niedziela, 31 maja 2015

SZTUKA CZYTANIA: W ogrodzie



Dziś znów czytamy w ogrodzie, ale czy w ostatni dzień maja, piękny, ciepły i słoneczny moglibyśmy czytać w innym miejscu? Autorem obrazu jest Richard E. Miller, amerykański impresjonista, znany głównie z płócien przedstawiających kobiety w leniwych pozach we wnętrzach i w sceneriach plenerowych.



*** Richard Edward Miller (USA, 1875-1943), "Kobieta czytająca w ogrodzie" ***


środa, 27 maja 2015

Majowe ranki i wieczory


        Wciąż trwają jeszcze Majowe Dni.
           Majowe są ich ranki i wieczory. I majowe są ich noce. O tym czasie liście zielenią się majową delikatną zielenią, a kwiatki rozkwitają trzema majowymi kolorami, które są biel, żółć i modrość.
           Najważniejsze jednak jest, że części roślin – a to poosobno korzeń, liść, pąk, kwiat – wybieranych mądrze z wielkiego świata zieleni, wypełnione są majową siłą nie mającą sobie równej w czasie żadnego innego miesiąca. Dlatego przede wszystkim w maju chodzą stare kobiety na zbieranie ziół.
          Chodzą o rozmaitych porach. Z rosą. I zanim rosy opadną. Na nowiu. I podczas pełni. Z ubywającym, ale i rosnącym księżycem. O wschodzie słońca. I o jego zachodzie. Również można je zaskoczyć przy tym zajęciu o północy. Tylko w południe, gdy kwiat drętwieje w sobie, liść zwija się i ku ziemi ciąży, a łodyga wiotczeje, nie zobaczysz w polu, na łące i w gaju żadnej zielarki. To jest Pusta Godzina.


---
Ewa Szelburg-Zarembina, „Miasteczko aniołów”. Dzieła, tom piąty, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1971.

niedziela, 24 maja 2015

SZTUKA CZYTANIA: Mistrz Haftowanego Listowia


Maj nieubłaganie zmierza ku końcowi, najwyższa więc pora na majowy odcinek "Madonny z książką". W tym miesiącu zawsze wydaje mi się, że przyroda jeszcze wygrywa z człowiekiem, nie pozwala mu się stłamsić i wszędzie wybucha nieposkromionym pięknem. Dlatego majowa Madonna musiała być zanurzona w przyrodzie. Na dziś wybrałam więc obraz przedstawiający Madonnę z Dzieciątkiem na tle kunsztownie przedstawionego krajobrazu - w maju, o czym świadczą kwiaty u stóp Maryi. Obraz ten wyszedł pod koniec XV wieku spod pędzla Mistrza Haftowanego Listowia. To część środkowa tryptyku zwanego również, od postaci znajdujących się na bocznych panelach, "Madonną z Dzieciątkiem i muzykującymi aniołami".


*** Mistrz Haftowanego Listowia (Niderlandy, aktywność 1480-1510), "Madonna z Dzieciątkiem na tle krajobrazu" (1492-98) ***


Patrząc na to dzieło Mistrza Haftowanego Listowia, nietrudno zgadnąć, skąd wzięło się jego imię, czy też raczej nazwa. O jego życiu nie wiemy zupełnie nic, nie wiadomo nawet, czy był realną osobą, czy też bytem stworzonym przez historyków sztuki, któremu przypisuje się dzieła grupy artystów, działających w Brukseli i Brugii na przełomie XV i XVI w. W obrazach Mistrza (mistrzów) widać wyraźny wpływ Rogiera van der Weydena, lecz duży nacisk położony jest w nich na krajobraz, a charakterystyczna technika malowania liści, które rzeczywiście bardziej przypominają haft, niż wytwór pociągnięć pędzla, dała imię twórcy (twórcom).

Na obrazie widzimy pawia, pod murkiem, na którym siedzi Madonna rosną irysy i niezapominajki, jeśli przyjrzymy się bliżej, u jej stóp dostrzeżemy fiołki (po lewej stronie obrazu) i stokrotki (po stronie prawej), a w tle jelenia i łanię u wodopoju. Oczywiście nie są to elementy czysto dekoracyjne.





Fiołek był symbolem pokory, niewinności i skromności, ale również miłości dziecka do matki. Podobną symbolikę ma stokrotka, w sztuce często towarzyszy Maryi. Niezapominajka symbolizuje pamięć, miłość i wierność, a irys to symbol nieśmiertelności, ale też cierpienia, męki Chrystusa i odkupienia. Paw jest również symbolem nieśmiertelności, życia wiecznego i zmartwychwstania, a także Chrystusa Zmartwychwstałego. Łania? "Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże." (Psalm 42). Na obrazie Mistrza Haftowanego Listowia cytat jest wręcz dosłowny. Jeleń to również symbol duszy ludzkiej, dążącej do zbawienia, lub samego Chrystusa.

piątek, 22 maja 2015

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Mężczyzna tak zawadza w domu!". "Cranford" Elizabeth Gaskell



Jednym słowem, cokolwiek dzieje się z panami - tu ich nie ma. Bo i cóż by tu mogli robić, gdyby pozostali? Nasz doktor objeżdża pacjentów w promieniu trzydziestu mil i sypia w Cranford, ale nie każdy może być doktorem. Aby utrzymać strzyżone ogrody, pełne wspaniałych kwiatów, bez jednego chwastu; aby odstraszać małych chłopców, zawistnie spoglądających przez sztachety na rzeczone kwiaty; aby przepędzać gęsi wpadające czasem przez niedomkniętą furtkę do tych ogrodów; aby rozstrzygać wszystkie problemy literatury i polityki bez zamęczania się zbędnym rozumowaniem czy argumentacją; aby posiąść dokładną i nieomylną znajomość spraw każdego w naszej parafii; aby utrzymać schludne pokojóweczki w podziwu godnym rygorze; aby okazywać biednym dobroć (nieco po dyktatorsku), a sobie nawzajem świadczyć w złej godzinie rzeczywiste przysługi - na to w Cranford zupełnie wystarczą panie. "Mężczyzna - jak jedna z nich zauważyła w rozmowie ze mną - tak zawadza w domu!".

Czytając "Panie z Cranford", trudno się nie uśmiechnąć, a przyznam się, że parę razy roześmiałam się na cały głos. Dodać należy, że stan z przytoczonego powyżej cytatu dotyczy "wszystkich domów o nieco wyższym czynszu". Nieobecność mężczyzn jest w Cranford cechą dobrego towarzystwa, czyli wąskiego kręgu naszych bohaterek. Poza nim, jak wszystko zdaje się wskazywać, Cranford jest całkiem zwyczajnym prowincjonalnym miasteczkiem: nie brak tam rzeźników, sklepikarzy i szewców. Może tylko fakt, że owi szewcy wieczorami dorabiają jako lektykarze, stanowi specyficzny lokalny koloryt, bo przypuszczam, że około połowy XIX wieku lektyka nie była już powszechnym środkiem lokomocji w Anglii. No i nie wszędzie można się natknąć na krowy odziane we flanelowe piżamy.

Z pozoru życie grupki niezbyt mądrych starych (naprawdę starych) panien i wdów w miasteczku, gdzie nic się nie dzieje, nie jest pasjonującym materiałem na powieść. Elizabeth Gaskell z prozy życia stworzyła jednak opowieść, z którą czytelnik nie chce się rozstawać. Jej bohaterki, mimo że obrała je za cel satyry, nie są zdziwaczałymi, starymi snobkami (chociaż snobkami są i mają też swoje dziwactwa), a osobami sympatycznymi, a nawet na swój sposób uroczymi (z wyjątkiem jednej). "Panie z Cranford" to taka książka na deszczowy dzień, która powie nam, że ludzie są z natury dobrzy, a dobre uczynki prędzej czy później do nas wrócą; pozwoli nam się pośmiać z przedziwnych zwyczajów i poglądów na społeczeństwo, które nawet w czasach, gdy Gaskell o nich pisała, były już anachroniczne; wreszcie zaoferuje nam chwilę zadumy nad życiem i naturą ludzką. Dydaktyzm? Oczywiście, ale ten dydaktyzm Gaskell jest równie uroczy, co mieszkanki Cranford.

*** Takie rzeczy tylko w Cranford. Ilustracja C.M. Brocka ***
Pisząc o "Paniach z Cranford", nie uniknę porównania ich do twórczości Jane Austen, a w szczególności do "Emmy", w której problematyka klasy społecznej, podobnie jak w "Paniach z Cranford", jest bardzo wyraźnie podkreślona. (Choć zdaję sobie sprawę, że to porównanie może wynikać z mojej jednak bardzo wybiórczej znajomości angielskiej dziewiętnastowiecznej prozy). "Panie z Cranford" do tego stopnia kojarzyły mi się z "Emmą", że zastanawiałam się nawet, czy Gaskell nie miała intencji parodystycznych wobec Austen. Nie znaczy to, że uważam "Cranford" za utwór wtórny wobec powieści Jane Austen. Elizabeth Gaskell ma swój własny styl i zupełnie inny sposób narracji. Nie ma tutaj też podobieństw na poziomie fabuły. Jest za to ironia, w której Gaskell wcale nie ustępuje Austen (choć Austen przede wszystkim posługuje się komedią charakterów, natomiast satyra Gaskell ma w dużej mierze – ale nie tylko – charakter społeczny). Obie powieści mają ten sam klimat, świat przedstawiony w „Cranford” bardzo przypomina ten z „Emmy”. Wyobraźcie sobie „Emmę” bez Emmy i pana Knightleya; wioskę Highbury, jednak bez sąsiedztwa tak wspaniałych siedzib, jak Hartfield i Donwell Abbey; wyobraźcie sobie, że główną bohaterką powieści jest panna Bates, i że jest jakieś trzydzieści lat później, a dostaniecie Cranford. Dni, podobnie jak w Highbury, upływają na składaniu sobie wizyt i rewizyt – trwających nie dłużej niż piętnaście minut. Nie ma jednak wycieczek na Box Hill, tego typu aktywności zostałyby uznane w Cranford za przejaw wulgarnej ostentacji.

Wulgarne w Cranford jest też serwowanie na przyjęciach czegokolwiek poza bułkami z masłem, a trudno wyobrazić sobie większy nietakt towarzyski, niż przyznanie się do swojej skromnej sytuacji finansowej. Eleganckie panie z Cranford spędzają większość czasu na zaprzeczaniu rzeczywistości: wytworne jest chodzenie wszędzie pieszo i ach, jakże odświeżający po przyjęciu (złożonym z bułek i herbaty) jest spacer! Siedzenie po ciemku jest wygodne, bo światło świec razi oczy, a mężczyzna tak zawadzałby w domu! (Bycie mężczyzną jest w Cranford uważane za szczególny wyraz wulgarności). Poza tym kranfordzkie panie strzegą swojej pozycji na klasowym piedestale. Strzegą tylko pozornie (a i pozycja nie jest tak wysoka, jak same chciałyby wierzyć). W rzeczywistości te dobre kobiety, kiedy tylko nikt nie patrzy, traktują swoje służące jak przyjaciółki i całkiem chętnie dopuszczają do swojego grona panie nie mogące się pochwalić tak szlachetną pozycją społeczną, jak bycie córką duchownego, czy wdową po oficerze. Skłonne są nawet – bardzo wspaniałomyślnie, oczywiście jedynie by nie urazić uczuć niewyrobionej towarzysko gospodyni – przymknąć oko na podanie na proszonym podwieczorku „tego, co najlepsze i najsłodsze” (patrz wczorajszy wpis), a nawet mocnych trunków: „Panna Barker w poprzednim etapie swego życia poznała, jak sądzę, napój zwany cherry-brandy. Żadna z nas nigdy nie widziała czegoś podobnego […] – Bardzo to mocne – rzekła panna Pole, odstawiając pusty kieliszek. – Sądzę, że jest w tym alkohol.

*** Gaskell w r. 1832. William John Thomson ***
Powieść podzielona jest na rozdziały, które kompozycyjnie są czymś w rodzaju odrębnych opowiadań, połączonych dość luźną nicią fabularną. Pierwotnie „Panie z Cranford” (oryginalny tytuł: „Cranford”) publikowane były w odcinkach w periodyku wydawanym przez Dickensa, „Household Words”, więc być może taka struktura utworu była w jakiejś mierze podyktowana trybem publikacji. Jednak i w wydaniu książkowym czyta się te scenki bardzo dobrze. Wspaniały jest np. rozdział V, „Stare listy”, który rozpoczyna się od rozważań na temat przejawów ludzkiego skąpstwa (to jest, oczywiście, oszczędności). Narratorka przechodzi potem do nawyków w tej dziedzinie panny Matty Jenkyns, oszczędzającej na świecach, a następnie opisuje pewien melancholijny wieczór spędzony z nią przy jednej świecy na czytaniu starych rodzinnych listów. W listach wymienianych w okresie narzeczeństwa i małżeństwa przez rodziców panny Matty możemy prześledzić ewolucję ich związku. Jak zmieniają się uczucia, gdy „najdroższy John” zaczyna być tytułowany „szanownym małżonkiem”? Niestety końcowy rozdział jest dosyć słaby, wszystkie wątki znajdują w nim satysfakcjonujące czytelnika rozwiązanie, ale sprawia on wrażenie, jakby autorce zwyczajnie nie chciało się ciągnąć opowieści dalej. Finałowa scena mogłaby stanowić bardzo zabawny epizod, tymczasem Gaskell załatwia wszystko w jednym zdaniu: „w jakiś sposób to osiągnąłrzecz jasna, ale chciałabym zobaczyć jak. Na końcu spotkało mnie więc małe rozczarowanie... cóż, nie ma rzeczy doskonałych.

Jak wynika z poprzedniego akapitu, narracja jest pierwszoosobowa. Postać narratorki bardzo mnie intryguje. O paniach z Cranford mówi „my” i używa czasowników w pierwszej osobie liczby mnogiej, co jest z jej strony bardzo uprzejme, bo daje się wyczuć, że jej poglądy jednak się różnią od wyznawanych w Cranford. Nie jest mieszkanką Cranford, choć była nią w przeszłości. Obecnie często odwiedza miasteczko i utrzymuje z paniami z Cranford kontakt korespondencyjny. Dopiero w ostatnich rozdziałach przedstawia się czytelnikowi z imienia i nazwiska jako Mary Smith i poznajemy również jej ojca (zgaduję, że Johna Smitha, choć jego imię nie jest nigdzie wspomniane) – bo jest to osoba (stosunkowo?) młoda. I tutaj właśnie tkwi pewien problem, czy też niekonsekwencja autorki. Bo z wydarzeń fabuły można się zorientować, że rozciąga się ona na przestrzeni co najmniej kilkunastu lat. Tymczasem panna Smith ciągle jest młoda, choć jeśli nawet w rozdziale pierwszym miałaby 18 lat, to pod koniec książki powinna być dobrze po trzydziestce, co w owych czasach plasowało ją raczej w okolicach wieku średniego. I dlaczego młoda osoba tak wiele czasu spędza wśród samotnych starych kobiet, dlaczego woli wieczory spędzone z robótką przy jednej świecy od przyjęć, na których bywają mężczyźni, i tańców? W jednym z rozdziałów panna Smith określa się jako osoba pozbawiona trosk finansowych, skąd więc, w innym rozdziale, na jej głowie cerowany czepeczek i cerowany kołnierzyk pod szyją? Czepeczek dałoby się wytłumaczyć delikatnością panny Smith, która nie chcąc ranić uczuć gospodyni dostosowuje się do jej stylu życia (z drugiej strony, skąd czepeczek w ogóle, młode niezamężne osoby ich nie nosiły). Gorzej z wieczną młodością. Nie potrafię powiedzieć, czy jest to niedopatrzenie autorki, czy też w ten sposób Gaskell daje czytelnikowi coś do zrozumienia (choć skłaniam się ku pierwszej opcji).

Mam też problemy z umiejscowieniem fabuły w czasie, a jest on dosyć istotny, zważywszy że bohaterki tak usilnie zajmują się ignorowaniem przynoszonych przez niego zmian. Z częstych wzmianek na temat królowej Adelajdy wnoszę, że akcja dzieje się w latach 1830-37, bo to były lata panowania jej małżonka, Wilhelma IV, później na tron wstąpiła Wiktoria. Z drugiej strony, może czasy królowej Adelajdy już dawno minęły, ale świadomość tego nie zakorzeniła się jeszcze w umysłach pań z Cranford? To również wydaje mi się możliwe. Powieść ukazywała się w r. 1851, jest więc prawdopodobne, że akcja kończy się w tym właśnie czasie. Aby czytelnik mógł w pełni ocenić i docenić tę powieść, musi dobrze orientować się w realiach ówczesnego życia. W przeciwnym razie skąd może mieć pewność, czy np. wspomniana już przeze mnie lektyka jest czymś dziwnym tylko z naszego punktu widzenia, czy też była śmieszna już wtedy, kiedy podróżowały nią kranfordzkie damy? (Nie ma natomiast wątpliwości, że stroje lektykarzy w Cranford były śmieszne, a cała scena z podróżą panny Matty z biegnącymi za lektyką pozostałymi paniami ma charakter komiczny). To jest oczywiście szerszy problem: ile w ogóle jesteśmy w stanie zrozumieć z powieści napisanych kilkadziesiąt lub kilkaset lat temu, czy dobrze odczytujemy znaczenie gestów i słów bohaterów, uwag narratorów. Po pobieżnym przejrzeniu wydawało mi się, że przypisy w wydaniu Świata Książki są wystarczające, teraz jednak nie obraziłabym się, gdyby było ich więcej; te które są, są dosyć suche i nie bardzo trafiają w sedno (tzn. wyjaśniają szczegóły mniej istotne dla zrozumienia treści).

Pora jednak kończyć ten meandrujący wywód i zmierzać ku jakiemuś podsumowaniu. Może jest to przejaw czytelniczego eskapizmu, ale nic na to nie poradzę, „Panie z Cranford” bardzo mi się podobały. Elizabeth Gaskell pióro ma lekkie, zmysł obserwacji doskonały i świetne poczucie humoru. To mogłaby być właściwie całkiem gorzka opowieść, gdyby nie ogromna ilość ciepła, którą pisarka w nią wlała. Dzięki temu zamiast historii zmarnowanych lat dostajemy pean na cześć dobroci i skromności i czujemy się pokrzepieni. I chociaż nie uważam, żeby literaturę koniecznie należało tworzyć ku pokrzepieniu serc, od czasu do czasu nie mam nic przeciwko temu. „Wszyscy kochamy pannę Matty i myślę, że wszyscy stajemy się lepsi, gdy ona jest w pobliżu.

***
Koniecznie przeczytajcie wpis o "Paniach z Cranford" na Pierogach pruskich. Na kolejny Piknik z klasyką zapraszamy 20. czerwca. Zmieniamy czasy, miejsca i tematykę: będziemy dyskutować o "Popiołach" Stefana Żeromskiego.

---
Elizabeth Gaskell, "Panie z Cranford". Przełożyła Aldona Szpakowska. Świat Książki, Warszawa 2015.

czwartek, 21 maja 2015

PIKNIKI Z KLASYKĄ




Jest mi niezmiernie miło zakomunikować, że jutro, punktualnie o 12:00, razem z Pyzą z Pierogów pruskich rozpoczynamy naszą międzyblogową akcję czytelniczą - Pikniki z klasyką!

Kiedy zainteresowałam się blogami książkowymi, wydawało mi się, że powinny (a przynajmniej mogłyby) to być miejsca pogłębionej dyskusji o książkach. Jednak rzadko tak się dzieje, chyba głównie dlatego, że wielu (większość?) blogerów koncentruje się na "współpracy z wydawnictwami", czyli recenzowaniu nowości. I oczywiście nie ma w tym nic złego, jeżeli recenzje są rzetelne, ale bardzo ogranicza to pole do rzeczowej dyskusji. A możliwość wymiany poglądów i wrażeń z innymi czytelnikami jest tym, co mnie w blogosferze książkowej interesuje najbardziej; poza tym, nie samymi nowościami człowiek żyje. I tu właśnie pojawia się miejsce dla Pikników z klasyką.

Postanowiłyśmy z Pyzą, że od czasu do czasu (zasadniczo raz w miesiącu) będziemy czytać wspólnie jakąś książkę i o niej dyskutować, przy okazji nadrabiając znajomość dzieł, które od dawna miałyśmy zamiar przeczytać, ale jakoś do tej pory nie miałyśmy okazji. Wybór lektur oczywiście będzie subiektywny, podobnie jak definicja klasyki, ale wydaje się, że będziemy się koncentrować na prozie polskiej i obcej dziewiętnastego i pierwszych dekad dwudziestego wieku. Zaczynamy od "Pań z Cranford" Elizabeth Gaskell. Zajrzyjcie jutro tutaj i na Pierogi pruskie i przyłączcie się do dyskusji! Kolejne książki, będące bohaterkami naszych pikników, będziemy ogłaszać z miesięcznym wyprzedzeniem. Mamy nadzieję, że będziecie czytać z nami i wymieniać się wrażeniami. A teraz, żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój, zapraszam na:


PIKNIK W CRANFORD

W Cranford na wytwornym pikniku serwujemy bułki z masłem i herbatę. Dopuszcza się także zwietrzałe wino (może być pierwiosnkowe*) oraz owoce, nie zaleca się jednak pomarańczy, gdyż możliwość ich eleganckiej konsumpcji jest problematyczna. Organizatorki pikników, którym nie zależy na wytworności (lub te mniej wyrobione towarzysko), podają: ciasto sezamowe, ostrygi w muszelkach, homary, galaretki i ciastka zwane kupidynkami, a także cherry brandy (myślę, że śliwowica łącka byłaby niezłym substytutem).

Uwaga! W Cranford wszystkie pikniki odbywają się w pomieszczeniach. Udajemy się na nie koniecznie biegnąc za lektyką, w której podróżuje nasza przyjaciółka.


* Prosty przepis na wino pierwiosnkowe znalazłam TUTAJ. Pamiętajmy, że przyrządzamy je z pierwiosnka lekarskiego, inne gatunki są pod ochroną.

niedziela, 17 maja 2015

SZTUKA CZYTANIA: Nowa powieść


Sezon na czytanie plenerowe trwa. Proponuję wyciągnąć się gdzieś w ogrodzie albo na jakiejś zacisznej łące z dobrą powieścią. Tylko nie polecam bezpośrednio na trawie i proszę uważać na kleszcze!


*** Winslow Homer (USA, 1836-1910), "Nowa powieść" ***

piątek, 15 maja 2015

"Północ i Południe" - część 2




Jakiś czas temu zapowiadałam, że do powieści Elizabeth Gaskell jeszcze wrócę i zajmę się nią bardziej szczegółowo. Okazją do powrotu był zakup polskiego przekładu (poprzednio czytałam książkę po angielsku), który od paru tygodni przeglądam we fragmentach (z równą satysfakcją, z jaką czytałam oryginał). Zmieniłam jednak zdanie co do treści tego wpisu. Głębsza analiza tej wielowątkowej powieści wymagałaby więcej czasu, niż jestem w tej chwili w stanie poświęcić na pisanie, i zdecydowanie więcej miejsca, niż rozsądna blogowa notka powinna zajmować; obawiam się też, że mogłaby nadwyrężyć cierpliwość moich Czytelników. Dlatego nie będę się dziś zajmować całością "Północy i Południa", skupię się na szczególe.


   
Do najbardziej pamiętnych scen z powieści należy z pewnością kulminacyjny moment strajku, kiedy tłum rozwścieczonych robotników zbiera się przed domem Thorntona, a Margaret ratuje go, osłaniając przed atakiem własnym ciałem. Zachowanie Margaret co prawda mieści się w logice powieści i w logice jej postaci, ale przyznam się, że czytając to, doznaję uczucia estetycznego dyskomfortu. Inne wielkie sceny książki znacznie bardziej przypadły mi do gustu, świetna jest scena oświadczyn Thorntona, a zakończenie powieści wspaniałe i zaskakująco dowcipne - bo choć narrator dawał od czasu do czasu dowody (sarkastycznego) poczucia humoru, to raczej nie dało się go wcześniej zauważyć u głównych bohaterów. Ale wśród moich ulubionych scen z "Północy i Południa" jest też ta, która przedstawia starszą kobietę, siedzącą w jadalni wielkiego domu:

        Pani Thornton siedziała cały dzień w jadalni i oczekiwała nadejścia wiadomości o tym, że jej syn został przyjęty przez pannę Hale. Podrywała się z krzesła wiele razy na każdy dźwięk rozlegający się w domu, a potem podejmowała odłożoną robótkę i zaczynała pracować igłą – pilnie, choć przez zamglone okulary i niepewną dłonią. Drzwi otwierały się po wielekroć, ale zawsze wchodził ktoś, kto był jej obojętny, z niewiele znaczącą sprawą. Potem surowa twarz kobiety rozluźniła się, zniknął z niej ów mrożący rysy grymas, a pojawił się wyraz melancholii, tak różny od zwyczajnej srogości. Oderwała się od rozważań nad ponurymi zmianami, jakie zajdą w jej życiu na skutek małżeństwa syna, i celowo wprowadziła swe myśli na tory praktycznych spraw dotyczących gospodarstwa domowego. Przyszła para nowożeńców będzie potrzebować nowych zapasów bielizny stołowej, a pani Thornton miała poukładane, jeden na drugim, kosze pełne obrusów i serwetek, które teraz wniesiono, a ona zaczęła je liczyć. Rzeczy należące do niej i oznaczone literami G.H.T., czyli George i Hannah Thorntonowie, były zmieszane z tymi, które kupił jej syn i na których wyhaftowano jego monogram. Niektóre z serwet ze znakiem G.H.T. wykonano z holenderskiego adamaszku najwyższej jakości, obecnie już niedostępnego. Pani Thornton przez dłuższą chwilę wpatrywała się w nie – tuż po ślubie były jej wielką dumą; następnie zmarszczyła brwi, ściągnęła wargi i ostrożnie odpruła litery G i H. Zaczęła nawet szukać czerwonych tureckich nici do haftu konturowego, aby wyszyć nowe inicjały, ale szpule były puste, a nie miała serca, by o tej porze posyłać po nowe, więc nieruchomym wzrokiem patrzyła z rozmarzeniem na rozłożoną bieliznę. Przed oczami przemykał jej obraz za obrazem, a jej syn był główną, jeśli nie jedyną postacią każdego z nich. Jej syn, jej duma, jej własność. Nadal nie wracał. Bez wątpienia był z panną Hale. Ta nowa miłość już usunęła ją, matkę, z miejsca pierwszej kobiety jego serca. Przeniknął ją przeraźliwy ból – ukłucie zazdrości. Nawet nie potrafiłaby określić, czy to było bardziej cierpienie psychiczne, czy fizyczne, niemniej skłoniło ją, by usiadła. Ale już po chwili ponownie stała, wyprostowana jak zawsze, z pierwszym tego dnia, ponurym uśmiechem na twarzy. Czekała w gotowości na powitanie rozradowanego triumfatora, który nigdy nie powinien się dowiedzieć, jak dotkliwy żal czuła jego matka na myśl o małżeństwie syna.
Zastanawiam się, jak często autorzy romansów zajmują się uczuciami przyszłej teściowej - czy też świekry, jak należałoby napisać zgodnie z historycznie poprawną terminologią. Chyba tylko wtedy, jeżeli owe uczucia są patologiczne, a teściowa/świekra zrobi wszystko, żeby do związku bohaterów nie dopuścić, czyli w przypadku jak najdalszym od tego, z czym mamy do czynienia w "Północy i Południu". Ale też "Północ i Południe" to więcej niż romans, jak już pisałam poprzednio. Gaskell pokazuje całe spektrum międzyludzkich relacji i przeróżne ich odcienie. (Pomijam kwestie społeczne, którym pisarka też poświęca bardzo dużo uwagi). Spośród tych wszystkich związków, łączących bohaterów powieści, uczucie pomiędzy Thorntonem i Margaret, chociaż burzliwe, jak na romans przystało, jest chyba jednak najbardziej banalne. Dużo ciekawsza wydaje mi się na przykład przyjaźń Margaret z Bessy i Higginsem, albo relacja, jaka pod koniec książki połączyła Higginsa z Thorntonem, będąca z pewnością bardziej złożona niż stosunek pracodawca-pracownik. Ale najładniej Gaskell pokazuje relację pomiędzy matką a synem i jest to chyba jeden z lepszych jej obrazów, z jakim zetknęłam się w literaturze.

 

---
Elizabeth Gaskell, "Północ i Południe". Przełożyła Katarzyna Kwiatkowska. Świat Książki, Warszawa 2015.

środa, 13 maja 2015

Carlos María Domínguez, "Dom z papieru"


"Dom z papieru" to cacko, które przeleżało osiem lat w magazynie, żeby w końcu wpaść w moje ręce za cenę pęczka rzodkiewek. Mała książeczka, której z pewnością nie można nazwać powieścią - jest zaledwie opowiadaniem. Nieco ponad sto niewielkich rozmiarów stron z grubego, kremowego papieru, zadrukowanych czcionką w łagodnym dla oka brązowym kolorze. Przyjemnie wziąć ją do ręki, ale też lektura "Domu z papieru" sprawia dużo przyjemności, choć nie jest to czytelnicza uczta. Raczej przystawka, albo deser.

"Dom z papieru" to hołd złożony książkom.
"Są […] moimi przyjaciółmi. Dają mi schronienie. Cień latem. Osłaniają mnie od wiatrów. Książki są moim domem."

Domínguez opowiada o intymnych relacjach książek i ludzi. "Stosunki ludzkości z tymi trwałymi przedmiotami, zdolnymi przekroczyć jeden wiek, dwa, dwadzieścia, pokonać, że tak powiem, piasek czasu, nigdy nie były niewinne. Przywiązały do celulozowej masy, miękkiej i niezniszczalnej, jakieś ludzkie powołanie." 

Nieuchwytny bohater "Domu z papieru", z którym czytelnik nigdy nie staje oko w oko, a poznaje go tylko z opowieści osób trzecich, książki kochał namiętnie. Gotów wydać na nie wszystkie pieniądze, odstąpić im całą przestrzeń swojego mieszkania. Nie był typowym bibliofilem, który czerpie przyjemność z posiadania pięknych i rzadkich egzemplarzy, drogocenne inkunabuły traktował tak, jak zupełnie tuzinkowe współczesne wydania. Książki służyły mu do czytania. Były, bez żadnej przesady, treścią jego życia.

Nie tylko "książki zmieniają los ludzi". "Widziałem książki podłożone pod zbyt krótką nogę stołu, przekształcone w stolik nocny, spiętrzone w kształcie wieży i przykryte serwetką; wiele słowników prasowało i przyciskało przedmioty znacznie częściej, niż były otwierane, i niemało książek przechowywało listy, pieniądze i sekrety ukryte na regałach. Ludzie też mogą zmieniać przeznaczenie książek."

Opowiadanie oparte jest na pomyśle przeniesienia metafory na poziom dosłowności - oczywiście wykreowana w ten sposób literacka rzeczywistość również jest metaforą. Której głębi, przyznam się, nie mam wielkiej ochoty roztrząsać, bo to opowiadanie jako całość mnie nie porwało. Wydało mi się jednak nieco pretensjonalne i napuszone. Co nie zmienia faktu, że smakowanie poszczególnych akapitów, chłonięcie malowanych w nich obrazów sprawiło mi dużą satysfakcję. Jak już wspomniałam, czytelnik "Domem z papieru" raczej się nie naje, a przynajmniej nie stało się to moim udziałem, ale na zaostrzenie apetytu - świetna rzecz.

---
Carlos María Domínguez, "Dom z papieru". Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski. Świat Książki, Warszawa 2007.

niedziela, 10 maja 2015

SZTUKA CZYTANIA: Pod kwitnącą jabłonią



*** Robert Payton Reid (1859 - 1945), "Spokój" (Serenity) ***



Nareszcie doczekałam się tej najpiękniejszej pory roku: pory kwitnących jabłoni. Nie mogłam więc dziś wybrać nic innego, jak tylko obraz szkockiego malarza i ilustratora, Roberta Paytona Reida, "Spokój". Czy dziewczyna na nim przedstawiona osiągnęła ów stan dzięki obcowaniu z przyrodą, czy lekturze - modlitewnika, jak można wywnioskować z innego przedmiotu, który trzyma w ręce?




wtorek, 5 maja 2015

Chwila w Angielskim Ogrodzie


 
Chyba nie pomylę się, twierdząc, że większość z nas, czytelników, lubi serie wydawnicze. W moim czytelniczym życiu najbardziej pamiętne są bliźniacze serie Salamandra i Kameleon (wydawnictwa Rebis oraz Zysk i S-ka), w których wychodziły m.in. powieści Williama Whartona i Jonathana Carrolla, którymi kiedyś, w zamierzchłych już czasach, wszyscy się zaczytywali. Z czasów jeszcze dawniejszych pochodzą tak zasłużone serie jak Koliber Książki i Wiedzy czy Nike Czytelnika, albo "Poczytaj mi mamo" Naszej księgarni. Serie mają dwie (co najmniej) poważne zalety. Po pierwsze seria jest czymś, co może nam pomóc w nawigacji po niezmierzonym oceanie książek. Ktoś już za nas wykonał część roboty, dobierając książki do wydania w serii według jakiegoś klucza, i jeżeli jest to równocześnie klucz do naszego czytelniczego serca, problem "co by tu poczytać" mamy rozwiązany. Drugą zaletą serii jest to, że książki w jednolitej szacie graficznej dobrze się prezentują na półkach, no i w kompletowaniu serii jest coś satysfakcjonującego, prawda?

Pozwolę sobie dzisiaj zrecenzować nie książkę, a serię wydawniczą, publikowaną właśnie przez Świat Książki. Seria Angielski Ogród to dziewiętnastowieczna klasyka literatury angielskiej, kobiecej - to znaczy tworzonej przez kobiety, ale też kierowanej przez wydawnictwo, jak sądzę, głównie do kobiet. Książki są "kobieco" wydane, na okładkach pojawiają się różane wzory, nawiązujące do tkanin i tapet z tamtego okresu. Seria jest bardzo miła dla oka, co prawda akurat ja żyję w otoczeniu kobiet, które do różyczek mają stosunek raczej negatywny, ale ogólnie rzecz biorąc, reakcję czytelniczek zainteresowanych tego typu literaturą można uznać za wręcz entuzjastyczną (ja też jestem w tej grupie). Pomysł na te okładki jest właściwie banalnie prosty, ale w tym przypadku "banał" to zaleta. Seria ukazuje się w dwóch liniach, "luksusowej" - twarda oprawa z obwolutą, wszyta tasiemkowa zakładka, i "ekonomicznej" - twarda okładka bez obwoluty. Okładki tej droższej linii są ładniejsze, prostsze i elegantsze, okładka pod obwolutą jest matowa i prezentuje się jeszcze lepiej niż obwoluta. Okładki serii tańszej są błyszczące, czego nie lubię, ale za to książki są tanie - "sugerowana cena detaliczna" to 15 zł. (W ubiegłym tygodniu kraj zelektryzowała wiadomość, że ta seria jest dostępna w sieci dyskontów spożywczych w cenie 9,99 zł za książkę. Kto się nie załapał, informuję, że w podobnej cenie można je znaleźć w księgarniach internetowych.)

Pomysł z wprowadzeniem taniej linii bardzo mi się podoba, bo książki powinny być przede wszystkim dla czytelników, a nie dla snobów. O tym, że okładki przypadły mi do gustu już pisałam, ale - jest tu właśnie pewne "ale", bo jednoznacznie sugerują, że to literatura "dla kobiet" i obawiam się, że mogą odstraszać mężczyzn. Takie podejście nie oddaje sprawiedliwości autorkom, które tworzyły po prostu znakomite powieści. Ich odbiór nie powinien się ograniczać tylko do jednej płci. Nie wiem, jak dalekosiężne plany ma wydawnictwo w związku z tą serią, na razie ukazały się cztery powieści Jane Austen, trzy Elizabeth Gaskell i "Wichrowe Wzgórza" Emily Brontë.

Powieści Austen są w tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. "Duma i uprzedzenie" ma adnotację: "przekład przejrzany i poprawiony przez tłumaczkę", a "Mansfield Park" - "wydanie przejrzane i poprawione". Przekład Katarzyny Kwiatkowskiej "Północy i Południa" Gaskell, który właśnie przeglądam, jest bardzo dobry, "Panie z Cranford" są w tłumaczeniu Aldony Szpakowskiej z lat 70. Wszystkie książki opatrzone są przypisami, akurat w takiej ilości, która nie przytłacza, ale pozwala lepiej się zorientować współczesnemu czytelnikowi w realiach powieści. Minusem jest fakt, że nie zdecydowano się na wydanie krytyczne i opatrzenie książek wstępem lub posłowiem, co moim zdaniem, w przypadku klasyki literatury, zwłaszcza tej mniej u nas znanej (jak Gaskell) jest bardzo pożądane.

Ogólnie serię - zarówno pomysł, jak i wykonanie - oceniam bardzo dobrze, z powyższymi zastrzeżeniami. I z niecierpliwością czekam na kolejne tomy, przede wszystkim "Perswazje" i "Emmę", marzy mi się też "Lady Susan".



 


*** Od lewej: książka w wydaniu z obwolutą, książka za zdjętą obwolutą, wydanie bez obwoluty ***



  
 
(Nie był to wpis sponsorowany, książki to moje własne zakupy). 


niedziela, 3 maja 2015

MARTWA NATURA spotyka SZTUKĘ CZYTANIA


Dziś niedziela wyjątkowa, ale nie będzie wpisu okolicznościowego. Zamiast tego proponuje obraz, który łączy moje dwa blogowe cykle. Jest to martwa natura (tak się składa, że z książką) Henri'ego Fantin-Latoura, obraz z 1866 r. Jedna w wielu przepięknych, eleganckich martwych natur tego artysty.


*** Henri Fantin-Latour (1836-1904), "Martwa natura" ***


O kwiatowych obrazach Fantin-Latoura wspominał Proust w "Stronie Guermantes", ale nie potrafię w tej chwili odszukać cytatu.



I jednak znalazł się akcent - kolorystyczny - nawiązujący do dzisiejszego święta:


piątek, 1 maja 2015

Sarah Waters "Za ścianą" - recenzja


Historia opowiedziana w najnowszej powieści Sary Waters rozpoczyna się od pewnego niedzielnego popołudnia wiosną 1922 roku, kiedy w monotonne życie Frances Wray i jej owdowiałej matki - oraz do ich domu - wkracza młode małżeństwo z "klasy urzędniczej", Leonard i Lilian Barberowie. Panna i pani Wray były zmuszone przyjąć lokatorów do swojego niegdyś eleganckiego, a obecnie podupadającego domu na przedmieściach Londynu. Od wybuchu wojny ich styl życia bardzo się zmienił, służące odeszły jeszcze w 1916, skuszone ofertą pracy w fabryce amunicji, i nie udało się znaleźć nowych. Zresztą nie byłoby za co ich nająć. Niefortunne inwestycje pana Wraya bardzo nadszarpnęły rodzinne finanse, choć dopiero jego śmierć ujawniła ich opłakany stan. Barberowie wprowadzają się więc na piętro, a Frances i jej matka muszą przywyknąć do obecności obcych, w dodatku ludzi z niższej sfery społecznej, w ich domu.

Obecność lokatorów, wiążąca się rzecz jasna z szeregiem drobnych, acz dotkliwych niedogodności, i ich sposób bycia irytują i krępują Frances. Jednocześnie Barberowie wzbudzają jej ciekawość, a szczególnie pani Barber, nowocześnie piękna dziewczyna o "artystycznym" usposobieniu. Młode kobiety nieoczekiwanie dla samej Frances i ku dezaprobacie pani Wray zaprzyjaźniają się. Są codzienne rozmowy, wspólne spacery po parku, dyskusje o "Annie Kareninie". Ich relacja zacieśnia się, a jej charakter wkrótce ulega zmianie.

Powieść podzielona jest na trzy części, każda z nich jest napisana w innym tonie i posiada inny "motyw przewodni". Część pierwsza to powieść obyczajowa, opowiadająca z jednej strony o "docieraniu się" (jak zapewne określiłby to Leonard, myśli Frances, w rozmowach z nią zawsze używający wyrażeń z podtekstem) lokatorów i gospodyń, z drugiej o przemianach w społeczeństwie brytyjskim w wyniku I wojny światowej. W części drugiej historia obyczajowa przeradza się w namiętny romans. Treść części trzeciej pozostawię Czytelnikom do samodzielnego odkrycia.

Sarah Waters znana jest z powieści osadzonych epoce wiktoriańskiej i w latach 40. XX w. "Za ścianą" to jej szósta powieść i jednocześnie pierwsza wyprawa w lata 20. Bezbłędna. Realia epoki są odtworzone do najdrobniejszych szczegółów, począwszy od strojów: niemodnych spódnic z wysokim stanem Frances i nowoczesnych dopasowanych kapelusików Lilian, poprzez wysokość dwutygodniowego czynszu i polisy na życie, na melodiach granych przez kataryniarzy i gwizdanych przez Leonarda skończywszy. Autorce udało się przywołać klimat tego okresu, pokazać świat, który nie zdążył się jeszcze otrząsnąć z wojny, a już targany jest kolejnymi konfliktami. Świat, w którym porządek społeczny definiowany jest na nowo, zmieniają się role płci i relacje między klasami społecznymi. Choć w gruncie rzeczy to mogłaby być kameralna opowieść, rozgrywająca się pomiędzy czworgiem mieszkańców domu na Champion Hill, to właśnie kontekst społeczny jest w tej powieści najciekawszy. Tło społeczne jest wnikliwie przedstawione, a postaci drugiego planu ciekawie zarysowane, każda z nich dopełnia obraz przedstawionego świata.

Sarah Waters doskonale oddała również atmosferę ponurej egzystencji dwóch kobiet, doświadczających społecznej degradacji, których życie utknęło w martwym punkcie.
Zjadły lunch - kalafior z serem - i usiadły razem w salonie. Pani Wray robiła notatki do gazetki parafialnej. Frances zajęła się cerowaniem, z "Timesem" na poręczy fotela. Co tam nowego w świecie? Niezdarnie przewracała kartki, które brudziły jej palce. Ale wyczytała tylko to, co zawsze. […] Francuzi strzelali do Syryjczyków, Chińczycy do siebie nawzajem, a konferencja pokojowa w Dublinie spełzła na niczym, bo w Belfaście doszło do kolejnych morderstw... Ale ksiązę Walii tryskał dobrym humorem na wyprawie wędkarskiej w Japonii, a markiza Carisbrooke miała wydać bal "na rzecz przyjaciół ubogich". Czyli wszystko w jak najlepszym porządku, pomyślała Frances. Nie przepadała za "Timesem", ale brakowało jej funduszy na inną, mniej konserwatywna gazetę. Zresztą doniesienia prasowe ostatnio wprawiały ją w przygnębienie. W czasach jej burzliwej, wojennej młodości pchnęłyby ją do działania: pisałaby listy, chodziła na wiece. Dziś odnosiła wrażenie, że obecny stan świata nie dawał widoków na poprawę. Nic tylko chaos sprzecznych interesów, który odbierał wszelką nadzieję. Odłożyła gazetę. Jutro podrze ją na podpałkę.

Dwudziestosześcioletnia Frances Wray jest już tylko cieniem dawnej siebie. Jej obecne życie ogranicza się do wiązania końca z końcem w napiętym do granic możliwości domowym budżecie, usługiwania zupełnie bezradnej w nowej sytuacji matce, gotowania i sprzątania (a czynności te musi wykonywać tak, by nie narazić oczu matki na widok córki zredukowanej do roli służącej). Ale to nie trudności finansowe złamały Frances, ani bezsensowna śmierć braci na wojnie, która wciąż jest otwartą raną. Kiedyś miała szansę na inne życie, ale własne tchórzostwo, wtedy ukryte pod pozorem powinności, wepchnęło ją w pułapkę, z której nie ma wyjścia. Dopiero pojawienie się Lilian Barber budzi Frances z letargu. Tym razem będzie odważna. Ale czy szczęście warte jest każdej ceny?

Część pierwsza tej powieści jest doskonała i pełna napięcia, choć wydarzenia w niej opisane nie wykraczają poza błahostki codzienności. Obserwowanie interakcji między bohaterami, ich niejednoznacznych relacji, których charakteru do końca nie jesteśmy pewni, jest fascynujące. Świetna jest scena mocno podlanego alkoholem wieczoru, spędzonego przez Frances w towarzystwie Barberów na grze w węże i drabiny, podczas którego bariery klasowe i dawne pojęcia o poprawności legły w gruzach. Części druga i trzecia, w których autorka buduje napięcie za pomocą innych środków, odchodzi od powszedniości na rzecz dramatyzmu, paradoksalnie są już mniej interesujące, ale powieść utrzymuje wysoki poziom do samego końca.



I już zupełnie na marginesie dodam, że Prószyński nareszcie zdobył się na dobrą okładkę, lepszą od wydania angielskiego (projekt okładki: Anna Pol). Wielbicieli twórczości Sary Waters zapewne ucieszy wiadomość, że wydawnictwo planuje wznowienia wszystkich jej powieści w tej szacie graficznej. W maju ukazuje się "Pod osłoną nocy".

Moja ocena: 5 (w skali szkolnej)

---
Sarah Waters, "Za ścianą". Przekład Magdalena Moltzan-Małkowska. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.