Jest wiele powodów, dla których można sięgnąć po "Ptasi śpiew" Sebastiana Faulksa i uważam, że warto to zrobić. Chociażby po to, żeby dowiedzieć się, dlaczego Anglicy wciąż tak przeżywają wojnę, której wspomnienie w naszej pamięci historycznej już prawie się zatarło, choć walczyło w niej 3,5 mln. Polaków, a 500 tys. spośród nich nigdy nie wróciło do domów. 2014 był rokiem okrągłych rocznic, dla nas przede wszystkim 70. rocznicy powstania warszawskiego. Okropności II wojny światowej przysłoniły nam to, co rozpoczęło się 30 lat wcześniej. Ale dla Brytyjczyków 2014 to przede wszystkim stulecie I wojny światowej, Wielkiej Wojny, jak wciąż ją nazywają. "Ptasi śpiew" Sebastiana Faulksa, powieść, która w Wielkiej Brytanii osiągnęła status "współczesnej klasyki" i weszła do szkolnych i uniwersyteckich programów nauczania literatury, bardzo obrazowo pokazuje dlaczego.
Pierwsza część "Ptasiego śpiewu", rozgrywająca się w 1910 roku w Amiens we Francji, jest opowieścią o zakazanej miłości młodego Anglika i żony francuskiego przemysłowca. Związek Stephena i Isabelle trwa krótko, dalsza część powieści, tocząca się w latach 1916-1918, pokazuje przeżycia Stephena, teraz oficera piechoty, na froncie. Część wojenna przeplatana jest historią dziejącą się w czasach umownie nam współczesnych (1978-79), kiedy to wnuczka Stephena, Elizabeth, postanawia dowiedzieć się czegoś o życiu swojego dziadka i jego udziale w wojnie; na strychu domu matki odnajduje jego szyfrowane dzienniki.
Myślę, że kiedyś jeszcze wrócę do "Ptasiego śpiewu", być może nawet nie raz. Faulksowi udało się stworzyć złożonych bohaterów, na los których czytelnik nie pozostaje obojętny, udało mu się też przedstawić wiarygodny obraz sytuacji żołnierzy na froncie zachodnim I wojny światowej i odkryć dla czytelników pewien element działań wojennych wcześniej szerzej nieznany. Udało mu się nawet przekonująco pokazać zmiany w psychice ludzi, którzy codziennie byli świadkami śmierci i sami ją zadawali. Wreszcie - udało mu się w to wszystko wpleść historię miłosną, która nie razi sentymentalizmem. To dużo. Z drugiej strony, po lekturze "Ptasiego śpiewu" nie potrafię sobie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy Faulks jest właściwie dobrym pisarzem. Czytając powieść, byłam do tego stopnia pod jej wrażeniem, że z miejsca odrzucałam wszelkie wątpliwości. Ta książka niezaprzeczalnie ma siłę. Ale są też fragmenty zdecydowanie słabsze, a niektóre rozwiązania fabularne wydały mi się zadziwiająco tanimi chwytami. Im więcej czasu upływa od skończenia lektury, im dłużej się nad tą książką zastanawiam, tym bardziej jestem przekonana, że tą szczególną pozycję, którą "Ptasi śpiew" zdobył w Wielkiej Brytanii, to ogromne uznanie nie tylko wśród czytelników, ale i krytyków, zawdzięcza w dużej mierze tematowi, a nie jakości czysto literackiej. Ponieważ bitwa nad Sommą wciąż Brytyjczyków boli, każda dobra powieść o niej opowiadająca ma zwiększone szanse na wejście do kanonu współczesnej literatury angielskiej. "Ptasi śpiew" to książka dobra, w części nawet bardzo dobra, ale miałabym problem z nazwaniem jej wybitną.
Kiedy dwadzieścia parę lat temu Faulks zaczynał pracę nad powieścią (została wydana po raz pierwszy w roku 1993), to, jak napisał w przedmowie do tegorocznego angielskiego wydania, również w społeczeństwie brytyjskim I wojna światowa była już zamkniętym rozdziałem. Jednym z celów, które przyświecały pisarzowi, było więc przywrócenie pamięci o wydarzeniach, które według autora nie powinny być zapomniane, i o ludziach, którzy w nich uczestniczyli. W tym zakresie nie mam żadnych zastrzeżeń do powieści, co więcej "Ptasi śpiew" opowiada nie tylko o Anglikach nad Sommą, ale też o tragicznym doświadczeniu w wymiarze ogólnoludzkim. Kiedy jednak autor deklaruje, że zasiada przy biurku, żeby zadawać filozoficzne pytania i badać granice człowieczeństwa, robię się nieco sceptyczna. "To nie jest wojna. - mówi w pewnym momencie Stephen - To jest badanie, jak daleko człowieka można poniżyć." Stephen zadaje sobie pytanie, czy istnieją jakieś nieprzekraczalne granice, w roku 1916, ale pod koniec XX w., kiedy zadaje je Faulks, to pytanie jest już tylko naiwne. Każdy, kto odwiedził muzeum Auschwitz wie, że nie ma takich granic, człowiek może zrobić wszystko i wszystko można zrobić z człowiekiem. O ile na poziomie emocjonalnym powieść Faulksa jest bardzo mocna, to na poziomie rozważań filozoficznych (do których autor aspiruje) jest jednak w gruncie rzeczy trywialna (choć w tym kontekście to słowo brzmi strasznie).
Balastem dla tej książki są również rozdziały poświęcone Elizabeth, cała "współczesna" część opowieści. Elizabeth ma być niejako przedstawicielem czytelnika, to za jej pośrednictwem nawiązuje on kontakt z przeszłością. Proces odkrywania przez Elizabeth losów dziadka ma nam uświadomić, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć samych siebie, odwracając się od przeszłości, że historia jest częścią naszej tożsamości. Są w tym wątku trzy sceny warte zapamiętania: Elizabeth odwiedzająca w domu opieki dla weteranów jednego z żołnierzy z oddziału Stephena, jej rozmowa telefoniczna z pułkownikiem Grayem, dowódcą Stephena, oraz moment, w którym za pośrednictwem Elizabeth odczytujemy kilka zdań z dziennika Stephena. Jest też swego rodzaju epilog, w którym z rozmowy Elizabeth z matką poznajemy powojenne losy Stephena. Cała reszta nie wnosi niczego do opowieści, jest nachalnie dydaktyczna, przekraczając w dydaktyzmie granice prawdopodobieństwa. Elizabeth wydaje się osobą bardzo płytką i, prawdę mówiąc, dosyć ograniczoną - skala jej niewiedzy jest tak wielka. Bohaterowie tej części są zresztą bardzo pobieżnie naszkicowani, o wnuczce Stephena wiemy właściwie tylko tyle, że prowadzi firmę odzieżową i ma żonatego kochanka. Z pewnością nie jest postacią, z którą mogłabym się utożsamiać - a po to została przecież stworzona. Nie wiem, czy w zamyśle autora romans Elizabeth jest paralelą z życiem Stephena - dla mnie była to raczej obraza pamięci o nim i cały ten wątek wydał mi się nieco groteskowy, włączając w to zamykającą go scenę. Ostatnia scena z części wojennej również wywołała mój estetyczny dyskomfort. Żołnierz angielski i niemiecki padają w niej sobie w ramiona. Oczywiście ten moment nie bierze się znikąd, jest budowany przez wiele stron (nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele z fabuły). Mimo wszystko nie przekonuje mnie. To taki mało subtelny gest w stronę czytelnika, jakby autor nie wierzył, że jego przesłanie wyrażone delikatniejszymi środkami mogło dotrzeć do odbiorcy.
Co wobec tego mi się w "Ptasim śpiewie" podoba? Przede wszystkim postać Stephena Wraysforda, jest to jeden ciekawszych bohaterów literackich, z jakimi się w ostatnim czasie zetknęłam. Skomplikowany, niejednoznaczny. Jednocześnie wzbudzający współczucie i niechęć, ale też podziw. Podobają mi się również skonstruowane ze szczegółami postacie innych żołnierzy: Weira, Jacka, Graya. Postacie mężczyzn zdecydowanie lepiej Faulksowi wychodzą niż kobiece. Poruszający jest obraz codzienności żołnierzy na froncie. Przed ukazaniem się książki mało znany był fakt, że na froncie zachodnim I wojny światowej walka toczyła się również pod powierzchnią ziemi. Oddziały saperów drążyły tunele pod ziemią niczyją; podkładano w nich ładunki wybuchowe i wysadzano umocnienia na linii wroga. Oczywiście takie same tunele były bezustannie drążone również od drugiej strony. Praca w tunelach była nie tylko fizyczną mordęgą długich godzin wysiłku w ciemności i zaduchu, walką z naturalnym strachem człowieka przed tak nienaturalnym dla niego środowiskiem. Wiązała się z realnym niebezpieczeństwem napotkania wroga pod ziemią. Z drugiej strony zejście do tuneli dawało ochronę przed piekłem ostrzału, deszczem i zimnem w okopach.
Centralnym punktem powieści jest 1 lipca 1916 r. Był to najczarniejszy dzień w historii brytyjskiej wojskowości. W tym jednym dniu straty wśród żołnierzy brytyjskich wyniosły 60 tys. ofiar, z czego 20 tys. było ofiarami śmiertelnymi. Faulks po mistrzowsku pokazał kataklizm tego dnia. Mocno zapada w pamięć scena, w której żołnierze w wieczór poprzedzający natarcie piszą listy do najbliższych - dla wielu ostatnie - starając się ukryć przed nimi, lub przed sobą, narastające przerażenie.
Obrazy wojny nie oddziaływałyby tak silnie, gdyby nie miały jako przeciwwagi przedwojennego romansu. Był to jedyny moment w życiu Stephena, w którym żył naprawdę. Gdy stracił Isabelle, która nie tylko była jedyną kobietą, jaką kochał, ale również jedyną osobą, która jego kiedykolwiek kochała, stracił wszystko, co miało dla niego znaczenie. Na froncie był zawieszony w pustce, nie miał życia, do którego mógłby powrócić po wojnie. Istniało dla niego tylko straszne tu i teraz. Powieść Faulksa jest bardzo mocno osadzona w fizyczności, w doznaniach cielesnych. Przez długi czas jej roboczym tytułem było "Ciało i krew". Podczas wojny ciało człowieka służy do zabijania, zadawania bólu. Odczuwa tylko ból, jest dziurawione kulami, rozrywane na strzępy, poddawane działaniu gazów bojowych. Te obrazy są skontrastowane z fizycznością scen sprzed wojny. Ciało ludzkie doznaje w nich pożądania, służy wyrażaniu namiętności, miłości, odczuwa przyjemność. Jednocześnie pomimo nacisku na pokazanie fizycznej strony relacji Stephena i Isabelle, Faulks przedstawia ich związek w kategoriach potężnego uczucia, daleko wykraczającego poza pożądanie. W horrorze wojny Stephen przywołuje wspomnienia bliskości z Isabelle - bliskości z drugą istotą ludzką. Dla części czytelników sceny erotyczne w powieści mogą być nieco zbyt dosłowne, są zdecydowanie dalekie od subtelności, i zastanawiam się, czy ja właśnie nie należę do tej grupy. Ostatecznie jestem jednak w stanie zaakceptować zamysł autora i przyjąć, że taki sposób ich pokazania czemuś służy.
Wreszcie - podoba mi się w powieści Sebastiana Faulksa metafora ptasiego śpiewu. Jest taka scena, w której Stephen prowadzi swoich żołnierzy na linię okopów. Następnego dnia ruszą do natarcia.
Stephen wpatrywał się w pasmo trawy miedzy koleinami wyciśniętymi przez wozy i myślał o pokoleniach chłopów, którzy kroczyli tędy w podobnie czyste letnie dni. Za zakrętem zobaczył jakąś dwudziestkę rozebranych do pasa mężczyzn, którzy obok drogi kopali dół o powierzchni jakichś trzydziestu metrów kwadratowych. Przez chwilę był zaskoczony, nie mógł bowiem zrozumieć, jakim rolniczym celom mógłby służyć, ale po chwili zrozumiał, że kopią masowy grób. Myślał, żeby kazać zmienić kierunek marszu albo przynajmniej odwrócić wzrok, ale było już za późno i niektórzy zdążyli zobaczyć przyszłe miejsce pochówku. Śpiew zamarł im na wargach, a jego miejsce zajęły ptasie głosy.
Ptasie głosy. Ptasi śpiew. "Ponieważ nieraz mnie o to pytano - pisze Faulks w przedmowie, którą zamieszczono w polskim wydaniu - powinienem może wyjaśnić, że ów tytuł nie ma symbolizować "nowego życia" czy "rodzącej się nadziei", a przede wszystkim ma sugerować obojętność świata przyrody wobec świata ludzkiego - ludzkiego, jak to ujął Philip Roth, w najgorszym sensie tego słowa."
Polski przekład nie bardzo przypadł mi do gustu i niestety pojawia się w nim kilka błędów językowych (np. problem z biernikiem rzeczownika męskiego nieżywotnego). Niechlujstwo polskich wydawnictw coraz bardziej zaczyna działać mi na nerwy, ale... spuśćmy zasłonę milczenia.
*** Po lewej, jeden z najgorszych tekstów okładkowych, jakie zdarzyło mi się czytać. A może najlepszy? Bo jednoczesne wprowadzenie w błąd czytelnika co do treści książki i ujawnienie istotnych szczegółów fabuły, do których czytelnik powinien dotrzeć sam, musi być bardzo trudne do osiągnięcia. ***
W ramach postscriptum zapraszam do posłuchania audycji BBC World Service z cyklu World Book Club, w której Sebastian Faulks opowiada o "Birdsong", odpowiada na pytania publiczności i słuchaczy, a także czyta dwa fragmenty swojej powieści. Uczestnicy mówią staranną angielszczyzną, powoli i wyraźnie, więc łatwo jest wszystko zrozumieć i słucha się tego (i pozostałych audycji z cyklu) z przyjemnością.
Audycji można posłuchać w Internecie klikając w poniższy link:
http://www.bbc.co.uk/programmes/p01sxz31#orb-footer
lub ściągnąć ze strony z podcastami:
http://www.bbc.co.uk/podcasts/series/wbc/all
---
Sebastian Faulks, "Ptasi śpiew". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań. Przekład Jerzy Łoziński.
Widzę, że trzeba będzie się zmobilizować i przeczytać tę cegiełkę.;)
OdpowiedzUsuńDzięki za sążnisty tekst.;)
Ach, więc jednak zachęciłam :)
UsuńPrzeczytaj i koniecznie opisz na blogu, bardzo jestem ciekawa Twojej opinii. Czyta się szybko, niby 557 stron, ale duża czcionka ;)
Przeczytam, nie w tym roku, ale może chociaż zajrzę podczas świątecznej przerwy.;)
UsuńWspaniale piszesz :) Świetnie się czyta Twoje wrażenia mimo, że to czasu zajmuje :) O książce nie słyszałam, a czasy I wojny światowej wolę od tych powieści, które osadzone są mocno w okowach II wojny światowej.
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam :)
Dzięki :). Wiesz, miałam ochotę napisać jeszcze więcej (może to jakaś grafomania jest, ale jak już się rozpędzę, to ciężko mi zahamować), ale potem się ulitowałam nad moimi potencjalnymi czytelnikami.
UsuńJa trafiłam na tę książkę dzięki filmowi, o którym pisałam parę postów wcześniej (polecam).
A skoro jesteśmy przy tematyce I wojny światowej, to polecam również moją notkę o "Rilli ze Złotego Brzegu" - też chyba zajmuje sporo czasu ;)
Pozdrawiam :)
Na pewno do niej wrócę, acz wieczorem jak mam spokój za plecami :)
UsuńPisanie wychodzi Ci bardzo dobrze :) Takie jest z duszą, a to rzadkie :)
serdeczności