środa, 20 grudnia 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Ivanhoe" Waltera Scotta, czyli proszę nie sugerować się tytułem

Kiedy wybrałam się do biblioteki w poszukiwaniu tego klasycznego dzieła, okazało się, że jedyny egzemplarz znajduje się w dziale dziecięcym. Była to edycja Wydawnictwa Zielona Sowa, Kraków 2003, przekład i opracowanie Agnieszka Ślusarczyk i Marta Stęplewska, wydana w serii "Na szlaku wielkiej przygody". Przemknęła mi przez głowę myśl, że mogłabym przeczytać z Gutenberga w oryginale, ale szybko ją od siebie oddaliłam, więc moje uwagi będą dotyczyły właśnie tego wyżej wymienionego wydania. Zaznaczam na wszelki wypadek, bo choć nie znalazłam informacji, że zawiera ono skróty lub inne zmiany, jestem lekko nieufna. W każdym razie, na skutek kontaktu z tym właśnie wydaniem, pierwsze i powracające pytanie, które nasunęło mi się podczas lektury brzmi: czy "Ivanhoe" to powieść dla dzieci? Odpowiedź brzmi nie, nie, po trzykroć nie, a powodów jest kilka, o czym za chwilę. A tymczasem spróbuję pokrótce przedstawić, o czym rzecz traktuje.

Otóż nie o Ivanhoe. (I nie o Indianach, niestety ;). W dzieciństwie, kiedy nie wiedziałam jeszcze, że Walter Scott nie pisał o Indianach, sądziłam, że Ivanhoe to imię wodza indiańskiego). Wilfryd Ivanhoe, saksoński rycerz, który właśnie powrócił do Anglii z Palestyny, gdzie walczył u boku Ryszarda Lwie Serce (który również pojawia się w powieści), jest istotną postacią z punktu widzenie przebiegu fabuły, ale zadziwiająco mało rozwiniętą i zajmującą mało miejsca. Pojawia się tylko na krótkie chwile, żeby dokonać owych czynów, bez których akcja nie mogłaby się posunąć dalej, ale poza tym wydał mi się niemal nieistotny. Głównym tematem powieści są (tu zaskoczenie) relacje między Żydami a resztą społeczeństwa ówczesnej Anglii. Mam wrażenie, że Scott obrał za temat co innego, a mianowicie formowanie się narodu angielskiego przez zespolenie ludności saksońskiej z normandzkimi najeźdźcami, które w czasach, o których pisze, jeszcze nie nastąpiło. Jednak tarcia pomiędzy szlachtą saksońską a normandzką, plany przywrócenia na tron saksońskiego monarchy, którym oddaje się Cedryk, ojciec Ivanhoe (bohater znacznie "główniejszy" niż syn) moim zdaniem ustępują miejsca temu pierwszemu tematowi. Zresztą jedyną postacią, która została zarysowana z pewną głębią, jest Rebeka, córka żydowskiego lichwiarza, Izaaka z Yorku. Oprócz wyżej wymienionych postaci mamy jeszcze piękną lady Rowenę, obiekt uczuć Ivanhoe, Athelstana, ociężałego potomka saksońskich władców, templariusza Briana z Bois-Guilbert, złego księcia Jana, próbującego przejąć tron pod nieobecność brata, a nawet Robin Hooda i całą jego wesołą kompanię, a także dwóch poddanych Cedryka, błazna Wambę i pasterza Gurtha. Na akcję natomiast składają się: turniej rycerski, zasadzki, potyczki, oblężenie zamku, uprowadzenie, proces o czary z groźbą spalenia na stosie, próba zamachu stanu oraz, oczywiście, dzieje pewnej miłości. Wszystko składa się rzeczywiście na powieść przygodową, o której mogłabym napisać wartka, gdyby nie to, że Scott ma skłonność do nużących dłużyzn.

I to jest pierwszy powód, dla którego stanowczo odradzałabym lekturę "Ivanhoe" dzieciom. Te ciągnące się całymi stronami opisy i erudycyjne popisy autora mogą skutecznie zniechęcić młodego człowieka do czytania. Zresztą bardzo wątpię, czy takiego właśnie czytelnika wyobrażał sobie autor. Po drugie, choć powieść przygodowa to, zdawałoby się, gatunek wymarzony wręcz dla młodzieży, mam poważne wątpliwości, czy aby na pewno powieść, w której przemoc jest głównym motorem akcji, a kobietom co chwilę grozi się gwałtem, należy podsuwać dzieciom. Po trzecie, nawet bohaterowie pozytywni prezentują postawy nieakceptowalne (na szczęście) w naszych czasach, mam tu na myśli owe relacje chrześcijańsko-żydowskie. Jest to zgodne z prawdą historyczną, ale dziecko nie powinno być z tą prawdą pozostawione bez komentarza. Po czwarte, no cóż, wydaje mi się, że wszystkie pozaprzygodowe aspekty tej książki po prostu będą niezrozumiałe dla młodego czytelnika.

Dzisiaj dyskutujemy na blogu Pyzy, jej wpis o "Ivanhoe" i miejsce na wymianę poglądów znajdziecie TUTAJ. Koniecznie zajrzyjcie. A za miesiąc bohaterem Pikniku będzie Henry James i "Bostończycy".

poniedziałek, 20 listopada 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: opis obyczajów za Augusta III - wersja Klementyny z Tańskich Hoffmanowej

Na listopadowym Pikniku z klasyką kontynuujemy przedzieranie się przez zamierzchłą historię polskiej powieści w ramach poszukiwania "polskiej Jane Austen", które to hasło należy traktować umownie i z pewnym dystansem, ponieważ nie liczymy, że uda się nam ją znaleźć. Innymi słowy: ciąg dalszy wykopalisk literackich. Naszą dzisiejszą lekturą jest "Dziennik Franciszki Krasińskiej", który nie jest dziennikiem, a powieścią historyczną autorstwa Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Zanim przejdę do Franciszki, słów kilka o autorce jej fikcyjnego dziennika.

piątek, 20 października 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Pożegnania" Stanisława Dygata





   – Kto pan jest właściwie?
   – Ba! – odpowiedziałem – sam chciałbym to wiedzieć.
   – Jak to? Sam pan nie wie, kim pan jest?
   – A nie wiem.
   – Tak pan mówi czasem jak mój poeta. Bez sensu, ale ładnie. No, niech pan powie? Co pan robi w życiu? Czym pan się zajmuje?
   – Szukam pozytywnych wartości.
   – Czego?
   – Szukam pozytywnych wartości.
   – Co to znaczy?
   Nie potrafiłem wytłumaczyć jej, co to znaczy, i zastanawiając się nad sensem tego zdania doszedłem do wniosku, że to nic nie znaczy, że powtarzam zdanie zasłyszane, pod które kiedyś podłożyłem zapomnianą treść.

Bohater-narrator "Pożegnań" Dygata,  który w powieści pozostaje znacząco bezimienny, jest młodym buntownikiem, trochę w typie "Buszującego w zbożu" Salingera. Chłopak z "dobrego domu", szukający własnego "ja" w świecie, w którym obowiązującą religią jest konwenans i poza. Ten świat u schyłku międzywojnia bardzo go uwiera, jest mu niewygodnie pomiędzy uniwersytetem, gdzie "tęgi, rumiany korporant okładał laską małego, rudego Żydka" a czwartkowymi przyjęciami u rodziców na których stały zestaw gości wraz z gospodarzami cyklicznie odgrywa wyuczone role. Jego bunt wyraża się jednak dosyć jałowo usunięciem fotela spod pupy podstarzałej, nieznośnej damulki, "oficjalnie najlepszej przyjaciółki jego matki" w chwili gdy ta właśnie zamierzała na nim usiąść. W brzęku potłuczonej wskutek tego zastawy stołowej bohater wybiega z domu, w kieszeni mając niezapłacone pieniądze na czesne, które w kolejnym stadium swojego buntu zamierza roztrwonić. Trafia do nocnego klubu, gdzie poznaje młodą fordanserkę Lidkę (a może Genowefę?), dziewczynę równie równie zbuntowaną i nieprzystosowaną do świata jak on sam. Jednak spotkanie dwojga młodych szukających autentyczności przeradza się w kolejną pozę, specyficzną grę. Rankiem wychodzą z klubu, jadą na wycieczkę, spędzają razem kolejną noc w wynajętym pokoju w upiornej willi w Podkowie Leśnej (w osobnych łóżkach). Rankiem młody buntownik dzwoni do rodziców z informacją o swoim miejscu pobytu. Znajomość z Lidką kończy się interwencją ojca bohatera, który dziewczynie wyrabia "uczciwą" posadę, a syna wysyła na studia do Paryża.

W czasie, gdy bohater zamiast studiom oddaje się w Paryżu hulankom z piękną Dodo i jej przyjacielem, Hitler zajmuje Czechosłowację. Pobyt w Paryżu dobiega końca, czas wracać do Warszawy. Akurat wypada czwartek, dzień przyjęcia u rodziców, nieznośna Lola jak zwykle zanudza towarzystwo swoimi opowieściami. Jest 31 sierpnia 1939 r. Kończy się część pierwsza powieści.

W części drugiej mamy wrzesień, ale jest już pięć lat później, bohater jest w podwarszawskim Komorowie, a kilkanaście kilometrów dalej dogorywa w powstaniu stolica. Wkrótce znów spotka Lidkę, już mężatkę, która tymczasem z fordanserki awansowała na arystokratkę.

W "Pożegnaniach" odchodzi w przeszłość stary świat. Jego umieranie jest pełne cierpienia, ale samego świata nie ma co żałować, bo i tak nie dało się w nim żyć. To nowe, które właśnie nadchodzi jest niewiadome, czy lepsze, pokaże przyszłość.

Koniecznie zajrzyjcie do Pyzy, jej notkę o "Pożegnaniach" znajdziecie TUTAJ. Dyskusja dziś u Pyzy. Zapraszam!

środa, 27 września 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Katherine Mansfield - opowiadania


Na wrześniowym Pikniku czytamy opowiadania Katherine Mansfield. Spośród jej dorobku wybrałyśmy - raczej na chybił-trafił - trzy: "Prelude", "The Garden Party" i "At the Bay" (z powodu niewystępowania Katherine Mansfield w mojej lokalnej bibliotece sięgnęłam po teksty dostępne na Project Gutenberg). Wszystkie trzy opowiadania nawiązują do wspomnień autorki z dzieciństwa spędzonego w Nowej Zelandii na przełomie XIX i XX w. "Prelude": rodzina Burnellów przeprowadza się do nowego domu na dalekim przedmieściu. "The Garden Party": podczas przygotowań do wydawanego przyjęcia w ogrodzie Sheridanowie dowiadują się, że właśnie zginął w wypadku mieszkający w jednym z robotniczych domków nieopodal młody mężczyzna, osierocając gromadkę dzieci. "At the Bay": letni dzień z życia rodziny Burnellów.

Katherine Mansfield buduje fabuły tych opowiadań właściwie z niczego. Najbardziej "namacalne" jest "The Garden Party", bo jest osnute wokół istotnego wydarzenia - śmierci młodego woźnicy. Choć śmierć następuje "poza kadrem", nie ma żadnego wpływu na życie bohaterów i nie splata się właściwie z akcją, która składa się z przesuwania pianina, ćwiczenia piosenki, rozkładania namiotu w ogrodzie, przymierzania kapelusza, witania i żegnania gości, a wreszcie z krótkiej wizyty głównej bohaterki, Laury, w domu zmarłego, wysłanej tam przez matkę z koszykiem resztek z przyjęcia. To opowiadanie ma silny wydźwięk społeczny: w oazie luksusu zamieszkałej przez Sheridanów rozbrzmiewają dźwięki sprowadzonej na przyjęcie orkiestry, podczas gdy całkiem niedaleko, w "paskudnym" osiedlu biedoty żona opłakuje zmarłego męża. Czy brak wrażliwości Sheridanów - tylko Laura odczuwa niestosowność zabawy w tak bliskim sąsiedztwie tragedii, ale i ona w końcu odpycha od siebie tę myśl - jest uwarunkowany klasowo, czy jest ogólnoludzką cechą, która może ujawnić się zawsze i wszędzie?

Wielkich dramatów brak w "Prelude" i "At the Bay". Jest życie (choć gdzieś w zakamarkach czai się myśl o śmierci) utkane z rozczarowań, niespełnień, nudy, lęku przed przyszłością połączonego z niecierpliwym jej wyglądaniem, z monotonią poranków i wieczorów, śniadań i podwieczorków, wyjść na plażę i chwil w ogrodzie, uprzejmością rodzinnych interakcji podszytych irytacją i niechęcią. Atmosfera tych opowiadań jest duszna i przygnębiająca. Dominuje poczucie uwięzienia, zwłaszcza w portretach kobiet.

Proza Mansfield jest elegancka i stonowana. Pisarka pośrednio gościła już w naszym piknikowym cyklu, nie jako autorka, lecz bohaterka - została sportretowana przez D.H. Lawrence'a jako Gudrun w "Zakochanych kobietach", a w każdym razie tak twierdzą badacze literatury. O ile jednak styl Lawrence'a jest dyskusyjny, na szczęście nie można tego powiedzieć o pisarstwie Katherine Mansfield. Pomimo że jej teksty są bardzo naładowane emocjonalnie, nie ma żadnego "rozdzierania szat", żadnych ekstrawagancji. Pozornie ta proza wydaje się wręcz chłodna. Czy sięgnę po więcej? Być może, jeśli będę miała ochotę na coś przygnębiająco-dusznego.

Jak zwykle gorąco polecam piknikową notkę Pyzy, którą znajdziecie TUTAJ. Dyskusja tym razem u mnie. A za miesiąc czytamy "Pożegnania" Stanisława Dygata.

czwartek, 31 sierpnia 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: tym razem z klasyką przed duże "K" - "Frankenstein"


Jeśli uwierzyć zapewnieniom Mary Shelley, wyrażonym w przedmowie do trzeciego wydania jej słynnej powieści, że starała się wymyślić "opowieść [...] taką, która przemawiałaby do tajemnych lęków naszej natury i budziła dreszcz grozy, taką, żeby czytelnik bał się spojrzeć przez ramię, żeby szybciej zabiło mu serce, a krew ścięła się w żyłach", to trzeba przyznać, że udało się jej to połowicznie. "Frankenstein" rzeczywiście przemawia do głębokich lęków ludzkości i w swojej warstwie filozoficznej nie zestarzał się ani trochę, a można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jego główny motyw, odpowiedzialność stwórcy za stworzenie, czyli etyczna strona badań naukowych, ich zastosowań i potencjalnych konsekwencji dziś, w dobie gwałtownego rozwoju nauk przyrodniczych, przede wszystkim takich dziedzin biologii jak genetyka i biotechnologia, zyskuje jeszcze większe znaczenie. Jeśli natomiast chodzi o ów "dreszcz grozy", jakiego oczekiwalibyśmy od horroru, to wypada on bardzo blado. Krótko mówiąc, "Frankenstein" sprawdza się jako przypowieść, jako literatura grozy - według standardów XXI w. - już nie (choć oczywiście nie mogę wykluczyć, że współcześni Mary Shelley rzeczywiście bali się spojrzeć przez ramię, czy aby nie podąża ich śladem przerażający, odrażający wielkolud). Zapewne wynika to po części z faktu, że został przeżuty na papkę przez popkulturę tak gruntownie, że stał się swoją własną karykaturą. Równocześnie jednak ten proces doprowadził do jego unieśmiertelnienia, nawet jeśli w dosyć skrzywionej postaci. Jeśli więc Frankenstein kojarzy się wam z olbrzymem o kanciastej głowie udekorowanej wielkimi szwami i równie kanciastych ruchach, pobudzonym do życia w ponurym zamczysku przy błyskach piorunów i wyładowaniach w elektrycznej maszynerii, gorąco zachęcam do zapoznania się z jego literackim, bezimiennym pierwowzorem.

czwartek, 20 lipca 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Wilkie Collins, "Kobieta w bieli"



"Kobieta w bieli" to powieść, która coś przypomina. Sądzę, że będzie to nieodparte wrażenie każdego czytelnika, który zetknął się kiedykolwiek z literaturą wiktoriańską. Czy to dobrze, czy źle, to zapewne kwestia osobistych upodobań. Moja motywacja do przeczytania tej powieści do końca była zmienna, ale w przeważającej części dosyć przewrotna: otóż przeczytawszy mniej więcej 10% stwierdziłam, że właściwie cała fabuła jest wiadoma, najbardziej zagadkowe było dla mnie to, co też Wilkie Collins mógł zamieścić na pozostałych 90% stron. I tu muszę oddać mu sprawiedliwość: udało mu się wprowadzić do fabuły wystarczającą ilość zakrętów i zawijasów, żeby utrzymać uwagę czytelnika, a także wprowadzić jedną czy dwie naprawdę interesujące postaci. (Nie, po namyśle stwierdzam, że jednak tylko jedną ;)). Przyznaję też, że środkowa część opowieści wzbudziła we mnie uczucie grozy i gdybym miała taki zwyczaj, to na pewno podczas lektury obgryzałabym paznokcie ze zdenerwowania. Po szczęśliwym dobrnięciu do końca książki stwierdzam jednak, że wśród moich wrażeń dominuje znużenie jej rozwlekłością i poczucie, że gdzieś to wszystko już czytałam. (To drugie niekoniecznie musi być zarzutem wobec Collinsa, zważywszy, że spora część tego, co przypomina mi "Kobieta w bieli" została napisana później).

W tym dziewiętnastowiecznym thrillerze znajdziemy wszystkie ulubione postaci z wiktoriańskiej menażerii i znajome wątki. Jest więc niewinne śliczne dziewczę (z dużym posagiem) na łasce niegodnego zaufania opiekuna, jest zdemoralizowany arystokrata (a nawet dwóch), jest dobrotliwy stary adwokat, jest szlachetny młodzieniec, tym razem przybrany w szaty skromnego nauczyciela rysunków, jest Rozsądna Kobieta (oczywiście na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę) wspierająca parę nieszczęśliwych kochanków (kochanków rzecz jasna tylko w sferze uczuciowej, a nie fizycznej), jest nawet upiorny stryjaszek, co nasunęło mi skojarzenie ze "Stryjem Silasem" Le Fanu (uważam zresztą, że są to książki bliźniacze, choć akurat postać strasznego staruszka to podobieństwo bardzo powierzchowne, istnieje między tymi powieściami głębsza paralela). Nie obędzie się bez starego posępnego (przynajmniej w części) dworu, zakładu dla obłąkanych, śmierci ze zgryzoty, zamienionych tożsamości, roztrząsania pozycji społecznej (nie spotkałam się chyba jeszcze z powieścią angielską, dawną czy współczesną, w której kwestia przynależności klasowej bohaterów nie byłaby istotnym elementem fabuły), zawiłych prawniczych zapisów i (oczywiście) knowań, jak położyć łapę (wybaczcie ten kolokwializm) na majątku niewinnego dziewczęcia (co ciekawe, arystokrata pragnie położyć łapę jedynie na majątku, a nie na wdziękach panny).

Powieść ma formę relacji kilku osób, będących naocznymi świadkami lub aktywnymi uczestnikami opisywanych zdarzeń. Niestety zaczyna się i kończy narracją Waltera Hartrighta (owego młodego nauczyciela rysunku), który jest dosyć mdłym bohaterem i zdecydowanie nużącym i rozwlekłym narratorem. Następnie głos oddany zostaje prawnikowi a potem przyrodniej siostrze niewinnego dziewczęcia, pannie Mariannie Halcombe. I to właśnie fragmenty jej dziennika są najciekawszą częścią powieści i jedyną naprawdę trzymającą w napięciu. Tutaj czytelnik może poczuć osaczenie bohaterki, jej bezradność i beznadziejność jej położenia, ubezwłasnowolnienia spowodowanego jednym faktem - tym, że urodziła się kobietą. Nie jestem do końca pewna, jakie było przesłanie autora, powieść zaczyna się od słów: "Opowieść ta mówi o tym, jak wiele zdoła przetrwać cierpliwa kobieta i jak wiele może dokonać stanowczy mężczyzna." ("This is the story of what a Woman's patience can endure, and what a Man's resolution can achieve.") Znamienne wydaje mi się jednak, że kobieta w tym zdaniu pokazana jest jako strona bierna (endure), a mężczyzna jako strona aktywna (achieve), wydaje mi się, że to sporo mówi o poglądach Collinsa na temat kobiet. Moim zdaniem "Kobieta w bieli" jest powieścią o tym, do czego może prowadzić nierówność mężczyzn i kobiet wobec prawa. To jest właśnie ta głębsza paralela ze "Stryjem Silasem", o której wspomniałam wyżej. I to, co budzi w tej książce największą grozę. Uwagi, które napisałam na temat "Stryja Silasa" w dużej mierze można odnieść też do "Kobiety w bieli", dlatego nie będę ich już w tym miejscu powtarzać i odsyłam to tamtego wpisu.

Na tym kończę, ale ponieważ temat prawa sam się nasunął i ponieważ piszę te słowa 20 lipca 2017 roku dodam jeszcze jedno: choć mamy czas wakacji i pikników, zróbcie dzisiaj co możecie, żebyśmy dalej wszyscy pozostali równi wobec prawa.

A teraz pozostała mi już tylko ostatnia formalność piknikowej notki: zapraszam do dyskusji nad powieścią (tym razem u mnie) i gorąco polecam notkę Pyzy na temat "Kobiety w bieli", którą znajdziecie TUTAJ.

wtorek, 20 czerwca 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Henry James w wersji dla pobożnych polskich panienek, czyli "Dwór w Haliniszkach" Emmy z Jeleńskich Dmochowskiej



Przyznam się, że to skojarzenie z Henrym Jamesem nasunęło mi się dopiero w części drugiej, kiedy akcja powieści przenosi się do Rzymu (bo wcześniej to coś jakby wyprana z poczucia humoru L.M. Montgomery): schyłek XIX w., emigranci i turyści błąkający się wśród ruin starożytności, duszna atmosfera przyjęć w rzymskich pałacach, towarzystwo nie tak wykwintne, za jakie chciałoby uchodzić, młoda kobieta wchodząca w życie, uchodząca za majętną, opleciona siecią plotek i towarzyskich intryg, wydana na pastwę bezwzględnych opiekunek i czającego się gdzieś zblazowanego, zepsutego i podupadłego arystokraty, uchodzącego za czarującego. A to wszystko lekko nudnawe, obficie polane sosem z długich opisów przeżyć wewnętrznych bohaterów (wybacz, Henry). Oczywiście Dmochowska Henrym Jamesem nie jest i to wszystko podane jest w wersji light, odpowiedniej dla pobożnych polskich panienek (dużo jest o nieszczęśliwym narodzie i kościele Katolickim).

sobota, 20 maja 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O czułym podróżowaniu ze Sterne'em

O "Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy" Laurence'a Sterne'a napisano zapewne setki tomów (o ile nie tysiące). Nie jestem historykiem literatury, więc nie przeczytałam żadnego z nich i uczciwie zapewniam, nie będę się silić na poważną analizę "Podróży...". Pozwolę sobie natomiast na kilka naiwnych uwag współczesnego czytelnika o tej wielkiej małej książeczce (wydanie BN ma wielkość kieszonkową, grubość jednego centymetra, a i tak połowę objętości zajmuje opracowanie, co jest najlepszym dowodem, że jest to wielka literatura).



czwartek, 20 kwietnia 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Zakochane kobiety" D.H. Lawrence'a



Środkowa Anglia, początek XX w., lata przed pierwszą wojną światową. Dwie siostry Brangwen, córki rzemieślnika z małego miasteczka, lecz same już należące do innej, choć raczej nieokreślonej sfery - obie wykształcone, starsza, Ursula, nauczycielka, młodsza, Gudrun, artystka - szukają siebie i spełnienia. Zawierają znajomość z dwójką mężczyzn z lokalnej elity: Geraldem Crichem, właścicielem kopalń i Rupertem Birkinem, szkolnym inspektorem. Związki między nimi stopniowo - lub nagle, jak kto woli - zaczynają się zacieśniać: narasta wzajemna fascynacja Gudrun i Geralda, rozwija się relacja Ruperta i Ursuli, początkowo skomplikowana uwikłaniem Birkina w toksyczną znajomość z arystokratką Hermione Roddice. Całość oplata jeszcze niedookreślona intymność pomiędzy oboma mężczyznami, bliskość duchowa, ale ze śladami erotyzmu.

poniedziałek, 20 marca 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Tyle wiemy o sobie... Stefan Zweig, "24 godziny z życia kobiety"


Stefan Zweig to klasyk nieco zakurzony. W latach 20. i 30. XX w. był jednym z wielkich. Po śmierci (w 1942) mam wrażenie, że stał się jednym z tych nobliwych autorów o których się słyszało i których kulturalny snobizm nakazywałby znać, ale których książki stoją sobie spokojnie na bibliotecznych półkach nie niepokojone zbyt często przez ręce czytelników. (Choć w ostatnich latach nastąpiło chyba pewne ożywienie, jeśli chodzi zainteresowanie jego twórczością). Zweig, z wykształcenia filozof, w swojej twórczości literackiej uchodzi za wytrawnego psychologa. Zawiłości ludzkiej psychiki i motywy kierujące postępowaniem ludzi są głównym obiektem jego zainteresowania. Tak jest też w przypadku noweli "24 godziny z życia kobiety", opublikowanej po raz pierwszy w 1927 r., jednej z najbardziej znanych w jego dorobku.


poniedziałek, 20 lutego 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Miasteczko jak Alice Springs", Nevil Shute



Nie mogłam się zdecydować, jak zatytułować dzisiejszy wpis (dlatego mało oryginalnie poprzestałam na tytule książki i autorze. Za to Pyza na pewno wymyśliła coś błyskotliwego, jej dzisiejszą piknikową notkę znajdziecie TUTAJ), ale mam wrażenie, że podobnie niezdecydowany był Nevil Shute, kiedy pisał "Miasteczko jak Alice Springs". O tym, co zainspirowało go do napisania tej powieści, pisze w zamieszczonej w książce notce "Od autora". "Miasteczko..." jest hołdem dla "najdzielniejszej kobiety, jaką dane mu było spotkać". Była nią pewna Holenderka, którą Shute spotkał na Sumatrze w 1949 r. W 1942 r. po zajęciu Sumatry przez Japończyków została internowana wraz z grupą około osiemdziesięciu kobiet.

piątek, 20 stycznia 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O początkach polskiej powieści obyczajowej


Odkąd przeczytałam powieści Jane Austen, intrygowało mnie, jak wypada jej pisarstwo na tle tego, co w ogóle pisywały kobiety w jej czasach, a szczególnie co wówczas pisały (i czytały) kobiety w Polsce? I czy w ogóle istniały polskie powieściopisarki na początku XIX w.? Cóż, była przynajmniej jedna: Maria Wirtemberska, a właściwie Maria Anna z Czartoryskich, księżna von Württemberg-Montbéliard, urodzona w 1768 r. (czyli kilka lat przed Austen) jako córka Adama Kazimierza Czartoryskiego, pisarza, działacza politycznego, mecenasa nauki i sztuki oraz Izabeli z Flemmingów, twórczyni ośrodka życia intelektualnego i kulturalnego w Puławach. Powieść Marii Wirtemberskiej "Malwina, czyli domyślność serca", wydaną w roku 1816, czytają dzisiaj studenci polonistyki, bo była to pierwsza powieść obyczajowa napisana w naszym języku. Ja nie jestem polonistką i moje uwagi na temat "Malwiny" wygłoszę z pozycji dzisiejszego "zwykłego czytelnika".



wtorek, 10 stycznia 2017

"Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaitė. Jak się wędruje po tym lesie?


"Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaitė to książka, o której głośno było u nas pod koniec 2015 roku. Opowieść o losach szlacheckiej rodziny Narwojszów i XVII-wiecznym Wilnie była szeroko komentowana, autorka gościła na Festiwalu Conrada w Krakowie, a jej dzieło wzbudziło jednogłośny zachwyt krytyków i czytelników - jeśli zachwyt czytelników można mierzyć liczbą entuzjastycznych recenzji na blogach. Dlatego pozwalam sobie pominąć część opisującą powieść i przejdę od razu do moich wrażeń z jej lektury.




niedziela, 8 stycznia 2017

Klub Podróżniczy Craigh na Dun, czyli spotkajmy się w XVIII stuleciu!




Jeszcze pół roku temu nazwisko Diany Gabaldon było mi całkowicie obce i ten stan pewnie trwałby nadal (bo jej książki są zaszufladkowane w takiej szufladce, do której ja nigdy nie zaglądam), gdyby nie to, że zupełnie nieoczekiwanie coś zaiskrzyło pomiędzy mną a serialem  „Outlander”, będącym telewizyjną adaptacją jej bestsellerowego cyklu powieściowego. Było to dla mnie zaskoczeniem, bo opis tej produkcji  nie wydawał mi się szczególnie zachęcający. Motyw podróży w czasie – na którym książki i serial są oparte – po pierwsze jest bardzo wyświechtany, a po drugie zawiera w sobie niemożliwy do obejścia błąd logiczny (typu: cofnę się w czasie i zrobię coś, co uniemożliwi moje przyjście na świat). A jeśli na to ma być jeszcze nałożona miłość silniejsza niż wszystko, wszechogarniająca namiętność, dramat, wojna i przygoda, to.... ehm, chyba nie moja bajka. Tak myślałam, ale – jak się okazało – byłam w wielkim błędzie. Serial obejrzałam jednym ciągiem, a potem postanowiłam sprawdzić, jak to było napisane.

piątek, 6 stycznia 2017

365 dni z książką...


...czyli Czytam to i owo... na Instagramie. Mam szczerą nadzieję, że 2017 będzie dla mnie blogowo bardziej udany niż rok miniony, kiedy prawie nic nie pisałam (co oczywiście nie oznacza, że nic nie czytałam. Czytałam, z moich statystyk wynika, że przeczytałam 47 książek, co może nie jest szczególnie imponującym osiągnięciem, ale nie o ilość przecież chodzi, a o to, co nam te książki dają. Mnie w tym roku: przede wszystkim dużo przyjemności, która trwa i trwa - bo prawie jedną czwartą z tej liczby stanowiły tysiącstronicowe powieści). Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: upłynął już prawie tydzień nowego roku, a ja nie zamieściłam jeszcze ani jednego porządnego wpisu. Na wypadek, gdyby to miał być prognostyk na cały rok, postanowiłam się zabezpieczyć. Jeśli nie uda mi się regularnie pisać o książkach, to przynajmniej będę promować czytelnictwo za pomocą obrazu.


wtorek, 3 stycznia 2017

Wyzwanie czytelnicze ZIELONA SUKIENKA - podsumowanie







Wyzwanie zostało rzucone, trzeba się z niego rozliczyć. Cóż, w tym roku bardzo się zaniedbałam blogowo i to być może wpłynęło na losy wyzwania. Albo zielone sukienki się gdzieś pochowały. Zmierzam do tego, że statystyki nie wyglądają imponująco ;) Oto one: