwili kładzenia się z powrotem do łóżka."
Dokładnie taka sama "przygoda" przydarzyła się Izie (Philipie) Gordon w "Ani na uniwersytecie". Powiedzonko panny Kornelii o "ludziach, którzy znają Józefa" L.M.M. zaczerpnęła ze słownika swojej kuzynki i przyjaciółki Fredy. Również wiele z tych "przyrodozachwytczych" fraz z pamiętników znalazło się potem w powieściach. A kiedy Maud odrzuca awanse rozmaitych chłopców i młodych mężczyzn, to zachowuje się zupełnie tak samo jak Ania w "Ani na uniwersytecie".

Ta część pamiętników L.M.M. kończy się na początku lutego 1910 roku. I chociaż wiem, jak dalej potoczy się jej życie - niestety małżeństwo nie da jej szczęścia, a upragnione macierzyństwo przyniesie więcej trosk niż radości - to chętnie dowiedziałabym się o tym więcej od niej samej, w kolejnych częściach dzienników.


*** Okładka "Ani" z 1956 r. ***

---
Lucy Maud Montgomery, "Krajobraz dzieciństwa. Pamiętniki 1889-1897". Przekład: Ewa Horodyska. Nasza Księgarnia, Warszawa 1998.

Lucy Maud Montgomery, "Uwięziona dusza. Pamiętniki 1898-1910". Przekład: Ewa Horodyska. Nasza Księgarnia, Warszawa 1998. 

piątek, 7 listopada 2014

Patrick Modiano, "Nawroty nocy". Lektura nieobowiązkowa



"Dworzec Saint-Lazare, w poczekalni zmarlaki dryfują w zwartych grupach i widzę ich, jak wymykają się przez drzwi podmiejskich pociągów. Ulica Amsterdam, wychodzą z kabaretu Monseigneur, zielonkawi, ale w o wiele lepszym stanie niż ci poprzedni. Ciągnę dalej moją wędrówkę. Élysée-Montmartre. Magic-City. Luna-Park. Rialto-Dancing. Dziesięć tysięcy, sto tysięcy topielców o ruchach pełnych nieskończonej niemocy, jak postaci z filmu, który idzie w zwolnionym tempie. Cisza."


(Patrick Modiano, "Nawroty nocy")
  
 
***


Proza oniryczna, amorficzna (możliwe, że również poetycka). Tak najkrócej określiłabym niewielkich rozmiarów książeczkę, 105 stron o wymiarach 12 x 19 cm. To mój pierwszy kontakt z tegorocznym noblistą (ogólnie mało znanym wszędzie poza Francją, więc mogę to napisać bez zażenowania). Prawdę mówiąc - rozczarowujący. Ze strumienia słów, budujących raczej obrazy niż zdarzenia, na którym mój umysł nie potrafił na dłużej skupić uwagi, z trudem można wyłowić historię młodego mężczyzny, który na skutek dziwacznego przypadku i własnej inercji zostaje jednocześnie agentem Gestapo francuskiego i siatki ruchu oporu. Ale czy naprawdę można? Fabuła prawie nie istnieje, powieść to właściwie długi monolog bohatera-narratora. Nie mamy pewności, czy wydarzenia - różne, a może wciąż te same, opisywane po wielokroć - zdarzyły się naprawdę, czy wszystko jest tylko złym snem, albo majaczeniem szaleńca. Jedyną wyraźną cechą bohatera jest bezwład. Padają słowa: "zdrajca" i "bohater", ale właściwie jest to jednostka, która nie przyjmuje żadnej zdecydowanej postawy wobec sytuacji, w jakiej się znajduje, pozwala po prostu unosić się nurtowi zdarzeń.

Lektura męcząca, ale nie dlatego, że czytaniu towarzyszy wzmożony wysiłek emocjonalny. Powieść nie wywołała we mnie żadnej reakcji emocjonalnej. Intelektualnej - właściwie również nie. Raczej znużenie. Z trudem dobrnęłam do końca. Nie wiem, czy "Nawroty nocy" są pozycją reprezentatywną dla twórczości Patricka Modiano. Chwilowo chyba nie mam ochoty zgłębiać jej dalej.

---
Patrick Modiano, "Nawroty nocy". Przekład Ewa Bekier. Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1983.

niedziela, 2 listopada 2014

Zaduszki


Już nic nie napiszą...
Odeszli w ciągu ostatniego roku:


Tadeusz Różewicz (9 X 1921 - 24 IV 2014)
Chciałbym nie mówić
lecz czynić słowami
aby słów moich dotknęli rękami
ludzie

Nadine Gordimer (20 XI 1923 - 13 VII 2014)
The truth isn't always beauty, but the hunger for it is.

Gabriel Garcia Márquez (6 III 1927 - 17 IV 2014)
Plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi.

Doris Lessing (22 X 1919 - 17 XI 2013)
Każda powieść jest czyjąś historią, w przeciwieństwie do życia, które jest splotem wydarzeń.

Sue Townsend (2 IV 1946 - 10 IV 2014)
W czasie posiłku bezskutecznie usiłowałem zlokalizować Wyspy Falklandzkie na naszej mapie świata. Mamie się to udało: były pod okruchami keksu.
  


sobota, 1 listopada 2014

"Rilla ze Złotego Brzegu" L.M. Montgomery: tekst oryginalny i polski przekład


*** Nasza Księgarnia, 1970. Pierwsze powojenne wydanie. ***
"Rilla of Ingleside" (polski tytuł: "Rilla ze Złotego Brzegu") to szósta (w kolejności pisania, a ósma jeśli przyjmiemy chronologię życia bohaterów) powieść L.M. Montgomery z cyklu o Ani Shirley, wydana po raz pierwszy w r. 1921. Pisałam o niej w poprzednim poście z cyklu "L.M.M. po latach".  Dziś zajmę się polskim przekładem. Jeśli czytaliście "Rillę..." przed r. 1998, to (na pewno, a jeśli czytaliście ją później, to również prawdopodobnie) znacie przekład Janiny Zawiszy-Krasuckiej w edycji Naszej Księgarni, z ilustracjami Bogdana Zieleńca (to lwia część wydań, które w ogóle ukazały się po polsku) - właśnie o nim napiszę.

Do tej pory w Polsce opublikowano cztery tłumaczenia "Rilli ze Złotego Brzegu", w sumie w 22 wydaniach (dane z katalogu Biblioteki Narodowej). Autorką pierwszego tłumaczenia jest Janina Zawisza-Krasucka (Księgarnia Czesława Kozłowskiego, Warszawa 1933). Pierwsze powojenne wydanie ukazało się w r. 1970 nakładem Naszej Księgarni, również w przekładzie Janiny Zawiszy-Krasuckiej (w jednym tomie razem z "Doliną Tęczy"). Nasza Księgarnia wydawała jeszcze "Rillę..." w r. 1972, 74, 77, 83, 86, 87, 89, 90, 91, 93, 96, 97, 98 i 2001, w tym samym tłumaczeniu. Oprócz Zawiszy-Krasuckiej "Rillę..." tłumaczyli również: Anna Dorożalska (Podsiedlik-Raniowski i Spółka, 1998 i Świat Książki 2003), Jolanta Bartosik (Prószyński i S-ka, 1999) i Grzegorz Rejs (Zielona Sowa, 2004). Wydawnictwo Literackie (2005, 2008) powróciło do przekładu Janiny Zawiszy-Krasuckiej, prawdopodobnie do jego pełnej wersji - w edycji Naszej Księgarni dokonano bowiem skrótów, o czym za chwilę.


O ile "Rilla of Ingleside" L.M.M. jest książką wciąż wartą uwagi w r. 2014, wciąż ciekawą i wzruszającą, o czym starałam się przekonać w poprzednim wpisie, to tłumaczenie Janiny Zawiszy-Krasuckiej jest już niestety tylko ramotką*, która u osób znających ten przekład z dzieciństwa może wywołać pobłażliwy uśmiech, ale obawiam się, że dzisiejszych młodych czytelników po prostu zniechęci. Mam do niego pewien sentyment, ale, powiedzmy to sobie szczerze, zęby bolą, jak się to czyta. L.M.M. jest oczywiście sentymentalna i ma nieuleczalną skłonność do "kwiecistości", ale Zawisza-Krasucka bije ją w tym na głowę. L.M.M. miała jednak dużo lepsze wyczucie stylu i jej bohaterowie nie wyrażają się tak niedorzecznie, jak można by sądzić z polskiego przekładu:
"Wszystko razem z szaloną siłą przytłoczyło mą duszę, a żadna chmurka na niebie nie miała wyglądu srebrnego obłoczka." (Nasza Księgarnia 1993, str. 86)
- mówi Gertruda Oliver o bezsennych nocach, spowodowanych niepokojącymi doniesieniami wojennymi. Ale chwileczkę, dlaczego niby miałaby w takiej sytuacji rozmyślać o obłoczkach? W rzeczywistości powiedziała:
"Everything presses on my soul [in the night] and no cloud has a silver lining."
Wbrew pozorom, nie ma tu ani słowa o obłoczkach (ani o szalonej sile). Gertruda nawiązuje do powiedzenia funkcjonującego w języku angielskim, że "każda chmura ma srebrną podszewkę", co po polsku znaczy tyle, co "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Mówi więc po prostu, że nocą nie przychodzi jej na myśl nic, co mogłoby ją podnieść na duchu.
*** Ilustracja Bogdana Zieleńca do wyd. Naszej Księgarni ***
"Biała brzoza jest niby piękna pogańska dziewoja, która nigdy nie poznała tajemnic raju." (str. 84)
To Walter. Oj, bardzo mi ta "dziewoja" zgrzyta. Czy on naprawdę się w ten sposób wyrażał?
Naprawdę było tak:
"A white birch is a beautiful pagan maiden who has never lost the Eden secret of being naked and unashamed."
Jakby lepiej, prawda? Mogę jeszcze taki cytat przytoczyć:
"Z nogą moją jest zupełnie dobrze. Rillo - rzekł namiętnym szeptem - jesteś najsłodszym stworzeniem na świecie." 

No dobrze, tutaj trochę oszukałam. Te dwie wypowiedzi Krzysztofa Forda dzieli kilkadziesiąt stron (str. 94 i 141), ale chciałam pokazać, jak śmiesznie te teksty brzmią dzisiaj. Biorę poprawkę na to, że to przekład z lat 30. XX w. i wtedy inaczej się mówiło i pisało niż dziś, ale... tak właśnie wyobrażam sobie język Mniszkówny, bo te pisarki dwudziestolecia, które czytywałam, nie wyrażały się jednak tak zabawnie. Czasem zresztą te archaizmy brzmią ładnie (np. zdanie: "Ach, tak, to dziecko, które wychowujesz podług książki" (str. 116) podoba mi się), ale zazwyczaj tylko niezamierzenie śmieszą.

Nazwy Złoty Brzeg nie będę się czepiać, choć to dosyć dalekie od Ingleside. Tu jednak tłumaczka miała twardy orzech do zgryzienia i wybrnęła z tej trudności w sposób zadowalający. Zupełnie nie rozumiem jednak jej polityki w zakresie imion. Zdaję sobie sprawę, że przed wojną było ogólnie przyjęte podawanie imion w wersji spolszczonej, co jeszcze gdzieniegdzie przetrwało do naszych czasów, np. w odniesieniu do głów koronowanych. Rozumiem, że Anne będzie Anią, Susan można przerobić na Zuzannę, Sophię na Zofię itd. Ale konsekwencji nie ma tu żadnej, bo np. Mary Vance pozostała Mary, a Jerry Meredith również występuje pod oryginalnym imieniem. Jema (zdrobnienie od James) nie nazywa się Kubą, ale Jimem. Oczywiście, gdyby pani Janina wykazała się w tej kwestii konsekwencją i logiką, to tytułowa bohaterka powinna być nazywana Marylką (uff! całe szczęście, że tak się nie stało). Ciekawie robi się, gdy tłumaczka napotyka imię, które nie istnieje w wersji polskiej, a którego z jakiegoś powodu nie chciała pozostawić w wersji oryginalnej. Mogła popuścić wodze fantazji, czasem zresztą, nie wiedzieć czemu, jedno obce imię zostaje zastąpione innym. I tak: Faith (czyli Wiara, imię jak najbardziej odpowiednie dla córki pastora) zostaje Florą, a mały Bruce Meredith otrzymuje imię Bertie. Przeżyłam mały szok, kiedy zorientowałam się, że ukochany Rilli to Kenneth, w zdrobnieniu Ken. Zawsze uważałam go za Christophera, czyli Chrisa, bo w wersji polskiej nazywany był Krzysztofem/Krzysiem. Krzysiem!

*** Ilustracja Bogdana Zieleńca do wyd. Naszej Księgarni ***
No właśnie, skąd ta mania upupiania, nazywania bohaterów (już wcale nie dzieci) zdrobnieniami rodem z piaskownicy? Szczególnie widoczne jest to w odniesieniu do postaci dalszego planu: Ethel zostaje Elżunią, Miranda Maniusią (jest chyba jeszcze druga Maniusia, której oryginalne imię brzmiało zupełnie inaczej, niż pierwszej Maniusi), jest Józio, Henio i Henryś, Janek i Halinka. Wszystkie te osoby są rodowitymi mieszkańcami Wyspy Księcia Edwarda! Żeby zakończyć wątek imion, dodam jeszcze tylko, że podejrzewam, że pani marszałkowa Elliot jest w rzeczywistości panią Marshallową Elliot - bo niby skąd by się tam wziął marszałek?


Tym samym doszliśmy do kwestii błędów w tłumaczeniu. Przykład ze "srebrnymi obłoczkami", który przytoczyłam powyżej, można zaliczyć do tej kategorii. Najbardziej oczywistym błędem jest Kobziarz, który był w rzeczywistości dudziarzem (Piper). Ale są też inne. Np. w rozdziale "Kłopoty Rilli" odwiedza ją Irena Howard:
"I knew she was making fun of me and I began to boil inside—but outside no sign of a simmer. I was determined I would not scrap with Irene."
Irena dokucza Rilli, a Rilla aż się w środku gotuje, ale na zewnątrz pozostaje niewzruszona, jak później zapisała w pamiętniku. Janina Zawisza-Krasucka przedstawia to tak:
"Wiedziałam, że kpi ze mnie i że w gruncie rzeczy wszystko się w niej gotuje, ale na zewnątrz ani cienia złości." (str.90)
No tak, ważne, że się gotuje, a kto, to już mniejsza z tym. Na str. 166 Zuzanna oznajmia:
"Trzeba także coś robić dla kraju, więc uporządkuję kartofle w ogrodzie, a ty mogłabyś wziąć nóż i pomóc mi, Zofio Crawford."
Hmm... ciekawe, jak się porządkuje kartofle, w dodatku nożem. Okazuje się, że Zuzanna ma zamiar przygotować bulwy ziemniaków do posadzenia ("cut potato sets for the back garden"). I tak dalej.

To wszystko są w zasadzie zabawne drobnostki, ale mam do tego przekładu (lub do tej edycji, bo nie jestem pewna, czy wina leży po stronie tłumaczki, czy wydawnictwa) poważniejsze zastrzeżenia. Pomimo, że Zawisza-Krasucka nie stroni od stylistycznych "zawijasów", jednocześnie skraca i upraszcza tekst, a w konsekwencji - spłyca. Zostaje tak potraktowana większość bardziej rozbudowanych wypowiedzi bohaterów, ale nie tylko. Czasem znikają całe akapity. Np. rozdział "Odpływ nadchodzi" rozpoczyna się taką scenką:
"- Szukacie, panie, jakiejś nowej gwiazdy? - zapytał pan Meredith, zbliżając się do panny Oliver i Rilli, które stały w ogródku, wpatrzone w niebo.
- Tak, znalazłyśmy ją. Proszę spojrzeć, świeci ona nad wierzchołkiem najwyższej jodły."
*** Ilustracja Bogdana Zieleńca do wyd. Naszej Księgarni ***
Potem następuje dłuższa i dosyć filozoficzna konwersacja. Trwa wojna, a bohaterowie powieści patrzą w niebo i dyskutują o astronomii. Ale L.M.M. zaplanowała ten rozdział inaczej. Z początku rozdziału wycięto ponad stronę tekstu, z którego dowiedzielibyśmy się między innymi, że tamtej wiosny zaorano piękny trawnik na Złotym Brzegu i obsadzono ziemniakami. Zuzanna bardzo nad tym bolała, ale nie protestowała, nawet kiedy taki los spotkał również jej dumę - grządkę z piwoniami. Kiedy więc pastor Meredith zagadnął Rillę i Gertrudę o nową gwiazdę, one rzeczywiście stały w ogródku, ale wśród kwitnących ziemniaków. Ten szczegół zmienia wymowę sceny. Mamy tu przemieszanie "poezji i prozy" życia, tak charakterystyczne dla twórczości L.M.M. Ale chodzi też o coś więcej. Trwa wojna, która zabrała bohaterom powieści bardzo wiele: zabrała im bliskich - na kilka lat lub na zawsze, zabrała beztroską młodość, poczucie bezpieczeństwa, dotychczasowy styl życia, zmusiła ich wszystkich do poświęceń, małych i dużych. Ale nie pozwolili, żeby wojna odebrała im to, co najważniejsze, to, kim naprawdę są, a co w tej scenie symbolizuje spoglądanie w niebo i rozmowa o gwiazdach. Bo oni zawsze będą myśleć o gwiazdach, nawet jeśli stoją na polu ziemniaków. Właściwie to bardzo piękne.

Czego jeszcze nie ma w polskim przekładzie? Nie ma np. wzmianki, o której pisałam poprzednio, że w Polsce "powymierały" wszystkie dzieci poniżej ośmiu lat. A właściwie jest, ale Polskę zamieniono na Rosję (str. 150). Ale najważniejsze: w edycji Naszej Księgarni nie ma całych trzech rozdziałów. Pomiędzy "I Shirley poszedł" a "Ranny zaginiony" powinny znajdować się jeszcze: "Zuzanna otrzymuje propozycję małżeństwa" (Susan Has a Proposal of Marriage), "Czekanie" (Waiting) i "Czarna Niedziela" (Black Sunday). Co znajduje się w tych rozdziałach? Dalsze obrazki z życia w kraju biorącym udział w wojnie. Mieszkańcy Złotego Brzegu obserwują lecące po niebie samoloty i myślą o Shirleyu, który wstąpił do sił powietrznych. W Glen pojawiają się pierwsze automobile, w tym jeden należący do doktora Blythe'a. Dziewczyny w ramach pomocy sąsiedzkiej idą pracować w polu przy żniwach, bo brakuje mężczyzn, a Mary Vance postanawia zaszokować swoją przyszłą teściową, ubierając się do tego zajęcia w kombinezon roboczy. Zuzanna, która pomimo przekroczonej sześćdziesiątki też się włącza w te prace, pozostaje jednak przy podkasanej do kolan spódnicy. Właśnie wtedy zwróciła na siebie uwagę znienawidzonego miejscowego pacyfisty, Księżycowego Brodacza, co zaowocowało z jego strony propozycją małżeństwa - jak się można domyślić, odrzuconą w nietuzinkowy sposób. Wszyscy kupują i włączają się w propagowanie Victory Loan - rządowych obligacji przeznaczonych na potrzeby wojenne, a Zuzanna w tym celu nawet wygłasza publicznie ogniste mowy. Lenin przejmuje władzę w Rosji.

W rozdziale "Waiting" opisany jest conscription crisis, sprawa, która podzieliła kanadyjskie społeczeństwo. Mężczyźni, którzy wstępowali do wojska od początku wojny, byli wszyscy ochotnikami, ale w r. 1917 ochotników już nie wystarczało, pojawiła się potrzeba poboru powszechnego. Dwie siły polityczne, które miały się zmierzyć w nadchodzących wyborach, miały odmienne zapatrywania w tej kwestii. W tych wyborach po raz pierwszy kanadyjskie kobiety otrzymały prawo głosu - ale tylko te, które miały mężów, synów lub braci na froncie. Oczywiście nietrudno zgadnąć, jakie poglądy prezentowali mieszkańcy Złotego Brzegu. Wybory wygrała "właściwa" frakcja. W tym rozdziale zostają też wydane rządowe zalecenia dotyczące prowadzenia gospodarstw domowych, mające na celu oszczędzanie żywności. Nadchodzą wiadomości o awansie Krzysia do stopnia kapitana, a Jima - porucznika. Pies Wtorek, zesztywniały od reumatyzmu, wciąż wiernie czeka na stacji kolejowej. "Black Sunday" opisuje wydarzenia z marca r. 1918, kiedy do mieszkańców Glen dotarła wiadomość, że Niemcy złamali brytyjskie linie obrony i ostrzeliwują Paryż. Sytuacja okazuje się jednak nie być tak tragiczną, jak się początkowo wydawało, dlatego kolejny rozdział, pt. "Ranny zaginiony", mógł się zacząć od słów: "Linia załamana, lecz nie przerwana".

Bardzo jestem ciekawa, jak sobie poradzili z przekładem "Rilli..." pozostali tłumacze. Jeżeli ktoś mógłby się podzielić wrażeniami z lektury innych przekładów, będę bardzo wdzięczna za komentarze. Oczywiście za wszelkie inne uwagi również.

---
Lucy Maud Montgomery, "Rilla ze Złotego Brzegu". Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1993.

* Słowa "ramotka" używam nie na określenie utworu całkowicie pozbawionego wartości literackich, a jedynie śmiesznie przestarzałego. Ten przekład swoją wartość ma i właściwie dostarczył mi dodatkowej przyjemności - pośmiania się i skrytykowania ;)