niedziela, 26 kwietnia 2015

SZTUKA CZYTANIA: Madonna z książką


26. kwietnia przypada święto NMP Matki Dobrej Rady. Wydaje się oczywiste, że Matka Dobrej Rady musi być niezwykle oczytana, czyż nie? Kwiecień kojarzy mi się jeszcze z innym świętem maryjnym, które co prawda obchodzi się tylko w Soplicowie, ale za to bardzo hucznie. Na dzisiaj wybrałam zatem obraz, który mógłby połączyć oba te święta, czyli Kwietną Madonnę z Książką.


*** Peter Paul Rubens, "Madonna z Dzieciątkiem na tle krajobrazu" (1624-25) ***


Rubens nie jest moim ulubionym artystą. Kiedyś, dawno, dawno temu, bo jeszcze w poprzednim millenium, spędzałyśmy z siostrą bardzo kulturalne wakacje w Rzymie. Do dzisiaj zapamiętałam moment, kiedy w jednym z muzeów (prawdopodobnie w Villa Borghese, choć już dokładnie nie pamiętam, bo odwiedziłyśmy wtedy chyba wszelkie możliwe) weszłyśmy do sali obwieszonej rubensami. Poczułam się ogromnie przytłoczona obecnością tych wszystkich ogromnych pań z cellulitem (płótna są naprawdę słusznych rozmiarów). Jednak ten obraz mi się podoba. Postać Madonny jest (jak na Rubensa) bardzo delikatna, a poza tym ciekawie przenikają się na nim dwa style malarskie. Nie jest to bowiem dzieło wyłącznie Rubensa, ale efekt jego artystycznej współpracy z Janem Brueghelem Starszym. Tych wspólnych dzieł stworzyli zresztą wiele. Nietrudno zgadnąć, które elementy obrazu wyszły spod pędzla Rubensa, a które Brueghela.




sobota, 25 kwietnia 2015

Louisa Young "Wciąż czekam" - recenzja


„[…] wojna to nie piekło, prawda? To coś znacznie gorszego. Bo piekło jest tylko dla grzeszników, a wojna dotyka każdego, nawet najbardziej niewinnego.”



Ile czasu potrzeba, żeby wrócić do domu z pola walki? Odyseuszowi zajęło to dziesięć lat – jeden rok na każdy rok wojny trojańskiej. O tym rozmyśla Peter Locke zamknięty całymi dniami z butelką whisky w swoim gabinecie w rodzinnej posiadłości Locke Hill, ukrywający się przed żoną i synkiem, których widoku nie może znieść, kompulsywnie czytający Homera i przy pomocy starożytnych epopei usiłujący uporać się z tym, czego doświadczył przez ostatnie lata. Dręczony poczuciem winy, że przeżył, podczas gdy zginęło tylu jego podkomendnych. Czy powrót do domu w ogóle jest możliwy? Jest rok 1919, a Peter jest zdemobilizowanym majorem brytyjskiej piechoty. Zwycięskim bohaterem I wojny światowej. 

Riley Purefoy był jednym z żołnierzy walczących pod komendą Petera. Jest młody i zakochany, właśnie się ożenił; „krzepki młody człowiek o jasnym spojrzeniu. […] jeśli już myślał o wojnie, to raczej o tej ewentualnej, w przyszłości, i o tym, jak jej zapobiec. O nienarodzonych dzieciach, które pragnąłby przed nią uchronić […]”. Ale trudno jest się cieszyć miesiącem miodowym, gdy połowę twarzy ma się odstrzeloną pociskiem, a myśl o fizycznym zbliżeniu jest nierozerwalnie związana z obawą o odczucia żony wobec okaleczonego ciała. Fizyczne rany nie są też jedynymi, których doznał Riley. Pomimo spoglądania uparcie w przyszłość, wojna nie daje się odegnać.

„Wciąż czekam” Louisy Young (tytuł oryginalny: „The Heroes’ Welcome”) opowiada o mozolnym wychodzeniu z wojennej traumy. Wojna nie kończy się wraz z podpisaniem traktatu pokojowego, trwa dalej w umysłach tych, którzy ją przeżyli. Ale osobami „dotkniętymi wojną” są tu nie tylko żołnierze, którzy walczyli na froncie, ale również ich rodziny. Osamotnione dzieci, zagubione w świeci dorosłych, nie umiejących dać im miłości; kobiety, które czekały na swoich mężczyzn, a teraz podejmują rozpaczliwe próby naprawienia zerwanych wojną więzi, posklejania rozbitego dawnego życia. Współcierpiące. One również są ofiarami wojny. „Wciąż czekam” nie jest krzepiącą powiastką o miłości, która leczy wszystkie rany. Louisa Young mówi o długim i trudnym procesie, nie dając z góry gwarancji happy endu.

Powieść zasługuje na uwagę ze względu na podejmowany temat, ale nie jest pozbawiona wad. Przede wszystkim, nie do końca jest samodzielną całością. Informację o tym, że „Wciąż czekam” jest „swobodną kontynuacją” wcześniejszej powieści Louisy Young, znajdujemy dopiero w notce biograficznej o autorce. Można zatem zakładać, że w zamierzeniach książka była skierowana również do czytelników nieznających poprzedniczki. I choć taki czytelnik nie będzie miał problemu z odtworzeniem najważniejszych wydarzeń z życia bohaterów, to jednak bez znajomości pierwszej części wydają się oni, pomimo całego tragizmu, nieco papierowi, zbyt jednowymiarowi, a dynamika ich wzajemnych relacji (których głębię czytelnik bardziej zakłada, niż może ją zobaczyć) nie jest całkowicie przekonująca.

O ile opis stanów psychicznych bohaterów (zwłaszcza Petera) autorka nakreśliła ciekawie i całkiem sprawnie, to przedstawienie tych powojennych „powrotów do domu” w kontekście społecznym wypada dosyć blado. Owszem, Young próbuje podjąć ten temat, są wzmianki o napięciach społecznych, strajkach, a dosyć gwałtowna demonstracja zostaje nawet wpleciona w fabułę. Bohaterowie wojenni nie są wcale przyjmowani w kraju z otwartymi ramionami, ich miejsca pracy zdążył zająć już kto inny, zmieniła się sytuacja społeczna, postępuje emancypacja kobiet, które również zaczynają stanowić dla powracających z frontu mężczyzn konkurencję na rynku pracy. Te zagadnienia są jednak przedstawione w sposób dosyć powierzchowny. Riley, weteran z oszpeconą twarzą, nie może znaleźć żadnej pracy. Potem wpada na pomysł wydania serii broszur ułatwiających byłym żołnierzom odnalezienie się w cywilnym życiu i wszystko nagle zaczyna iść jak z płatka. „To takie proste”, dziwi się kilkukrotnie Riley, a czytelnik dziwi się wraz z nim.

Mało przekonujących jest kilka innych wątków, które znalazły się w powieści chyba tylko dlatego, że były w poprzedniej książce, autorka nie miała jednak pomysłu, co z nimi zrobić. Przede wszystkim wątek napięcia klasowego w małżeństwie Rileya i Nadine (i tak pełnym napięć z innych źródeł): ona to panienka z wyższych sfer, on – chłopak z rodziny robotniczej. Małżeństwo spotyka się z dezaprobatą ich (obu) matek, ojcowie są raczej przychylni, Riley oczywiście czuje się w pewnym stopniu upokorzony przewagą statusu społecznego żony i jej sytuacją materialną, ale ogólnie cały ten wątek, jak i rodziny bohaterów, niewiele wnoszą do powieści.

Temat „Wciąż czekam” jest uniwersalny, ale – pomimo odwołań do Homera – powieść dotyczy konkretnej wojny, konkretnego miejsca i czasu. Tu znów muszę przyznać, że Louisa Young niezbyt dobrze sobie poradziła. O tym, że rzecz dzieje się w roku 1919 przypominały mi tylko nagłówki rozdziałów, zupełnie nie czułam klimatu epoki. Autorce nie udało się oddać tego szczególnego momentu w historii, kiedy wiek XIX odchodził w przeszłość, a wiek XX jeszcze na dobre się nie zaczął. Tę powieść czyta się tak, jakby jej akcja toczyła się co najmniej ćwierć wieku później, po kolejnej wojnie. Autorka co prawda wtrąca od czasu do czasu jakiś detal z epoki, ale sprawia to raczej wrażenie, jakby nagle sobie przypomniała, o jakich czasach pisze.

Odbioru powieści nie ułatwia nierówny, momentami dosyć niezręczny przekład. „Witaj, matko” w ustach dziewczyny odwiedzającej dom rodziców zirytowało mnie już na początku (domyślam się, że w oryginale było: „Hello, mother”, co oczywiście powinno było zostać przetłumaczone jako chłodne „Dzień dobry, mamo”) i ta irytacja powracała falami już do końca lektury. Zdarzają się też błędy korektorskie (niestety jest to norma w polskich wydawnictwach), niezbyt często, ale w kilku miejscach uniemożliwiające zrozumienie zdania.

Louisa Young podjęła się ambitnego zadania, z którego wywiązała się, mimo wszystkich moich krytycznych uwag, dosyć dobrze. Czasu spędzonego na czytaniu „Wciąż czekam” nie uważam za stracony, jednak skończyłam lekturę z uczuciem lekkiego rozczarowania.


Moja ocena: 4 (w skali szkolnej)

---
Louisa Young, "Wciąż czekam". Przełożyła Anna Kłosiewicz. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.

piątek, 24 kwietnia 2015

Książki zmieniają los ludzi




      
     Wiosną 1998 roku Bluma Lennon kupiła w pewnej księgarni w Soho używany egzemplarz Poezji Emily Dickinson i kiedy doszła do drugiego wiersza, na skrzyżowaniu potrącił ją samochód.
     Książki zmieniają los ludzi. Niektórzy przeczytali Tygrysa Malajów i zostali profesorami literatury na odległych uniwersytetach. Siddhartha przywiódł do buddyzmu dziesiątki tysięcy młodych ludzi, Hemingway przekształcił ich w sportowców, Dumas pogmatwał życie niezliczonym kobietom, a niejedną z nich uratowały od samobójstwa książki kucharskie. Bluma stała się ofiarą książek.
     Ale nie jedyną. Stary profesor martwych języków, Leonard Wood, dostał udaru mózgu, trafiony w głowę pięcioma tomami Encyclopaedia Britannica, które spadły z półki w jego bibliotece. Mój przyjaciel Richard zleciał z drabiny i złamał nogę, kiedy sięgał po egzemplarz Absalomie, Absalomie! Williama Faulknera, fatalnie umieszczony na półce. Inny przyjaciel, z Buenos Aires, zachorował na gruźlicę w podziemiach archiwum publicznego. Znałem też chilijskiego psa zabitego przez niestrawność, do jakiej doprowadzili go Bracia Karamazow, gdy pewnego popołudnia zeżarł ich stronice w ataku furii.
     Kiedy babcia widziała, jak czytam w łóżku, za każdym razem powtarzała mi: "Zostaw to, książki są niebezpieczne". Przez wiele lat uważałem ją za ignorantkę, ale czas dowiódł rozsądku mojej niemieckiej babki.
Carlos María Domínguez "Dom z papieru"
Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski. Świat Książki, Warszawa 2007.

czwartek, 23 kwietnia 2015

MARTWA NATURA Z KSIĄŻKĄ: kwiecień

Podobno co czwarty Polak nie ma w domu ani jednej książki. Cóż za niesłychana asceza, ja nie byłabym do tego zdolna. Posiadanie książek (a także - przyznaję - ich fotografowanie) sprawia mi prawie tyle samo przyjemności co czytanie (zresztą znaczną większość z posiadanych rzeczywiście przeczytałam). Światowy Dzień Książki mogłam więc uczcić tylko w jeden sposób - trochę zaszaleć w księgarni (internetowej - cóż, takie czasy). Oto moje ostatnie zakupy książkowe. Przyznam, że głównie pod hasłem: "jak tu nie kupić, jak takie tanie" oraz wychodzące naprzeciw mojej potrzebie posiadania przedmiotów w różyczki. Ale oprócz staroci są też dwie pozycje, które mogę zaliczyć do nowości: "Za ścianą" Sary Waters - wydana pod koniec lutego i "Wciąż czekam" Louisy Young, która ukazała się w kwietniu (postanowiłam przetestować powiedzenie "nie osądzaj książki po okładce" - prawdę mówiąc, zwróciłam na nią uwagę właśnie dzięki paskudnej okładce).

Zazwyczaj nie piszę typowych recenzji, bo czytam jednak głównie książki nie najnowsze lub całkiem stare (a uważam, że te się raczej omawia lub analizuje), albo takie, które już wszyscy wcześniej zdążyli zrecenzować. Na ogół unikam więc słowa na "r". Ale wejście przeze mnie w posiadanie nowości oznacza, że wkrótce możecie się spodziewać wpisów oznaczonych etykietą: recenzja.









  
Udanego Dnia Książki!
(A pierwiosnki są oczywiście z mojego ogródka).
   

środa, 22 kwietnia 2015

Dzień Ziemi


ZACZYNA SIĘ POCHWAŁA STWORZENIA, KTÓRĄ WYŚPIEWAŁ ŚWIĘTY FRANCISZEK, ZŁOŻONY CHOROBĄ U ŚWIĘTEGO DAMIANA

(...)

     Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, wiatr,
I przez powietrze, i czas pochmurny i pogodny, i wszelki,
Przez które dajesz tworom swoim utrzymanie.
     Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, wodę,
Co pożyteczna jest wielce i pokorna, i cenna, i czysta.
     Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, ogień,
Którym oświecasz noc,
A on jest piękny i radosny, i silny, i mocny.
     Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię,
Która nas żywi i chowa,
I rodzi różne owoce z barwnymi kwiaty i zioły.

 (...)



 
Być może zauważyliście, że w tym tygodniu wpisów na "Czytam to i owo..." jakby nieco więcej (zwłaszcza w porównaniu z ostatnim tygodniem). Ponieważ jutro wypada Światowy Dzień Książki, postanowiłam, że w ramach obchodów tego święta będę w tym tygodniu zamieszczać wpisy codziennie. Proszę więc nie odchodzić zbyt daleko od komputerów (chyba że po to, żeby zrobić coś dla Matki Ziemi), do zobaczenia jutro!

---
"Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu" w przekładzie Leopolda Staffa. Wydawnictwo "Kama", Warszawa 1998.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Pytania i odpowiedzi


Zostałam ostatnio zaproszona do udziału w łańcuszku blogowych pytań i odpowiedzi, czyli „Liebster Blog Award” (ta „eklektyczna” nazwa bardzo mnie intryguje). Za łańcuszkami ogólnie rzecz biorąc nie przepadam, ale z drugiej strony to miłe, że ktoś (a konkretnie Pyza z „Pierogów pruskich” i Joanna z blogu „Gorąca czekolada i książki”) uważa mój blog za ulubiony, a na pytania książkowe zawsze chętnie odpowiadam. No to zaczynamy:




Pytania Pyzy:



- Czy pamiętacie taki moment przy czytaniu książki, że przepełniała Was ochota, by wysłać autorowi niemiły anonim za rozwiązanie jakiegoś wątku albo zwrot w fabule?

Pisanie anonimów co prawda nie leży w mojej naturze, ale (jak pewnie większość czytelników) odczuwam ochotę, żeby jakiś wysmarować dla George’a R.R. Martina. Nawet już nie za to, że morduje po kolei wszystkich moich ulubionych bohaterów, tylko za to, że najwyraźniej w ogóle nie ma całościowej koncepcji, co ma się w jego cyklu wydarzyć i jak on ma się skończyć, o czym przekonał mnie „Taniec ze smokami”. Lubię wierzyć, że autor prowadzi mnie w jakimś kierunku, a nie na bezdroża.
A bardziej oryginalnie – na pewno nie wysyłałabym anonimów Williamowi Goldingowi, nawet gdyby to było jeszcze możliwe, ale byłam bardzo niepocieszona z powodu tego, co się wydarzyło w ostatnim tomie jego „Trylogii morskiej”. Rozumiem jego motywy, ale i tak uważam, że postąpił bardzo okrutnie, choć nie wobec głównego bohatera. Ale ogólnie bardzo „Trylogię morską” polecam, zwłaszcza w towarzystwie książek Jane Austen, szczególnie „Mansfield Park” i „Perswazji”. Te książki są w pewnym sensie polemiką z obrazem Anglii przez nią przedstawionym.


- Czy zdarzyło się Wam, że ktoś zdradził Wam zakończenie albo istotny moment w fabule książki, która niesamowicie Was wciągnęła? Jaka była Wasza reakcja?

Oczywiście. Najczęściej tym kimś jestem ja sama. Rzadko mogę się powstrzymać przed zajrzeniem na ostatnią stronę, zresztą nie wydaje mi się to takie istotne, bo czytam nie tyle, żeby się dowiedzieć jak się rzecz skończy, ale żeby zobaczyć, jak do tego dojdzie i jak to jest opisane. Wyjątkiem są oczywiście kryminały i tym podobne gatunki, ale te czytuję rzadko, a nawet gdyby ktoś mi zdradził, kto zabił, nie sądzę, żebym była tym jakoś szczególnie zdruzgotana. Ja w ogóle nie przepadam za niespodziankami i czasem nawet celowo czytam szczegółowe streszczenia, żeby jakieś niemiłe wydarzenia w fabule mnie nie zaskoczyły. Tak zrobiłam np. ze wspomnianą już powyżej „Pieśnią lodu i ognia” i dzięki temu, że byłam przygotowana na to, co się stanie, przebrnęłam przez te książki bez większego uszczerbku na psychice. (Poza tym takie niecierpliwe wyczekiwanie, ach co też się wydarzy, jest w gruncie rzeczy dosyć męczące).

Nie lubię natomiast, jeśli ktoś mi przed lub w trakcie czytania przeze mnie książki narzuca swoją interpretację. Oczywiście po zakończeniu lektury, kiedy mam już swoją opinię, takie dyskusje są bardzo mile widziane.


- Czy była w Waszym czytelniczym doświadczeniu taka sytuacja, że któryś z bohaterów książki tak Was denerwował, że porzuciliście powieść bez kończenia jej?

Nie. Zdarza mi się oczywiście porzucać książki nie doczytawszy do końca, ale powodem nigdy nie był jakiś konkretny bohater i mój do niego stosunek, raczej ogólne wrażenie. Być może jestem wyposażona w instynkt, który pozwala mi unikać książek z naprawdę irytującymi bohaterami. Zresztą zdenerwowanie nie jest najgorszą reakcją na bohatera książkowego. Najgorszą reakcją jest brak reakcji.


- Macie szansę poprosić autora (każdego, nawet nieżyjącego) o dopisanie kontynuacji jednej powieści. Kogo i o kontynuację jakiej powieści byście poprosili?

Zasadniczo uważam, że problemem czytelnika jest nie brak kontynuacji, a ich nadmiar. Jeśli pisarz zatrzymuje się w jakimś miejscu, to zazwyczaj dlatego, że wie, że dalej może mu wyjść już tylko gorzej, a nie ma sensu prosić autora o napisanie kiepskiej kontynuacji bardzo dobrej powieści. Oczywiście w przypadku tych powieści, które kończą się domyślnym „a potem żyli długo i szczęśliwie” czasem człowiek myśli sobie, że chciałby o tym poczytać, ale zaraz potem przychodzi opamiętanie, że może lepiej nie. Doprawdy nie sądzę, żeby powieść o życiu Edmunda i Fanny Bertramów mogła być szczególnie pasjonująca (chociaż są jednymi z moich ulubionych bohaterów i naprawdę nie uważam ich za nudziarzy).


Poza tym z takimi pytaniami mam zawsze pewien problem, bo nawet jeśli taka książka rzeczywiście była, to zazwyczaj jest gdzieś na dnie mojej pamięci i nie potrafię jej wydobyć tak na zawołanie. W tym momencie przychodzi mi do głowy powieść, która czytałam stosunkowo niedawno, a mianowicie „Ptasi śpiew” Sebastiana Faulksa. Faulks zostawia swojego bohatera, kiedy ten wychodzi z okopów I wojny światowej, poharatany nie tylko na ciele, ale przede wszystkim na duszy, i ledwie napomyka o tym, jak on sobie z tym poradził. O tym chciałabym poczytać, ale Faulks napisał już kontynuację „Ptasiego śpiewu” (jednak mającą innych bohaterów), więc sądzę, że do mojej prośby by się nie przychylił.


- Czy są tacy bohaterowie w dwóch różnych powieściach, co do których uważacie, że byliby dla siebie stworzeni, gdyby tylko zamieszkiwali jedno książkowe uniwersum?

Ale jako para w sensie romantycznym? Np. Harry Potter spotyka Katniss Everdeen? To raczej nie. Chociaż akurat ten związek być może miałby szanse powodzenia, w końcu oboje mieli mesjańskie zacięcie, więc być może dobrze by się dogadywali. Ale bardzo bym chciała, żeby John Thornton z „Północy i Południa” Gaskell mógł się spotkać z Wokulskim. Łączy ich nadzwyczajna wspólnota doświadczeń, no i lekcje angielskiego Wokulskiego na coś by się przydały. To mogłaby być taka piękna męska przyjaźń.





Pytania Joanny:



1.   Jaka jest Twoja ulubiona pora dnia na czytanie?

Każda, bez wyjątku. Mogę czytać od 6 rano, albo do 6 rano (i jedna, i druga sytuacja już mi się zdarzyła), wszystko zależy od tego, kiedy „dopadnie” mnie jakaś ciekawa książka.



2.   Czy zdarza Ci się jeść podczas lektury?

Oczywiście. A jest ktoś, komu się nie zdarza? Magdalenki, kiedy czytam Prousta, kiełbasę dobrze podsuszoną przy „Dzieciach z Bullerbyn”, „Pana Tadeusza” popijam oczywiście czarną kawą ubraną w biały kożuszek śmietanki (bigos jakoś mi nie podchodzi), do książek Fannie Flagg przyrządzam smażone zielone pomidory, a do „Pieśni lodu i ognia” G.R.R. Martina pasztet z gołębi. Sandwicze z ogórkiem koniecznie do książki z punktu 6.



3.   Którego pisarza cenisz najbardziej? Dlaczego?

Hmmm… kogo by tu wybrać? Homera czy J.K. Rowling? Z całą pewnością nie ma pisarza, którego cenię najbardziej. Wybranie jednej osoby z niezliczonej rzeszy pisarzy, tworzących w różnych epokach, różne gatunki dla różnych czytelników, jest po prostu niemożliwe. Zresztą wszelkie „naj” są u mnie zmienne i zależą od chwili, nastroju, kaprysów pamięci (czy też niepamięci) i pewnie całej gamy innych czynników. Jeśli jednak muszę wybrać jednego pisarza to… wybieram pisarkę, Jane Austen. Z wielu powodów, zacznijmy od banalnego – jest jednym z niewielu pisarzy, a może nawet jedynym, którego dzieło znam w całości, pomijając jedynie młodzieńcze wprawki literackie i korespondencję. Nie jest to trudne, to zaledwie sześć powieści plus jedna, której pisarka nigdy nie starała się wydać, i dwie, których nie zdążyła dokończyć. A mimo to mam wrażenie, że gdyby jakaś zła wróżka zaczarowała mnie tak, że już do końca życia nie mogłabym czytać nic innego, to i tak bym się nie nudziła. Z książkami Austen zapoznałam się dopiero w zeszłym roku, wcześniej wydawało mi się, że to są takie sobie słodkie opowiastki. Nic bardziej mylnego, Austen nie jest słodka, ona ma pazur, no i pisze z tą cudowną ironią. Jej książki są niezwykle kunsztowne, żadne słowo nie jest tam przypadkowe, można je czytać wielokrotnie, doszukując się coraz nowych sensów. To literatura niesłychanie „wielozadaniowa”, czy mamy ochotę na roztrząsanie poważnych kwestii moralnych, czy na coś lekkiego jak piórko jako lek na chandrę, śmiało możemy sięgnąć po Austen. (W pierwszym przypadku po „Mansfield Park”, w drugim po „Opactwo Northanger”). Mogłabym tak pisać jeszcze długo i długo, ale to chyba temat na osobny wpis.



4.   Jaka jest Twoja ulubiona lektura z czasów dzieciństwa?

Nie będę oryginalna: „Dzieci z Bullerbyn”. Astrid Lindgren kupiła mnie już pierwszymi zdaniami:

„Nazywam się Lisa. Jestem dziewczynką, to chyba od razu widać z imienia. Mam siedem lat i wkrótce skończę osiem. Czasem mama mówi:
 – Jesteś dużą córeczką mamy, możesz więc chyba dzisiaj wytrzeć naczynia…
Czasem zaś Lasse i Bosse mówią:
– Takie brzdące nie mogą się z nami bawić w Indian. Jesteś za mała!”

Ach, jakie to prawdziwe, pomyślałam, gdy pierwszy raz usłyszałam te słowa (chyba Mama mi czytała, byłam młodsza od Lisy), a potem strasznie się zaśmiewałam z przygód tej gromadki i do dzisiaj im zazdroszczę cudownego dzieciństwa.


5.   Czy zdarza Ci się robić notatki w książkach, które czytasz?

Nigdy. W ogóle nie zdarza mi się robić notatek z lektury, chociaż chciałabym, bo pamięć zawodna i często mi się zdarza, że jak docieram do 572 strony to nie pamiętam już, co było na 230. I niestety te wszystkie spostrzeżenia i refleksje, które miewam podczas czytania, nie zawsze chcą do mnie wrócić, kiedy piszę o książkach na blogu. Często pozostaję z wrażeniem, że coś mi umknęło, i że stanowczo powinnam robić notatki podczas czytania, ale… cóż, lenistwo bierze górę. Ale gdybym robiła notatki, to pewnie jednak nie bezpośrednio w książkach… no, może ołówkiem ;)



6.   Książka, którą wzięłabyś ze sobą na bezludną wyspę?

Tu akurat mam gotową odpowiedź. Już dawno zdecydowałam, że taką książką jest dla mnie „Opętanie” A.S. Byatt, i tylko czekałam, aż ktoś mnie o to zapyta (więc dziękuję ;)). Dlaczego? Bo to świetna książka, a poza tym, kryje się w niej wiele innych książek. O „Opętaniu” pisałam w pierwszej notce na blogu i do tego wpisu odsyłam ciekawych. (Można się z niego między innymi dowiedzieć, dlaczego kanapki z ogórkiem kojarzą mi się z tą książką).



7.   Czy zdarza Ci się słuchać muzyki podczas czytania? Jeśli tak, jakiej?

Nie. Kiedy czytam i słucham jednocześnie, to albo marnuje się muzyka, albo książka. Nie jestem w stanie obu aktywnościom na raz poświęcać wystarczająco dużo uwagi, muzyka raczej mi przeszkadza. Natomiast bardzo lubię czytać w ogrodzie i ogólnie na łonie natury, i słyszeć w tle śpiew ptaków, szum strumyka i tym podobne dźwięki.



8.   Czy myślałaś kiedyś o karierze pisarskiej? Jeśli tak, jakiego gatunku książki chciałabyś pisać?

Jest myślenie i myślenie. Oczywiście wielokrotnie wyobrażałam sobie, jak to by było miło być pisarzem, ale w rzeczywistości… no cóż, jest tylu złych pisarzy, że naprawdę nie sądzę, żeby świat potrzebował kolejnego ;). Więc nie, nie myślałam.



9.   Jaka jest najdziwniejsza książka, jaką w życiu czytałaś?

Nie wiem, czy to najdziwniejsza książka w moim czytelniczym życiu, ale bardzo dziwna. „The Unconsoled” Kazuo Ishiguro, w polskim przekładzie ukazała się pod tytułem „Niepocieszony”. Ishiguro jest pisarzem, którego bardzo lubię, i świeżo po lekturze „Nie opuszczaj mnie”, już dawno temu, kupiłam sobie tę książkę. Powinnam wiedzieć, że kiedy krytycy chwalą pisarza za oryginalność i… dziwność właśnie, to niekoniecznie oznacza to coś miłego dla czytelnika. „Niepocieszony” przypomina trochę klimatem Kafkę, ale Kafka jest zajmujący, a przez „Niepocieszonego” przebrnęłam z ogromnym trudem. Mogę tę książkę opisać jedynie jako męczący sen (ciągnący się przez ponad 500 stron), właściwie nie koszmar, taki z pozoru realistyczny, a jednak bardzo chciałam już się z niego obudzić.



10.  Czy jest lektura szkolna, której nie przeczytałaś? Jeśli tak, dlaczego?

Obawiam się, że jest. Ogólnie byłam bardzo sumienną uczennicą i czytałam wszystkie lektury, zresztą nie pamiętam, żebym się przy tym jakoś bardzo męczyła (za to nie znosiłam ich wałkowania na lekcjach polskiego). Ale tak, była taka lektura. Przyznaję się, nigdy nie przeczytałam „Chłopów”. Właściwie nie wiem dlaczego, może po prostu raz chciałam zobaczyć, jak to jest nie przeczytać.



11.  Wolisz kupować książki w księgarni stacjonarnej czy internetowej?

Wolę w stacjonarnej, takiej, która ma cudowny klimat (dużo starego drewna, wygodne fotele, na których można by było przycupnąć przeglądając książkę, nastrojowe lampy, które oświetlałyby wnętrze w deszczowy dzień) i miłą, kompetentną, pomocną acz nienarzucającą się obsługę. I oczywiście świetne zaopatrzenie. Ale ponieważ nie mam w okolicy takiego miejsca, kupuję w Internecie.

***

Ufff... Ktoś dotrwał do końca? A do udziału w zabawie zapraszam wszystkich, którzy mają ochotę odpowiedzieć na jedno lub kilka z tych pytań w komentarzu.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Industrialny (więcej niż) romans. "Północ i Południe" Elizabeth Gaskell




    
Powiedzieć, że "Północ i Południe" jest romansem, byłoby rażącym uproszczeniem. Wątek miłosny co prawda dominuje w tej powieści (co więcej, jest świetnie skonstruowany i, pomimo że biegnie według dobrze nam znanych reguł gatunku, naprawdę trzyma w napięciu), ale jest właściwie pretekstem do przedstawienia problemów społecznych i opowieści o zderzeniu dwóch światów - jeden powoli odchodzi w przeszłość, drugi właśnie się narodził. Bohaterowie tej miłosnej historii są bowiem dobrani na zasadzie społecznego kontrastu: ona jest dobrze urodzoną, choć bez grosza przy duszy, panną z południa Anglii, on bogatym fabrykantem z Północy. W ich osobach, stara, rolnicza i feudalna Anglia jest przeciwstawiona nowej, przemysłowej i kapitalistycznej. Jest połowa XIX w. Trwa rewolucja przemysłowa.

Elizabeth Gaskell była mniej więcej o pokolenie młodsza od Jane Austen, w ciągu czasu, dzielącego ich pisarską aktywność, sporo się w Anglii zmieniło - wybudowano kolej żelazną, na tronie zasiadła królowa Wiktoria, zwiewne empirowe sukienki zostały zastąpione przez ciężkie krynoliny - ale pierwsze rozdziały "Północy i Południa" przypominają nieco klimatem powieści Austen. Główna bohaterka, Margaret Hale, po latach spędzonych w Londynie u bogatej ciotki wraca do domu rodzinnego, czyli na plebanię w małej, idyllicznej wiosce. Spędza tam czas tak, jak czyniły to bohaterki Jane Austen: spacerując po łąkach i lasach, malując pejzaże i spełniając dobre uczynki wśród okolicznych ubogich wieśniaków (to znaczy składając im wizyty, po których ci poczciwi ludzie z pewnością czuli się niesłychanie pokrzepieni).

Paralelę z Austen można jeszcze przeprowadzić względem konstrukcji wątku romansowego, który przypomina "Dumę i uprzedzenie" (te pierwsze wrażenia, które są oczywiście błędne, ta niemożność wyjrzenia poza pozory, nieznajomość własnego serca), jednak są to podobieństwa powierzchowne. Austen była mistrzynią ironii, jej powieści są pisane lekko, a jednocześnie niezwykle kunsztownie: każde zdanie u niej ma się ochotę obracać na wszystkie strony i odnajdywać ukryte znaczenia. Gaskell natomiast pisze w tonie zdecydowanie poważnym (można co prawda doszukać się przebłysków poczucia humoru, jednak będzie to przeważnie gorzki sarkazm) i bardziej wprost (na tyle, na ile wiktoriańska dama mogła pisać wprost). Przede wszystkim - Gaskell oddaje głos przedstawicielom wszystkich klas społecznych, pełnoprawnymi bohaterami stają się u niej ludzie, których Austen, zajmująca się wyłącznie swoją własną sferą, nie zaszczyciłaby nawet wymienieniem z imienia. U Austen wszystko kręci się wokół pieniędzy, ale one po prostu są, albo ich nie ma. Gaskell pokazuje, skąd się biorą.

Sielankę początkowych rozdziałów powieści przerywa nagła decyzja ojca Margaret, który występuje ze stanu duchownego i z Kościoła anglikańskiego. Rodzina musi opuścić plebanię, a pan Hale znaleźć inne zajęcie, umożliwiające mu jej utrzymanie. Z pomocą przychodzi dawny przyjaciel z Oxfordu, który rekomenduje Hale'a jako prywatnego nauczyciela w swoim rodzinnym mieście, gdzie posiada duży majątek. W ten sposób Margaret Hale z pachnącej różami południowoangielskiej arkadii trafia do zasnutego wyziewami kominów przemysłowego Milton (to fikcyjne miasto wzorowane na Manchesterze). Ten nowy dla niej świat początkowo wywołuje w niej odrazę i strach. Z czasem zaczyna go odkrywać - z dwóch perspektyw: za pośrednictwem Johna Thorntona, przemysłowca i jednego z najbardziej wpływowych obywateli miasta, a jednocześnie ucznia jej ojca, poznaje punkt widzenia właścicieli fabryk, dzięki znajomości z Higginsem i jego córką może spojrzeć na Milton również z perspektywy robotników.

feedbooks.com
Tyle mogę napisać tytułem wstępu, nie narażając się na zarzuty o zamieszczanie spojlerów. A podsumować mogę tylko w jeden sposób: nie ma to jak porządna dziewiętnastowieczna powieść! "Północ i Południe" to kawał solidnej literatury, który może zadowolić czytelników o różnych gustach. Elizabeth Gaskell w ciekawy sposób, również z dzisiejszej perspektywy, opisała ścieranie się interesów dwóch klas społecznych, wykazując godny podziwu obiektywizm. Nie idealizuje żadnej ze stron, a przedstawia punkt widzenia obu i jestem zdania, że robi to w sposób uczciwy. A kogo nie interesują rozważania o społeczeństwie i ekonomii, pracy i kapitale, i płucach zniszczonych wdychaniem pyłu z kłaczków bawełny, ten może po prostu dać się porwać historii miłosnej, którą Gaskell rozwija naprawdę umiejętnie, nie pozwalając nam oderwać się od lektury. Nie jest to powieść pozbawiona wad, ale zapewniam: minusy nie przesłaniają plusów, no i mamy jeszcze te wszystkie wiktoriańskie smaczki: wiedzieliście, że damie nie wypadało uczestniczyć w pogrzebach (nawet najbliższej rodziny)? A to dlatego, że zbyt gwałtownie mogłaby dawać wyraz swoim emocjom...




Na zakończenie zapowiedź: tych, którzy "Północ i Południe" już przeczytali (albo nie boją się spojlerów) zapraszam na drugą część wpisu, gdzie nie odmówię sobie przyjemności bardziej szczegółowego przeanalizowania tej powieści. Wkrótce. A jutro na Czytam to i owo... dzień pytań i odpowiedzi.

---
Elizabeth Gaskell, "North and  South". Feedbooks.com (link do e-booka znajduje się w zakładce "Książki z domeny publicznej").

niedziela, 19 kwietnia 2015

SZTUKA CZYTANIA: Josephine i Mercie



*** Edmund Tarbell, "Josephine i Mercie" (1908) ***

Kolejny urokliwy obraz Edmunda Tarbella. Wyobrażam sobie, że Josephine i Mercie, które były córkami artysty, oddają się lekturze i pisaniu listów w upalne popołudnie późnego lata. Upalne na zewnątrz, w pokoju panuje przyjemny chłód, choć jest nieco duszno. Okna wychodzą na cienisty, tajemniczy ogród, światło sączy się przez liście, a podłoga na pewno skrzypi.

A za moim oknem znowu śnieg...

niedziela, 12 kwietnia 2015

SZTUKA CZYTANIA: Dziewczyna we wnętrzu



*** Edmund Tarbell (USA, 1862-1938), "Dziewczyna w trakcie czytania", 1909 ***


Amerykański impresjonista, Edmund Tarbell, był zafascynowany twórczością Vermeera, co widać w tym subtelnym obrazie przedstawiającym dziewczynę czytającą w obszernym pokoju, oświetloną bocznym światłem wpadającym przez duże okno.

piątek, 10 kwietnia 2015

Sacer Nidus, gra w święte kości i podróż w czasie





Zapraszam na literacko-muzyczną podróż w czasie. Cofniemy się o ponad tysiąc lat, a naszymi przewodniczkami w tej podróży będą Elżbieta Cherezińska oraz Agnieszka Budzińska-Bennett i jej ensemble Peregrina (jakże właściwa nazwa). Wystarczy uruchomić odtwarzacz poniżej i zanurzyć się w anielskiej muzyce i opowieści sprzed millenium.




"Gra w kości" to pierwsza powieść "piastowska" Elżbiety Cherezińskiej. Nie znajdziemy tu takich fajerwerków, obecnych w jej późniejszych książkach o tej dynastii, jak magiczne stwory zeskakujące z herbów, czary, upiory czy wilkołaki, co jednych zapewne ucieszy, a innych zmartwi. "Gra w kości" to trzymająca się ziemi powieść historyczna, w której na solidnej podwalinie wiedzy naukowej autorka z dużą swobodą snuje opowieść o początkach państwa polskiego. O tym, co wynikło z zetknięcia się trzech wielkich osobowości wczesnego średniowiecza: biskupa Wojciecha Adalberta, cesarza Ottona III i Bolesława Chrobrego. O politycznej grze w kości, w której stawką jest korona, a kości należą do świętego męczennika.

Do współpracy przy tej książce Cherezińska zaprosiła historyka, prof. Przemysława Urbańczyka, którego zadaniem było czuwać, aby wyobraźnia pisarki, bazującej na tym, co naukowo ustalone, nie poniosła jej zbyt daleko od tego, co historycznie prawdopodobne i możliwe. Jak w innych powieściach, tak i tutaj autorka ściąga swoich bohaterów z piedestałów, wyjmuje ich z podręczników historii i pokazuje jako ludzi z krwi i kości, z ich namiętnościami, słabościami i śmiesznostkami. Zadowoleni z pewnością będą miłośnicy historycznych detali, bo te zostały oddane z wielką pieczołowitością. Nie ma natomiast w powieści zbyt wiele przygody, jej miejsce zajmuje intryga polityczna i dyplomacja, przez co zapewne części czytelników może wydać się nieco przyciężka i nużąca. A jednak historia przedstawiona przez Cherezińską, mimo że tak dobrze (wydawałoby się) znana, jest fascynująca.

*** Scena z drzwi gnieźnieńskich: złożenie ciała Wojciecha do grobu. Źródło ***
W marcu 1000 r. cesarz Otto III udał się z pielgrzymką do grobu św. Wojciecha. W Gnieźnie spotkał się z księciem Bolesławem Chrobrym. Młody cesarz był pod wrażeniem potęgi księcia, podarował mu kopię włóczni św. Maurycego, a na jego głowę włożył diadem. Sam otrzymał od władcy Polski fragment relikwii świętego, a w wyniku zjazdu utworzono metropolię gnieźnieńską. To wiemy wszyscy. Ale jak doszło do owego spotkania i jakie były intencje i palny obu władców? O czym rozmawiali, jakie było znaczenie owych gestów zapisanych w kronikach? O tym wszystkim pisze Cherezińska, pokazując, że w Gnieźnie spotkali się nie tylko dwaj władcy i zręczni politycy, ale przede wszystkim dwaj wizjonerzy - osobowości wyrastające ponad swoje czasy - nad grobem trzeciego. Przedwczesna śmierć Ottona III położyła kres marzeniom o cesarstwie uniwersalistycznym,  projekt unii europejskiej odłożono na kolejnych tysiąc lat, a czytelnik pozostaje z pytaniem: co by było gdyby?

Tę samą historię, choć w inny sposób i innymi środkami, opowiada płyta "Sacer Nidus", czyli "Święte Gniazdo", nagrana przez ensemble Peregrina pod kierunkiem Agnieszki Budzińskiej-Bennett. Być może gdyby nie książki Elżbiety Cherezińskiej, nigdy bym o tym zespole nie usłyszała i nie zainteresowałabym się muzyką średniowiecza. To właśnie "Gra w kości" doprowadziła mnie do "Sacer Nidus". Agnieszka Budzińska-Bennett jest śpiewaczką, muzykologiem i rekonstruktorką muzyki średniowiecznej, z jej muzykologicznej wiedzy Cherezińska skorzystała, pisząc swoją książkę, sama z kolei jest autorką tekstu o Ottonie, Bolesławie i Wojciechu, który znalazł się w książeczce dołączonej do płyty. "Sacer Nidus" w szesnastu utworach - pieśniach i utworach instrumentalnych - snuje opowieść o tych trzech postaciach i o Polsce X wieku. Płyta rozpoczyna się "Bogurodzicą" w wersji nie rycerskiej, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni, a bardzo subtelnej i kobiecej, i polifonicznej. Poprzez pieśni poświęcone Wojciechowi i Ottonowi i sławiące kraj Bolesława podążamy aż do lamentu po śmierci Bolesława Chrobrego z tekstem z kroniki Galla Anonima. To przepiękna, delikatna muzyka, nie tylko przenosząca słuchacza o wiele wieków w przeszłość, ale otwierająca przed nim dostęp do niemal anielskich sfer. Dobrze się jej słucha zwłaszcza teraz, przedwiosennym wieczorem, pomiędzy rocznicą zjazdu gnieźnieńskiego a rocznicą śmierci św. Wojciecha. Polecam również pozostałe albumy ensemble Peregrina. Parę lat temu w kościele oo. dominikanów w Krakowie miałam okazję wysłuchać śpiewanych przez Peregrinę średniowiecznych pieśni starosądeckich klarysek, a to z kolei byłby idealny akompaniament do kolejnej powieści Cherezińskiej, "Korony śniegu i krwi".

Tymczasem proponuję posłuchać utworu zamykajacego "Sacer Nidus", a potem audycji radiowej Dwójki, w której Elżbieta Cherezińska i prof. Przemysław Urbańczyk opowiadają o "Grze w kości".




---
Elżbieta Cherezińska, "Gra w kości". Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2010.
Ensemble Peregrina, Agnieszka Budzińska-Bennett, "Sacer Nidus". Św. Wojciech, Bolesław I Chrobry i Otton III w muzyce średniowiecznej. Raumklang 2012.

środa, 8 kwietnia 2015

Martwa natura z książką - różowo

 






Różowo i wielkanocnie. Różowy mazurek, różowe jajko, babka na różowym talerzu i obrus w różowe różyczki. A także książka z różową okładką, którą aktualnie podczytuję.


poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Coś się stało. Coś, coś, coś? ("Przebudzenie" Stephena Kinga)

*** King na stosiku książek z biblioteki ***
Stephena Kinga nikomu zapewne nie trzeba przedstawiać. Zdobył reputację króla horroru i od dziesięcioleci utrzymuje się w światowej czołówce autorów literatury popularnej w ogóle - bo King to przecież nie tylko horrory. Takie filmowe przeboje, jak "Zielona mila" czy "Skazani na Shawshank" również powstały na podstawie jego utworów. Prozę Stephena Kinga można określić jako powieści obyczajowe z "dodatkiem". Warstwa obyczajowa, a także psychologiczna, jest zazwyczaj rozbudowana i ciekawie poprowadzona, a napięcie związane z tym "dodatkiem", czy będą to zjawiska nadprzyrodzone, horror, elementy kryminału czy thrillera, niepostrzeżenie chwyta czytelnika w kleszcze i nie puszcza aż do finału (a czasem utrzymuje się jeszcze po).

Nie jestem wielką fanką Kinga i nie znam całości jego twórczości (oj, sporo tego jest), ale w życiu kilka jego książek przeczytałam i za każdym razem moje wrażenia czytelnicze były pozytywne. "Lśnienie" przeczytałam chyba jeszcze w podstawówce (wtedy wydane jako "Jasność") i hotele po sezonie, piwnice i piece do dziś wywołują we mnie pewien dreszczyk. W "Jasności" King stworzył nie tylko jeden z najbardziej przekonujących "domów złych" w literaturze, ale też pokazał rozpad rodziny i małżeństwa i narastające w człowieku zło (którego źródeł niekoniecznie trzeba szukać w siłach nadprzyrodzonych) w sposób niepozbawiony głębi i daleki od banału. Potem było "Miasteczko Salem", "Smętarz dla zwierzaków" - chyba najbardziej przerażający horror w moim czytelniczym życiu, "Zielona mila", "Dolores Claiborne" i prawdopodobnie jeszcze parę innych tytułów. W ubiegłoroczne wakacje natknęłam się w Biedronce na "Misery", dołożyłam do koszyka z artykułami spożywczymi, po czym przeczytałam z zainteresowaniem i przyjemnością, pomimo, że znałam oczywiście wersję filmową. ("Misery" jest nie tylko thrillerem, ale też satyrą na pewnego typu literaturę, jej twórców i odbiorców).

"Przebudzenie" to najnowsza powieść Stephena Kinga, która polską premierę miała pod koniec ubiegłego roku i spotkała się z pozytywnym przyjęciem. Wziąwszy pod uwagę moje wcześniejsze doświadczenia z Kingiem, wszystko wskazywało na to, że będzie to i tym razem udane spotkanie. Ponieważ nie jestem mistrzem budowania napięcia i grozy, zdradzę od razu, że była to jednak lektura rozczarowująca. Stephen King albo już nie umie mnie wystraszyć, albo mu się nie chce. Opowieść obyczajowa, czyli to, co zawsze najbardziej przyciągało mnie do książek Kinga, niestety też wypada blado - choć nie powinna, bo mamy tu dorastanie w Ameryce lat 60., pierwszą miłość, początek i rozkwit rock and rolla. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że King jest już autorem, u którego pisarska rutyna zastąpiła talent.

W "Przebudzeniu" znajdziemy wiele elementów często obecnych w twórczości Kinga. Małe prowincjonalne miasteczko (właściwie wioska) w stanie Maine, wydarzenia oglądane z perspektywy małego chłopca, szczęśliwe życie rodzinne przerwane tragicznym wydarzeniem. I to coś złowrogiego, nieuchwytnego gdzieś w tle. Jamie Morton, główny bohater i narrator powieści, ma sześć lat w roku 1962, gdy posadę pastora w jego parafii obejmuje Charles Jacobs. Młody pastor i jego rodzina (żona i dwuletni synek) szybko zyskują sympatię parafian, a ulubieńcem pastora zostaje właśnie mały Jamie. Jacobs wnosi strumień energii (wyrażenie nieprzypadkowe) w życie małej, dosyć sennej wspólnoty metodystów. Trwa to wszystko trzy lata, tragedia rodzinna pozbawi pastora wiary i w konsekwencji - stanowiska w parafii. Jacobs znika z życia mieszkańców Harlow, ale nie z życia Jamiego. Istnieje między nimi dziwna więź i ich ścieżki jeszcze nie raz się skrzyżują w niezwykłych okolicznościach.

"Przebudzenie" prawie do końca pozostaje powieścią obyczajową, w której jednak obecne jest to podskórne napięcie (napięcie to również wyrażenie nieprzypadkowe). A właściwie - powinniśmy je czuć, ale w rzeczywistości o tym, że coś się stanie wiemy po prostu dlatego, że znamy reguły rządzące powieściami Kinga. Przekonuje nas o tym też wydawca na okładce, a od strony 220 do 534, czyli ostatniej, również sam główny bohater: "Coś. Coś. Coś. Się stało. Się stało, się stało. Coś się stało." Ale czytelnik nie jest w stanie tego naprawdę odczuć. Powieść ociera się o wielkie tematy (dlaczego dotykają nas nieszczęścia, czy Bóg istnieje, co się z nami dzieje po śmierci), ale jest to bardzo powierzchowne i nawet nieco nudne. Wątki, które wydały mi się najciekawsze, były tymi, o których autor ledwie napomknął. Chętnie dowiedziałabym się więcej o siostrze Jamiego, ale sam główny bohater nie wzbudził mojego zainteresowania. Wydał mi się postacią bez właściwości, nie umiem powiedzieć, jaki on naprawdę jest. Samo zakończenie utworu, które powinno być kulminacją tego mozolnie budowanego przez autora napięcia, właściwie mogę określić jako antyklimaks. Nie jestem w stanie wziąć wizji przedstawionej przez autora na poważnie, a to jest konieczne, żeby się przestraszyć (w końcu po to sięgamy po horror).

Stephen King napisał powieść dosyć poprawną - jest to w końcu autor o wyrobionej renomie, który chyba nie schodzi poniżej pewnego poziomu - ale nijaką. Do pominięcia. I chyba nieprędko skuszę się na kolejną powieść "króla horroru".

---
Stephen King, "Przebudzenie". Prószyński i S-ka, Warszawa 2014. Przełożył Tomasz Wilusz.

sobota, 4 kwietnia 2015

Wielkanoc


  
 

 
 
Jutro z racji Świąt robię sobie blogowe wolne, więc nie będzie coniedzielnego odcinka "Sztuki czytania". Za to dzisiaj wielkanocna martwa natura z książką, a właściwie - Księgą. W lany poniedziałek wracam już z wpisem książkowym (mam nadzieję, że w kwietniu będzie ich więcej niż w ubiegłym miesiącu) - a książka będzie straszna ;)

Wesołych Świąt!