środa, 27 września 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Katherine Mansfield - opowiadania


Na wrześniowym Pikniku czytamy opowiadania Katherine Mansfield. Spośród jej dorobku wybrałyśmy - raczej na chybił-trafił - trzy: "Prelude", "The Garden Party" i "At the Bay" (z powodu niewystępowania Katherine Mansfield w mojej lokalnej bibliotece sięgnęłam po teksty dostępne na Project Gutenberg). Wszystkie trzy opowiadania nawiązują do wspomnień autorki z dzieciństwa spędzonego w Nowej Zelandii na przełomie XIX i XX w. "Prelude": rodzina Burnellów przeprowadza się do nowego domu na dalekim przedmieściu. "The Garden Party": podczas przygotowań do wydawanego przyjęcia w ogrodzie Sheridanowie dowiadują się, że właśnie zginął w wypadku mieszkający w jednym z robotniczych domków nieopodal młody mężczyzna, osierocając gromadkę dzieci. "At the Bay": letni dzień z życia rodziny Burnellów.

Katherine Mansfield buduje fabuły tych opowiadań właściwie z niczego. Najbardziej "namacalne" jest "The Garden Party", bo jest osnute wokół istotnego wydarzenia - śmierci młodego woźnicy. Choć śmierć następuje "poza kadrem", nie ma żadnego wpływu na życie bohaterów i nie splata się właściwie z akcją, która składa się z przesuwania pianina, ćwiczenia piosenki, rozkładania namiotu w ogrodzie, przymierzania kapelusza, witania i żegnania gości, a wreszcie z krótkiej wizyty głównej bohaterki, Laury, w domu zmarłego, wysłanej tam przez matkę z koszykiem resztek z przyjęcia. To opowiadanie ma silny wydźwięk społeczny: w oazie luksusu zamieszkałej przez Sheridanów rozbrzmiewają dźwięki sprowadzonej na przyjęcie orkiestry, podczas gdy całkiem niedaleko, w "paskudnym" osiedlu biedoty żona opłakuje zmarłego męża. Czy brak wrażliwości Sheridanów - tylko Laura odczuwa niestosowność zabawy w tak bliskim sąsiedztwie tragedii, ale i ona w końcu odpycha od siebie tę myśl - jest uwarunkowany klasowo, czy jest ogólnoludzką cechą, która może ujawnić się zawsze i wszędzie?

Wielkich dramatów brak w "Prelude" i "At the Bay". Jest życie (choć gdzieś w zakamarkach czai się myśl o śmierci) utkane z rozczarowań, niespełnień, nudy, lęku przed przyszłością połączonego z niecierpliwym jej wyglądaniem, z monotonią poranków i wieczorów, śniadań i podwieczorków, wyjść na plażę i chwil w ogrodzie, uprzejmością rodzinnych interakcji podszytych irytacją i niechęcią. Atmosfera tych opowiadań jest duszna i przygnębiająca. Dominuje poczucie uwięzienia, zwłaszcza w portretach kobiet.

Proza Mansfield jest elegancka i stonowana. Pisarka pośrednio gościła już w naszym piknikowym cyklu, nie jako autorka, lecz bohaterka - została sportretowana przez D.H. Lawrence'a jako Gudrun w "Zakochanych kobietach", a w każdym razie tak twierdzą badacze literatury. O ile jednak styl Lawrence'a jest dyskusyjny, na szczęście nie można tego powiedzieć o pisarstwie Katherine Mansfield. Pomimo że jej teksty są bardzo naładowane emocjonalnie, nie ma żadnego "rozdzierania szat", żadnych ekstrawagancji. Pozornie ta proza wydaje się wręcz chłodna. Czy sięgnę po więcej? Być może, jeśli będę miała ochotę na coś przygnębiająco-dusznego.

Jak zwykle gorąco polecam piknikową notkę Pyzy, którą znajdziecie TUTAJ. Dyskusja tym razem u mnie. A za miesiąc czytamy "Pożegnania" Stanisława Dygata.

38 komentarzy:

  1. No właśnie, a miałaś poczucie, że rzecz dzieje się w Nowej Zelandii? I powiem Ci, że też odetchnęłam, że Katherine Mansfield nijak się ma do Lawrence'owskiej Gudrun :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, zupełnie nie. A nawet więcej, nie miałam poczucia, że rzecz się dzieje w określonym czasie. Co prawda do pracy jeździ się bryczką i w użyciu są świece i lampy naftowe, ale czytając miałam przed oczami coś jakby amerykański bungalow z lat 50. Bo właściwie wzajemne relacje postaci mogły tak wyglądać jeszcze w latach 50. Dziś już (na szczęście) nie, ale mimo to mam wrażenie, że proza Mansfield w ogóle się nie zestarzała (w przeciwieństwie do Lawrence'a).

      Pytanie poboczne: jak Twoim zdaniem wymawia się Kezia?

      Usuń
    2. Mnie trochę ten aloes zaczął zastanawiać, od czasu do czasu też pojawiały się inne rośliny nieco podejrzane jak na angielskie wybrzeże (gdzie sytuowałam akcję), ale generalnie miałam podobnie. Wspomina się o "tasmańskim domu" Lindy i Beryl, ale to właściwie drobna wskazówka.

      To jest w ogóle takie zdrobnienie od Katherine, prawda? Czytałam to [Kicia], ale może to tylko jakieś moje dziwaczne wyobrażenie językowe ;-). A Ty?

      Usuń
    3. Ja zaczęłam czytać wiedząc, że te opowiadania nawiązują do nowozelandzkiego dzieciństwa autorki, więc raczej nie spodziewałam się, że będą usytuowane gdzie indziej. Ale mimo tej wiedzy i różnych drobnych wskazówek i egzotycznych roślin (akurat aloes jak sądzę równie dobrze mógłby się znaleźć w angielskim ogrodzie :)), jakoś Nowa Zelandia nie przebiła się przy czytaniu na inny poziom mojej świadomości. Chyba dlatego, że te opowiadania mają taki uniwersalny posmak, bardziej proza psychologiczna niż obyczajowa.

      Według mnie raczej kezja albo kezaja (ale pewności nie mam) i sądzę, że raczej funkcjonuje jako osobne pełnoprawne imię.

      Usuń
    4. Mnie dopiero oświeciło później -- zasugerowałam się Lawrencem i byłam przekonana, że rzecz się dzieje na Wyspach Brytyjskich.

      Usiłowałam coś znaleźć na ten temat, ale nie powiodło mi się jakoś szczególnie.

      Usuń
    5. Dla mnie Mansfield jest na wskroś brytyjska i nawet przez myśl mi nie przeszło, że akcja się rozgrywa w jakichś egzotycznych plenerach.

      Usuń
    6. Być może akurat wybrałyśmy opowiadania mało reprezentatywne, jeśli chodzi o miejsce akcji, dla całości jej twórczości.

      Usuń
    7. Albo jesteśmy nieczuli na nowozelandzkie klimaty ;-).

      Usuń
  2. Chłodna proza? Ja bym użył słowa delikatna, subtelna, nawet lekko poetycka. Chłodny to jest Iwaszkiewicz, ten perfekcyjny stylista :)
    Nie wiem, czy zajrzałyście do prastarej dyskusji forumowej, podrzucam link, bo o dziwo strona wciąż wisi w sieci :) http://pioremkobiecym.cba.pl/index.php?topic=46.0

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za link.

      Ja napisałam, że pozornie chłodna. Mogłabym użyć określenia "spokojna". Zgadzam się też na delikatną, subtelną i poetycką :)

      Usuń
    2. A tak, przepraszam, każdy widzi to, co chce :) Jako miłośnik Kasi wszędzie węszę ataki :D

      Usuń
    3. Nie wiem dlaczego określenie "chłodna" miałoby być atakiem, ale być może to zależy od temperamentu ;)

      Usuń
    4. Z powodu Iwaszkiewicza, rzecz jasna. Ja lubię prozę budzącą emocje, a chłód oznacza ich brak.

      Usuń
    5. O braku emocji nie ma tu mowy, moim zdaniem. Ani w odniesieniu do bohaterów, ani do czytelnika. Tylko te emocje są stłumione, ukryte.

      Usuń
    6. U Iwaszkiewicza jest mnóstwo emocji, pod spodem, kłębiących się i od czasu do czasu wymykających się spod tej perfekcyjnej stylistyki :-P. A co do stylu: ja też nie użyłam słowa "chłodny" w formie ataku, bynajmniej! Dodałabym też może: "czysty". Ale nie wiem, jak z tymi emocjami: fakt, są pod spodem, ale narrator trzyma pewien dystans wynikający z podejścia do świata.

      Usuń
    7. W opowiadaniach powojennych Iwaszkiewicza, które czytałem, nie ma nic, przynajmniej mnie nic nie rusza. Trochę lepiej było z Matką Joanną, ale też bez szału. Może to kwestia indywidualna.
      Natomiast w odniesieniu do Mansfield nasuwa mi się jeszcze przymiotnik krystaliczna.

      Usuń
    8. Znaczy do prozy Mansfield, bo ona sama znowu taka krystaliczna nie była, jak widać czasem w listach.

      Usuń
    9. A w takim na przykład (moim ulubionym) "Młynie nad Kamionną" (jaka z tej Stefy postać!)? To jeden przykład, ale mam kilka, mogę Iwaszkiewicza bronić ;-). Nie jakoś w zaparte, bo owszem, też uważam, że to wszystko jest starannie poprzykrywane, ale jednak ta pokrywka czasem odskakuje.

      O, krystaliczny to też dobry przymiotnik. I pasuje do tego "od ogółu do szczegółu i znowu do ogółu", które Mansfield tak lubi :-).

      Usuń
    10. Liczę, że Iwaszkiewicz przedwojenny był lepszy niż powojenny, i kiedyś się zagłębię w tej wszystkie klasyczne Brzeziny. Ale nie mam ciśnienia, więc wciąż tak leżą te dwa tomy opowiadań. Może ktoś kiedyś urządzi miesiąc z Iwaszkiewiczem wzorem Marca z Marią Kuncewiczową, który trwał pół roku :)

      Usuń
    11. Nie jest to zły pomysł, choć u mnie teraz w pierwszym rzędzie jest jakaś akcja z Orzeszkową w początkach nowego roku ;-).

      Usuń
    12. Orzeszkową bardzo popieram, wiadomo :)

      Usuń
    13. A wracając do tematu, kiedy czytałam te opowiadania, to przyszło mi do głowy, że to jest taki idealny przykład Dobrej Literatury. To znaczy tego, co wykształcony człowiek winien uznawać za dobrą literaturę. Od razu widać, jakie to jest kunsztowne, jakie eleganckie (i wszystkie wyżej wymienione przymiotniki). Zero kiczu, żadnych niezręczności. Natomiast jeśli chodzi o moje osobiste preferencje, to ostatnio chyba bardziej pociąga mnie "niedobra" literatura ;)

      Usuń
    14. Jest coś w tym, co piszesz -- przyznaję, że to nie są opowiadania, w które się wpada z uszami myśląc "ale co to będzie?", ale wszystko jest tak elegancko podane i przedstawione, że czytało mi się to przyjemnie. Coś jak z jedzeniem ciasta, które jest bardzo przyjemne dla oka i równocześnie okazuje się, że smakuje wybornie.

      A co masz na myśli przez "niedobrą" literaturę :-)?

      Usuń
    15. Tarnino, zdecydowanie Dobra Literatura, z przebłyskami Wielkości :D

      Usuń
    16. Dobra, zdecydowanie tu się zgadzamy. Ale czy chce mi się to czytać? Żałuję, że nie natknęłam się na Mansfield wcześniej, wtedy, kiedy moim ulubionym gatunkiem literackim była przygnębiająca książka o życiu, w której nic się nie dzieje. Opowiadania Mansfield są bardzo pesymistyczne w swojej wymowie, tutaj nawet postaci bardzo zadowolone ze swojego życia (Stanley) są w gruncie rzeczy przegrane, nawet jeśli nie do końca to do nich dociera. Jakimś momentem wytchnienia są tu opisy zabaw dzieci, w których są przebłyski humoru (w oryginale dzieci też dosyć śmiesznie mówią, nie wiem jak to wypada w przekładzie). Ale nawet te zabawy są przesycone jakimś smutkiem, starsze (Isabel jest świetnie pokazana) terroryzują młodsze, bezgłowy korpus kaczki biega po podwórku itp.

      Pyzo, odpowiadając na Twoje pytanie: chyba taką, w której występują wspaniali mężczyźni ;). O Stanleyu Burnellu tego niestety nie można powiedzieć. A właściwie jak Wam się wydaje, co czyni go taką żałosną postacią?

      Usuń
    17. Hm, muszę powiedzieć, że mnie się chce -- imponuje mi jakoś ta klarowność i to, że czytam i nie dostaję samych jasnych odpowiedzi, ale jest tam jeszcze sporo oddechu, jak na tak krótką formę. Jasne, to nie jest taka proza, którą bym połknęła naraz akurat w tym momencie -- ale z przyjemnością będę sobie myślała, że istnieje, i wracała do niej.

      Stanley... Chyba wszystko razem: jego pyszałkowatość, stosunek do innych, których uważa za sobie podległych (kobiety) lub biedniejszych (Trout), przekonanie o swojej nieomylności i wspaniałości, o tym, że każdy jego ruch pilnie się śledzi i zamartwia, jeśli nie okaże dobrego serca. Mało co w tej postaci nie jest żałosne, jakby się tak zastanowić...

      A co byś poleciła :-D?

      Usuń
    18. Mnie bardzo irytowało to, że Stanley sam sobie nie weźmie kapci i nie posłodzi herbaty. Ta jego poza właściciela haremu jest nieznośna i równocześnie żałosna. Z drugiej strony - co konkretnie można mu zarzucić? Przecież robi to, czego się od niego oczekuje, utrzymuje nie tylko żonę i dzieci, ale też teściową i szwagierkę, wiec nie ma co się dziwić, że liczy na coś w zamian. Być może Stanley też jest obsadzony w roli, która nie bardzo mu odpowiada? Te dwa opowiadania o Burnellach są chyba właśnie o tym: nudnawym teatrze życia, w którym wszyscy albo chcą, albo muszą grać kogoś, kim nie są.

      Co bym poleciła? Masz na myśli książki o wspaniałych mężczyznach? :)

      Usuń
    19. Z tym, że Stanley to jest taka postać, która nie widzi, że coś robi nie tak (sytuacja z rękawiczkami, scena z kąpielą z Troutem) i na tym też polega problem z nim, mam wrażenie.

      No ba! :-)

      Usuń
    20. Zdecydowanie Stanley bardzo mało rozumie. Pytanie, czy gdyby rozumiał więcej, byłby bardziej, czy mniej szczęśliwy. Sytuacja z rękawiczkami? W zasadzie to nie ma w tym nic złego, że facet kupił sobie rękawiczki. Choć to akurat w przypadku kogoś, kto przez cały dzień zamartwia się, czy obraził żonę, inny zakup wydawałby się bardziej naturalny ;)

      OK. To polecam Ci taki niestandardowy przykład wspaniałego mężczyzny: "Lord John and the Brotherhood of the Blade" Diany Gabaldon. To jest co prawda ze środka cyklu, ale nie stanowi to problemu przy czytaniu. Rzecz dzieje się podczas wojny siedmioletniej. Poza tym jest przygoda, zagadka kryminalna i tajemnice przeszłości. W pewnym sensie jest to również romans (tak w stronę melodramatu), tylko nie ma w nim kobiety ;)

      Usuń
    21. Moim zdaniem -- zdecydowanie mniej. A scenę z rękawiczkami odebrałam trochę tak, że Stanley chciał zrobić żonie przykrość, żona tego nie zauważyła, ale ta jego poza "och, skrzywdziłem cię" to była właśnie poza, nie wyrzut sumienia. Co poświadcza zresztą zakup rękawiczek: myślał właściwie o swojej przyjemności -- "nauczka" dana żonie stała tu na tym samym poziomie, co zakup upragnionej części garderoby. Nie wiem, czy jasno to tłumaczę, ale tak to odebrałam :-).

      Dopisuję sobie do listy! W ogóle po Twoim wpisie mam chrapkę na Dianę Gabaldon, ale cierpliwie czekam, aż Mama moja skompletuje całą serię i zamierzam ją wtedy jej niecnie podkraść ;-).

      Usuń
    22. Moim zdaniem też. Im bardziej powierzchownie odbiera się życie, tym łatwiej się żyje, co zresztą też pokazuje opowiadanie "The Garden Party". Tak nawiasem mówiąc, moim zdaniem próg skandalicznego braku wrażliwości rodzina Sheridanów przekracza nie urządzając zabawę, podczas gdy w sąsiednim domu leży nieboszczyk (w pewnym sensie wszyscy na co dzień zachowujemy się podobnie, bo codziennie docierają do nas wiadomości o mniejszych lub większych tragediach. "Ach, to straszne!", myślimy sobie, po czym spokojnie wracamy do spożywania obiadu), ale wtedy, kiedy matka wysyła Laurę z koszykiem pozostałości z przyjęcia. Moim zdaniem o jest coś innego niż ta dickensowska "dobroczynność przez teleskop", o której napisałaś. Coś jeszcze gorszego.
      A wracając do Stanleya - ja tę scenę odebrałam inaczej. On jest takim głupiutkim egocentrykiem, jednym z tych mężczyzn, którzy mentalnie pozostaną siedemnastolatkami do końca życia (przepraszam siedemnastolatków, którzy poczuli się urażeni). On naprawdę wyobraża sobie, że jest pępkiem świata, więc jest święcie przekonany, że żona po prostu musi bardzo cierpieć z powodu jego chłodnego zachowania rano. I żałuje tego. Moim zdaniem martwi się szczerze, ale o głębi jego uczuć świadczy zakup rękawiczek.

      Zmieniając temat: jeśli Twoja mama kompletuje serię w polskim przekładzie, to muszę powiedzieć, że te tłumaczenia niestety nie są dobre. Pomijam już tu kwestię gładkości ich języka polskiego, no ale żeby pomylić np. "hair ribbon" z "hairy rabbit"... Tak że dają dosyć słabe pojęcie o tym, jak wygląda oryginał :) Choć może te ostatnie książki z cyklu "Obcej" są już lepiej tłumaczone. Z książek o Lordzie Johnie wydano u nas tylko pierwszą, ale ta, którą Ci polecałam jest dużo lepsza.

      Usuń
    23. Masz rację, bo to wysłanie Laury (fabularnie nie do przecenienia, bo przełomowe dla bohaterki) jest w sumie takim zrzuceniem z siebie ciężaru, w dodatku zupełnie bezwzględnym wobec własnego dziecka. Ale mimo wszystko skojarzyło mi się z panią Jellyby z "Samotni", która też starała się "uszlachetniać" kosztem swoich dzieci.

      Co do Stanleya: no tak, z tym że to jest egocentryzm podparty jeszcze wrażeniem "jestem panem domu", podczas gdy nie dość, że wszyscy mają go, delikatnie mówiąc, raczej gdzieś z boku, to jeszcze chyba tylko on nie zauważa relacji swojej żony i dzieci, wręcz przeciwnie, jest zadowolony.

      O nie, to mnie zmartwiłaś -- niestety oryginały nie wchodzą w grę, ale póki co Mama nie narzekała właściwie, poza jakimiś drobnymi uchybieniami, może jednak wciągająca fabuła wynagradza tu braki? Chociaż rzeczywiście, smutek :-(.

      Usuń
    24. Pyzo, porzucając już temat Mansfield, fabuła jest jak najbardziej wciągająca, więc da się czytać. A poza tym odkryłam właśnie, że jeszcze w tym miesiącu ma się ukazać przekład właśnie tego "Lorda Johna", którego Ci polecałam, jako "Lord John i Bractwo Ostrza". Opis na stronie wydawnictwa jest hmmm... nie najlepszy, delikatnie mówiąc, ale nie zrażaj się ;)

      Usuń
    25. Wspaniale, że mówisz, będę miała go na oku (najpierw do Maminej kolekcji, a potem oczywiście do własnej lektury pożyczkowej ;-)).

      Usuń
  3. Ja najpierw czytałam Dziennik i Listy (polecam jeśli na opowiadania nastroju brak, zwłaszcza listy. We wstępie pojawiło się wspomnienie - jako to listy Mansfield towarzyszyly autorowi w obozie jenieckim jako jedyna lektura. Myślę że to by Katherine naprawdę ucieszyło). No więc w każdym razie wiedziałam, że to Nowa Zelandia. W Dzienniku Katherine przywołuje szkołę i pytanie nauczyciela czy kogokolwiek ścigał kiedyś byk (?!!) Katherine podniosła rękę (choć nigdy jej byk nie gonił jako żywo) na co nauczyciel miał odpowiedzieć "To się nie liczy, ty jesteś małą dzikuską z Nowej Zelandii". I jeszcze ten aloes kwitnący w ogrodzie w jednym z opowiadań od razu mi zdradził, że nie o Wyspy Brytyjskie chodzi :)
    Zachwyciło mnie w tych opowiadaniach że głos narratora jest taki kojąco chłodny, ale równocześnie - orzeźwiający, z ostrogą jeśli można tak powiedzieć. Jak jesienne powietrze, niewidzialny ale elektryzujący. I taki spostrzegawczy. Paradoksalnie i zupełnie od czapy przypomniała mi się książka Azar Nafisi i jedna z jej studentek, która z kursu literatury angielskiej w Teheranie zapamiętała Wielkiego Gatsby'ego - tę scenę kiedy Gatsby widzi Daisy a jej twarz jest mokra od deszczu. Opowiadania Mansfield sa właśnie pełne takiego czegoś. A Bojarska bodaj porównywała książki z jej opowiadaniami do porcjowanej mgły - po pięć deko, opakowanie zastępcze. To też dobrze oddaje doświadczenie z Mansfield.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może ten aloes jest czytelnym odsyłaczem do nowozelandzkości, chociaż muszę przyznać (jako osoba hodująca aloesy na oknie w doniczce ;-)), że mnie to co prawda zastanowiło, ale nie odesłało tam tak wprost.

      To prawda, w ogóle te opisy pejzaży i przyrody są u Mansfield takie nienużące, a właśnie -- eleganckie. Porcjowana mgła -- w sedno :-).

      Usuń
    2. Listy to pewnie całkiem dobry pomysł, bo przyznam, że po tych kilku opowiadaniach ciekawi mnie, czy rzeczywista postać autorki jest zgodna z jej obrazem, jaki sobie na ich podstawie stworzyłam.
      Ta metafora z mgłą jest rzeczywiście bardzo ładna, ale różnie ją można rozumieć. Po pierwsze mgła jako coś delikatnego i ulotnego - pasuje, a jakże. Ale mgła też dusi, osacza i przytłacza więc całe szczęście, że tylko po pięć deko.

      Usuń
    3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń

Dziękuję za komentarz.