Jednym słowem, cokolwiek dzieje się z panami - tu ich nie ma. Bo i cóż
by tu mogli robić, gdyby pozostali? Nasz doktor objeżdża pacjentów w
promieniu trzydziestu mil i sypia w Cranford, ale nie każdy może być
doktorem. Aby utrzymać strzyżone ogrody, pełne wspaniałych kwiatów, bez
jednego chwastu; aby odstraszać małych chłopców, zawistnie
spoglądających przez sztachety na rzeczone kwiaty; aby przepędzać gęsi
wpadające czasem przez niedomkniętą furtkę do tych ogrodów; aby
rozstrzygać wszystkie problemy literatury i polityki bez zamęczania się
zbędnym rozumowaniem czy argumentacją; aby posiąść dokładną i nieomylną
znajomość spraw każdego w naszej parafii; aby utrzymać schludne
pokojóweczki w podziwu godnym rygorze; aby okazywać biednym dobroć
(nieco po dyktatorsku), a sobie nawzajem świadczyć w złej godzinie
rzeczywiste przysługi - na to w Cranford zupełnie wystarczą panie.
"Mężczyzna - jak jedna z nich zauważyła w rozmowie ze mną - tak zawadza w
domu!".
Czytając "Panie z Cranford", trudno się nie uśmiechnąć, a przyznam się, że parę razy roześmiałam się na cały głos. Dodać należy, że stan z przytoczonego powyżej cytatu dotyczy "
wszystkich domów o nieco wyższym czynszu". Nieobecność mężczyzn jest w Cranford cechą dobrego towarzystwa, czyli wąskiego kręgu naszych bohaterek. Poza nim, jak wszystko zdaje się wskazywać, Cranford jest całkiem zwyczajnym prowincjonalnym miasteczkiem: nie brak tam rzeźników, sklepikarzy i szewców. Może tylko fakt, że owi szewcy wieczorami dorabiają jako lektykarze, stanowi specyficzny lokalny koloryt, bo przypuszczam, że około połowy XIX wieku lektyka nie była już powszechnym środkiem lokomocji w Anglii. No i nie wszędzie można się natknąć na krowy odziane we flanelowe piżamy.
Z pozoru życie grupki niezbyt mądrych starych (naprawdę starych) panien i wdów w miasteczku, gdzie nic się nie dzieje, nie jest pasjonującym materiałem na powieść. Elizabeth Gaskell z prozy życia stworzyła jednak opowieść, z którą czytelnik nie chce się rozstawać. Jej bohaterki, mimo że obrała je za cel satyry, nie są zdziwaczałymi, starymi snobkami (chociaż snobkami są i mają też swoje dziwactwa), a osobami sympatycznymi, a nawet na swój sposób uroczymi (z wyjątkiem jednej). "Panie z Cranford" to taka książka na deszczowy dzień, która powie nam, że ludzie są z natury dobrzy, a dobre uczynki prędzej czy później do nas wrócą; pozwoli nam się pośmiać z przedziwnych zwyczajów i poglądów na społeczeństwo, które nawet w czasach, gdy Gaskell o nich pisała, były już anachroniczne; wreszcie zaoferuje nam chwilę zadumy nad życiem i naturą ludzką. Dydaktyzm? Oczywiście, ale ten dydaktyzm Gaskell jest równie uroczy, co mieszkanki Cranford.
Pisząc o "Paniach z Cranford", nie uniknę porównania ich do twórczości
Jane Austen, a w szczególności do "Emmy", w której problematyka klasy społecznej, podobnie jak w "Paniach z Cranford", jest bardzo wyraźnie podkreślona. (Choć zdaję sobie sprawę, że to porównanie może wynikać z mojej jednak bardzo wybiórczej znajomości angielskiej dziewiętnastowiecznej prozy). "Panie z Cranford" do tego stopnia
kojarzyły mi się z "Emmą", że zastanawiałam się nawet, czy Gaskell nie
miała intencji parodystycznych wobec Austen. Nie znaczy to, że uważam
"Cranford" za utwór wtórny wobec powieści Jane Austen. Elizabeth Gaskell
ma swój własny styl i zupełnie inny sposób narracji. Nie ma tutaj też
podobieństw na poziomie fabuły. Jest za to ironia, w której Gaskell
wcale nie ustępuje Austen (choć Austen przede wszystkim posługuje się
komedią charakterów, natomiast satyra Gaskell ma w dużej mierze – ale
nie tylko – charakter społeczny). Obie powieści mają ten sam klimat,
świat przedstawiony w „Cranford” bardzo przypomina ten z „Emmy”.
Wyobraźcie sobie „Emmę” bez Emmy i pana Knightleya; wioskę Highbury,
jednak bez sąsiedztwa tak wspaniałych siedzib, jak Hartfield i Donwell
Abbey; wyobraźcie sobie, że główną bohaterką powieści jest panna Bates, i
że jest jakieś trzydzieści lat później, a dostaniecie Cranford. Dni,
podobnie jak w Highbury, upływają na składaniu sobie
wizyt i rewizyt – trwających nie dłużej niż piętnaście minut. Nie ma
jednak
wycieczek na Box Hill, tego typu aktywności zostałyby uznane w Cranford za przejaw
wulgarnej ostentacji.
Wulgarne w Cranford jest też serwowanie na przyjęciach czegokolwiek poza bułkami z masłem, a trudno wyobrazić sobie większy nietakt towarzyski, niż przyznanie się do swojej skromnej sytuacji finansowej. Eleganckie panie z Cranford spędzają większość czasu na zaprzeczaniu rzeczywistości: wytworne jest chodzenie wszędzie pieszo i ach, jakże odświeżający po przyjęciu (złożonym z bułek i herbaty) jest spacer! Siedzenie po ciemku jest wygodne, bo światło świec razi oczy, a mężczyzna tak zawadzałby w domu! (Bycie mężczyzną jest w Cranford uważane za szczególny wyraz wulgarności). Poza tym kranfordzkie panie strzegą swojej pozycji na klasowym piedestale. Strzegą tylko pozornie (a i pozycja nie jest tak wysoka, jak same chciałyby wierzyć). W rzeczywistości te dobre kobiety, kiedy tylko nikt nie patrzy, traktują swoje służące jak przyjaciółki i całkiem chętnie dopuszczają do swojego grona panie nie mogące się pochwalić tak szlachetną pozycją społeczną, jak bycie córką duchownego, czy wdową po oficerze. Skłonne są nawet – bardzo wspaniałomyślnie, oczywiście jedynie by nie urazić uczuć niewyrobionej towarzysko gospodyni – przymknąć oko na podanie na proszonym podwieczorku „
tego, co najlepsze i najsłodsze” (patrz
wczorajszy wpis), a nawet mocnych trunków: „
Panna Barker w poprzednim etapie swego życia poznała, jak sądzę, napój zwany cherry-brandy. Żadna z nas nigdy nie widziała czegoś podobnego […] – Bardzo to mocne – rzekła panna Pole, odstawiając pusty kieliszek. – Sądzę, że jest w tym alkohol.”
Powieść podzielona jest na rozdziały, które kompozycyjnie są czymś w rodzaju odrębnych opowiadań, połączonych dość luźną nicią fabularną. Pierwotnie „Panie z Cranford” (oryginalny tytuł: „Cranford”) publikowane były w odcinkach w periodyku wydawanym przez Dickensa, „Household Words”, więc być może taka struktura utworu była w jakiejś mierze podyktowana trybem publikacji. Jednak i w wydaniu książkowym czyta się te scenki bardzo dobrze. Wspaniały jest np. rozdział V, „Stare listy”, który rozpoczyna się od rozważań na temat przejawów ludzkiego skąpstwa (to jest, oczywiście, oszczędności). Narratorka przechodzi potem do nawyków w tej dziedzinie panny Matty Jenkyns, oszczędzającej na świecach, a następnie opisuje pewien melancholijny wieczór spędzony z nią przy jednej świecy na czytaniu starych rodzinnych listów. W listach wymienianych w okresie narzeczeństwa i małżeństwa przez rodziców panny Matty możemy prześledzić ewolucję ich związku. Jak zmieniają się uczucia, gdy „
najdroższy John” zaczyna być tytułowany „
szanownym małżonkiem”? Niestety końcowy rozdział jest dosyć słaby, wszystkie wątki znajdują w nim satysfakcjonujące czytelnika rozwiązanie, ale sprawia on wrażenie, jakby autorce zwyczajnie nie chciało się ciągnąć opowieści dalej. Finałowa scena mogłaby stanowić bardzo zabawny epizod, tymczasem Gaskell załatwia wszystko w jednym zdaniu: „
w jakiś sposób to osiągnął”
– rzecz jasna, ale chciałabym zobaczyć jak. Na końcu spotkało mnie więc małe rozczarowanie... cóż, nie ma rzeczy doskonałych.
Jak wynika z poprzedniego akapitu, narracja jest pierwszoosobowa. Postać narratorki bardzo mnie intryguje. O paniach z Cranford mówi „my” i używa czasowników w pierwszej osobie liczby mnogiej, co jest z jej strony bardzo uprzejme, bo daje się wyczuć, że jej poglądy jednak się różnią od wyznawanych w Cranford. Nie jest mieszkanką Cranford, choć była nią w przeszłości. Obecnie często odwiedza miasteczko i utrzymuje z paniami z Cranford kontakt korespondencyjny. Dopiero w ostatnich rozdziałach przedstawia się czytelnikowi z imienia i nazwiska jako Mary Smith i poznajemy również jej ojca (zgaduję, że Johna Smitha, choć jego imię nie jest nigdzie wspomniane) – bo jest to osoba (stosunkowo?) młoda. I tutaj właśnie tkwi pewien problem, czy też niekonsekwencja autorki. Bo z wydarzeń fabuły można się zorientować, że rozciąga się ona na przestrzeni co najmniej kilkunastu lat. Tymczasem panna Smith ciągle jest młoda, choć jeśli nawet w rozdziale pierwszym miałaby 18 lat, to pod koniec książki powinna być dobrze po trzydziestce, co w owych czasach plasowało ją raczej w okolicach wieku średniego. I dlaczego młoda osoba tak wiele czasu spędza wśród samotnych starych kobiet, dlaczego woli wieczory spędzone z robótką przy jednej świecy od przyjęć, na których bywają mężczyźni, i tańców? W jednym z rozdziałów panna Smith określa się jako osoba pozbawiona trosk finansowych, skąd więc, w innym rozdziale, na jej głowie cerowany czepeczek i cerowany kołnierzyk pod szyją? Czepeczek dałoby się wytłumaczyć delikatnością panny Smith, która nie chcąc ranić uczuć gospodyni dostosowuje się do jej stylu życia (z drugiej strony, skąd czepeczek w ogóle, młode niezamężne osoby ich nie nosiły). Gorzej z wieczną młodością. Nie potrafię powiedzieć, czy jest to niedopatrzenie autorki, czy też w ten sposób Gaskell daje czytelnikowi coś do zrozumienia (choć skłaniam się ku pierwszej opcji).
Mam też problemy z umiejscowieniem fabuły w czasie, a jest on dosyć istotny, zważywszy że bohaterki tak usilnie zajmują się ignorowaniem przynoszonych przez niego zmian. Z częstych wzmianek na temat królowej Adelajdy wnoszę, że akcja dzieje się w latach 1830-37, bo to były lata panowania jej małżonka, Wilhelma IV, później na tron wstąpiła Wiktoria. Z drugiej strony, może czasy królowej Adelajdy już dawno minęły, ale świadomość tego nie zakorzeniła się jeszcze w umysłach pań z Cranford? To również wydaje mi się możliwe. Powieść ukazywała się w r. 1851, jest więc prawdopodobne, że akcja kończy się w tym właśnie czasie. Aby czytelnik mógł w pełni ocenić i docenić tę powieść, musi dobrze orientować się w realiach ówczesnego życia. W przeciwnym razie skąd może mieć pewność, czy np. wspomniana już przeze mnie lektyka jest czymś dziwnym tylko z naszego punktu widzenia, czy też była śmieszna już wtedy, kiedy podróżowały nią kranfordzkie damy? (Nie ma natomiast wątpliwości, że stroje lektykarzy w Cranford były śmieszne, a cała scena z podróżą panny Matty z biegnącymi za lektyką pozostałymi paniami ma charakter komiczny). To jest oczywiście szerszy problem: ile w ogóle jesteśmy w stanie
zrozumieć z powieści napisanych kilkadziesiąt lub kilkaset lat temu, czy
dobrze odczytujemy znaczenie gestów i słów bohaterów, uwag narratorów. Po pobieżnym przejrzeniu wydawało mi się, że przypisy w
wydaniu Świata Książki
są wystarczające, teraz jednak nie obraziłabym się, gdyby było ich
więcej; te które są, są dosyć suche i nie bardzo trafiają w sedno (tzn. wyjaśniają
szczegóły mniej istotne dla zrozumienia treści).
Pora jednak kończyć ten meandrujący wywód i zmierzać ku jakiemuś podsumowaniu. Może jest to przejaw czytelniczego eskapizmu, ale nic na to nie poradzę, „Panie z Cranford” bardzo mi się podobały. Elizabeth Gaskell pióro ma lekkie, zmysł obserwacji doskonały i świetne poczucie humoru. To mogłaby być właściwie całkiem gorzka opowieść, gdyby nie ogromna ilość ciepła, którą pisarka w nią wlała. Dzięki temu zamiast historii zmarnowanych lat dostajemy pean na cześć dobroci i skromności i czujemy się pokrzepieni. I chociaż nie uważam, żeby literaturę koniecznie należało tworzyć ku pokrzepieniu serc, od czasu do czasu nie mam nic przeciwko temu. „
Wszyscy kochamy pannę Matty i myślę, że wszyscy stajemy się lepsi, gdy ona jest w pobliżu.”
***
Koniecznie przeczytajcie
wpis o "Paniach z Cranford" na Pierogach pruskich. Na kolejny
Piknik z klasyką zapraszamy 20. czerwca. Zmieniamy czasy, miejsca i tematykę: będziemy dyskutować o
"Popiołach" Stefana Żeromskiego.
---
Elizabeth Gaskell, "Panie z Cranford". Przełożyła Aldona Szpakowska. Świat Książki, Warszawa 2015.
To zaczynamy :)!
OdpowiedzUsuńO, mamy takie same skojarzenia z Austen, dobrze ujęłaś tę różnicę w sposobach posługiwania się ironią. Przy czym mam wrażenie, że narratorka momentami wręcz sama siebie musiała temperować, żeby nie powiedzieć za dużo: bo bohaterki choć specyficzne, to jednak na pierwszym planie miały być sympatyczne.
Też się właśnie zastanawiałam, jak to jest z tą lektyką. Czy to po prostu taka spuścizna starych czasów, którymi nadal żyją bohaterki, czy może jednak coś jest na rzeczy?
Przy czym zastanawiam się właśnie nad tą sympatycznością wobec służby: bo jednak przejawy tego, co my nazywamy dobrym sercem (na przykład akcja kapitana Browna wobec ubogiej staruszki) są postrzegane jako towarzyski nietakt, a Irlandka chcąca coś do jedzenia dla dzieci zmienia się w wyobraźni Panny Pole w okrutnego zbója. Ta dynamika "to, co pokazujemy" -- "to, co chowamy" budziła w trakcie lektury moje mieszane uczucia.
Co do narratorki: a nie myślisz, że to jest trochę taki wczesny zabieg antropologiczny? W sensie, że nasza Mary Smith (no właśnie!) jest taką obserwatorką uczestniczącą i stara się nie wyróżniać spośród pań? Chyba, że się kamufluje? Po co, w jakim celu? Zresztą część tego, co opowiada, zna tylko ze słyszenia.
Czas trwania akcji: w miarę świeże są wspomnienia o Napoleonie, więc te lata 30. wcale nie są do wykluczenia. Można też prześledzić, kiedy wychodził w prasie "Klub Pickwicka"?
Właśnie poszłam za Twoją radą: "Klub Pickwicka" ukazywał się w latach 1836-37, a to oznacza, że zasadnicza część powieści rozgrywa się kilkanaście lat później. A to z kolei oznacza, że wieści ze świata polityki rzeczywiście dochodziły do Cranford z dużym opóźnieniem. Teraz pozostaje nam tylko prześledzić rozpowszechnienie i zastosowanie lektyk w Anglii ;)
UsuńO, to już będzie bardziej złożona kwestia, ale może znajdziemy jakiegoś lektykologa angielskiego ;).
UsuńMary Smith nie jestem w stanie do końca rozgryźć. Na pewno jest w świecie powieści realną postacią, z jakąś własną historią, która jednak pozostaje głęboko w tle. Wydaje mi się, że ten sposób opowiadania - zawsze "my" - czyni całą opowieść bardziej sympatyczną, ironia jest widoczna, ale nie jest to zjadliwe wyśmiewanie się, tylko taki lekko pobłażliwy uśmiech. Sugerujesz, że narracja jest tu czymś w rodzaju "reportażu wcieleniowego"?
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że kranfordzkie panie (wszystkie oprócz pani Jamieson i pewnie też panny Jenkyns, starszej siostry panny Matty) są rozdarte pomiędzy tym, co podpowiada im serce (czyli takim zwyczajnym ludzkim współczuciem, dobrocią itd.), a tym, co uważają za odpowiednie dla ich pozycji społecznej. Pielęgnowanie tej pozycji społecznej Gaskell oczywiście wyśmiewa - świetna jest tu postać lady Glenmire.
Dobre pytanie, zastanawiam się nad tym. No bo zobacz: narratorka nazywa się w sposób bardzo umowny, symboliczny wręcz, jest trochę prawdziwa, a trochę udawana. Nie starzeje się, zachowuje się jak inne bohaterki, chociaż nie powinna (te czepki -- nie zwróciłam na to uwagi, dopiero po Twoim tekście), w sumie to jest taka aż za bardzo ponadczasowa. Może to jest taki ukłon w stronę jakiegoś przejścia między narratorem pierwszoosobowym -- świadkiem, a trzecioosobowym -- wszechwiedzącym? Podoba mi się ten "reportaż wcieleniowy"!
UsuńWłaśnie, lady Glenmire chyba jest mi najbliższą kranfordzką panią (choć z importu), właśnie dlatego, że tak łamie społeczną konwencję. Ale to mi trochę przypomina Pratchettowską frazę o tym, że w ten sposób może się zachować tylko prawdziwa arystokratka, bo jej jest po prostu obojętne, co ludzie pomyślą, ona może poślubić kogoś spoza swojej klasy czy ubrać się nieodpowiednio, bo o to nie dba, ma to we krwi ;). I w sumie w ten sposób tej konwencji wcale nie łamie...
A może właśnie przywiązujemy zbyt dużą uwagę do tych rozbieżności dotyczących postaci narratorki, może to po prostu jednak potknięcie pisarki, która w pewnym momencie zapomniała, że panna Smith powinna się postarzeć? Pozostałe bohaterki nie musiały - były stare już na początku powieści.
UsuńPochodzenie lady Glenmire nie było arystokratyczne, ona się tylko w arystokrację "wżeniła", zresztą była to poślednia, zaledwie szkocka arystokracja ;) Ale tytuł to jednak coś, wiec ten gest lady Glenmire, która go odrzuca i zostaje zwyczajną panią Hoggins, w dodatku bardzo szczęśliwą, ma swoją wagę. Zresztą jest to bardzo sprytna i praktyczna osoba, zauważyłaś jak wmanewrowała panią Jamieson w wyjazd z Cranford? W towarzystwie szwagierki romans z doktorem nigdy nie doszedłby do skutku.
I tu dochodzimy do kolejnej kwestii: dlaczego w Cranford nie ma mężczyzn? Komizm, który taka sytuacja zapewnia, to jedna sprawa, ale patrząc głębiej: Gaskell a sprawa kobiet, co mówią nam "Panie z Cranford"? Niby wszystkie są niezależne, ale czy na pewno? "Mężczyzna tak zawadza w domu", ale w skrytości ducha przecież każda marzy, żeby zostać (lub znów zostać) żoną.
No właśnie, ale ta starość ma tu bardzo dużą rozpiętość: starszawe są już kobiety około trzydziestki, a te pięćdziesięcioletnie to już właściwie babcie.
UsuńOczywiście, lady Glenmire przede wszystkim jest mocno pragmatyczna, ale w oczach innych jej praktyczność różni się od praktyczności na przykład właścicieli flanelowej krowy właśnie przez ten tytuł. Dopiero to małżeństwo z panem Hogginsem nieco (ale tylko nieco) osłabia ten podziw: no bo przecież do Hogginsów się chadza, bo się ich lubi, a do pani Jamieson, bo wypada ;). Tu ten rozdźwięk wyszedł pięknie.
A to jest doskonałe pytanie! Bo ta niezależność pań zostaje wystawiona na próbę w sytuacjach ekstremalnych: zagrożenia (to pożyczanie kapelusza, żeby były oznaki "mężczyzny w domu") czy kryzysu ekonomicznego (musi aż interweniować pan Smith). Ale właściwie gdyby spojrzeć na to głębiej, to może jest tak, że tu trafnie pokazują się więzi między paniami, które konsolidują się w takich granicznych sytuacjach? Tylko co z tymi marzeniami, mimo wszystko? I dlaczego te marzenia się nie spełniają, nawet kiedy jest okazja (ponowne pojawienie się pana Holbrooka)?
Wątek lady Glenmire/pani Hoggins pokazuje, że panie z Cranford też się uczą i zmieniają. Bo jednak są w stanie zlekceważyć zakaz czcigodnej pani Jamieson i odwiedzać Hogginsów, pomimo że pani Hoggins popełniła tak straszny mezalians. (Nawiasem mówiąc, to "czcigodna" - honourable to też jakiś rodzaj tytułu, taki "półszlachecki" ;)). Jestem chyba bardzo mściwą osobą, bo osobiście zamiast tego wielkiego pojednania na końcu wolałabym, żeby pani Jamieson - jedyna spośród kranfordzkich pań, której nie da się lubić - dostała na koniec jednak prztyczka w nos.
UsuńWydaje mi się, że ta "kwestia kobieca" została jednak rozegrana bardzo konserwatywnie. Owszem, panie są dla siebie nawzajem podporą, co jest stwierdzone już na początku i potwierdza się poprzez wydarzenia fabuły. Ale mężczyzna jest mimo wszystko bardzo pożądany. Nasuwa mi to przypuszczenie, że panna Jenkyns mogła mieć inną motywację, niż tylko niedopuszczenie do "mezaliansu" siostry, może zwykła zazdrość też odegrała tu rolę? Panie same siebie starają przekonać, że nie zależy im na mężczyźnie, ale czytelnik wie, że jest inaczej - i to się potwierdza np. wtedy, kiedy w Cranford wybucha panika spowodowana rzekomymi rozbojami. Obawiam się, że gdyby miały wybór, każda z kranfordzkich pań inaczej ułożyłaby sobie życie. Pan Holbrook i panna Matty nie mogli się zejść z przyczyn fabularnych, gdyby to zrobili rozleciałaby się konstrukcja powieści, ale oczywiście ma to też jakieś głębsze znaczenie. Z jednej strony, nigdy nie jest za późno, żeby zmienić swoje życie, z drugiej - "nic dwa razy się nie zdarza" i sztuką życia jest, żeby się umieć w tym znaleźć, odróżnić to co ważne, od tego, czemu można pozwolić przeminąć. Ale jakież to jest wzruszające, kiedy panna Matty każe sobie uszyć wdowi czepeczek.
A co sądzisz o wątku rodziców panien Jenkyns? Tu z kolei wydało mi się, że autorka wypowiada się jednak przeciwko takiemu bardzo patriarchalnemu modelowi małżeństwa i rodziny. Kiedy związek zostaje sformalizowany a miłość zinstytucjonalizowana, uczucia między mężem i żoną nie tyle stają się dojrzalsze, co więdną, a kobieta przenosi je na dzieci.
Zastanawiam się, czy to kwestia ewolucji bohaterek, czy jednak takiego pokazania, że arystokracja arystokracją, ale kurczę, wszyscy jesteśmy ludźmi i wolimy miłe towarzystwo od nie takiego znowu miłego. I chyba jesteśmy obie mściwe, też myślałam, że aga spłata jej jakiś psikus ;).
UsuńOczywiście, że fabularnie panna Matty nie mogła się z panem Holbrookiem zejść (chociaż liczyłam na coś jak wątek panny Lawendy u LMM, przyznaję :)), natomiast jak to jest z tą kwestią kobiecą do końca? Bo zgodzę się, że tutaj jest dość konserwatywnie. W dodatku, choć mowa o wdowach, w Cranford nie ma dzieci, prawda? Nie wiem, czy to aby nie podkreśla tego wątku "stare czasy mijają bezpowrotnie". Chyba, że jednak pojawienie się agi Jenkynsa wprowadza pewien taki wątek nadziei? No, ale z drugiej strony, jeśli wprowadza go mężczyzna, przełamując ten kobiecy krajobraz, to wtedy nawet jeszcze bardziej pogłębia się nam ten konserwatywny jednak dość obraz (przy czym tam jest nawet taki opis, że jak któraś z pań wyjdzie za mąż, choć nie było na to wcześniej wielkich widoków, wszystkie się krzątają i stroją, wyczekując swojej -- chociażby hipotetycznej -- szansy).
Co do rodziców, mnie się wydaje, że z jednej strony masz słuszność, z drugiej wyciągnęłabym jeszcze z niego jedną rzecz: tę niesamowitą niekiedy trzpiotowatość pani Jenkynsowej, któa jest przecież opisywana jako taka dość naiwna i miejscami wręcz, brzydko mówiąc, głupia osóbka w kontraście do swojego męża, który z wiekiem nabiera cech karykaturalnych, ale na początku można mu nawet współczuć (on o tych wyznaniach miłosnych, a ona tylko "przekonaj rodziców, żeby mi kupili to i tamto").
Ja bym jednak obstawała przy rozwoju postaci, bo tu się kilka faktów nakłada, również sytuacja z Martą, o której pisałyśmy u Ciebie, fakt, że panna Matty zajmuje się prowadzeniem sklepu (czy wobec tego nie jest już damą), no i wreszcie pani Jamieson spadła z piedestału (to znaczy przestała być arbitrem elegancji), a równe miejsce wśród kranfordzkich pań zajęła siostra doktora.
UsuńPrzyszedł mi na myśl kolejny trop z Jane Austen, a konkretnie z "Perswazji": panna Matty, kierując się radą bliskiej osoby, odrzuca rękę idealnego kandydata. Tylko że Anna Elliot dostała z kapitanem Wentworthem drugą szansę, w Cranford było już za późno. Te podobieństwa zaczynają mnie coraz bardziej intrygować, ciekawa jestem, czy Gaskell rzeczywiście prowadziła jakąś grę z twórczością Austen. (I ciekawe, czy LMM czytywała obie panie ;)).
Rzeczywiście, w Cranford nie ma dzieci (ani dorosłych dzieci), z wyjątkiem córki dawnej panny Brown, która przyjeżdża w odwiedziny. Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Masz rację, że to podkreśla taki schyłkowy klimat, ale tą nadzieją na przyszłość jest dziecko Marty. Choć pan Jenkyns rzeczywiście uosabia nadejście nowych czasów dla Cranford, bo wszystko wskazuje na to, że zostanie na stałe, a do tej pory każdy mężczyzna szybko znikał. I tak, zgadzam się z Tobą, że to podkreśla ten damsko-męski konserwatyzm: w Cranford wreszcie będzie normalnie.
Tak, pani Jenkyns dojrzewa i nabiera rozumu, którego w okresie narzeczeństwa jej nieco brakowało, ale mam wrażenie, że to dojrzewanie jest jednak zaprawione goryczą. Co stoi w sprzeczności z dominującą w powieści nutą, że to jednak małżeństwo jest najlepszym stanem dla kobiety. Ale to mi się właśnie w Gaskell podoba: jej świat nie jest czarno-biały.
Co do podobieństw, to może być duch epoki, ale może być i gra (ciekawe, bo w sumie chyba do potwierdzenia?). Przy czym to, że LMM musiała się jakoś inspirować jeśli nie samą Gaskell, to literaturą podobną w typie -- wydaje mi się musowym założeniem (chociaż wcześniej o tym nie myślałam!).
UsuńWłaśnie, czyli ten brak mężczyzn w punkcie wyjścia byłby źródłem komizmu, ale ten komizm wypływałby też i z tego, że czytelnik widzi, że sytuacja nie jest "normalna". Ale widzę tu pewną furtkę jeszcze: bo Peter jest jednak tym elementem wnoszącym humor w życie pań. Tyle że no właśnie: ten humor płynie z jego dowcipów, nie z sytuacji. Bo sytuacja się stabilizuje w takim właśnie zachowawczym status quo.
Zdecydowanie nic tu nie jest czarno-białe (chyba wtedy trudniej by się rozmawiało, a przynajmniej krócej, mam wrażenie ;)). Ale z tą panią Jenkyns jest jeszcze tak, że to dziwne nie trafianie w listach z mężem się ciągnie i po ślubie: on do niej łacińskie wiersze z apologetyką, ona do niego, czy zabijać świniaka ;). Jest to i komiczne, i tragiczne na raz, to rozmijanie się tej pary.
Ten humor Petera Jenkynsa to szczerze mówiąc, tak średnio przypadł mi go gustu, bo on nie tyle żartował z paniami, co z pań (oczywiście w przypadku pani Jamieson jestem mu skłonna wybaczyć). Bardzo żałowałam kapitana Browna, ale rozumiem, że musiał zostać poświęcony, żeby Cranford mogło się czytelnikowi ukazać w całej krasie. Swoja drogą to ciekawy zabieg, że pisarka zdecydowała się uśmiercić dwie w zasadzie dominujące w pierwszych rozdziałach postaci zaraz na początku powieści.
UsuńCranford to taka słoneczna powieść, ale jak się przyjrzymy bliżej, to widać pod spodem mroczniejszą warstwę, i historia państwa Jenkyns jest tu dobrym przykładem. Zresztą w całej powieści komizm jest podszyty czymś poważniejszym - i dosyć smutnym. Ale dzięki temu dostajemy znacznie więcej, niż tylko słodki obrazek uroczego miasteczka.
No, ale tak sobie teraz pomyślałam, że mamy taką klamrę: zaczyna się od usunięcia ze sceny kapitana Browna i kończy na osadzeniu na niej Petera (swoją drogą też te "niewinne żarciki" wydawały mi się takie sobie -- chociaż ten z przebraniem się za kobietę był jakoś interpretacyjnie ciekawy, tam to napięcie, które się wytworzyło miało swój urok).
UsuńTen żart to chyba mówi więcej o pastorze Jenkynsie, a nie o Peterze, i chyba w ogóle przerósł oczekiwania Petera. Ale tutaj chodziło mi o jego żarty w tym ostatnim okresie, kiedy po prostu, mówiąc brzydko, ściemniał paniom z Cranford na przyjęciach. No jednak dosyć słabe to jest, ale czegóż można się podziewać po mężczyźnie ;) Tak na marginesie, ciekawe, czy wraz z jego pojawieniem się, menu również uległo zmianie?
UsuńPeter wykorzystuje naiwność pań -- to prawda, ale też zobacz, że został wypędzony z Cranford, bo... udawał kobietę ;). Ciekawe, prawda? Zresztą co do menu: wiemy, że aż taki bogaty znowu nie był, więc może przerzucił się na bułki z masłem :).
UsuńRzeczywiście, ciekawe. Choć nie został wypędzony i nie tyle chodziło o udawanie kogokolwiek, co ogólnie o zachowanie niegodne syna pastora. Ale masz rację, jakiś związek jest :) Jakoś to interpretujesz?
UsuńMoże jako taki akt założycielski dla "miasteczka bez panów"? A może po prostu ładna z tego klamra fabularna: Peter znika, życie panien Jenkyns toczy się tak, że mężczyźni w ich życiu znikają również, a na koniec Peter wraca, wracają wspomnienia lepszych czasów? Ale fascynuje mnie to napięcie, które tu się tworzy: Peter w końcu udaje coś, co nigdy nie miało mieć miejsca (panna Jenkyns z dzieckiem), projektuje pewną przyszłość, która nie zaistnieje -- i tu można by te dwa wydarzenia ze sobą powiązać (bo jednak zniknięcie Petera naruszyło rodzinną równowagę i kto wie, czy nie przyczyniło się do bezżennego stanu panien Jenkyns?).
UsuńTak, na pewno gdyby Peter nie odszedł, panna Matty nie zostałaby starą panną, ale co do panny Jenkyns, to obawiam się, że po prostu nikt jej nie chciał (i nikt by z nią nie wytrzymał, z wyjątkiem kochanej panny Matty). Ale Peter dwa razy przebrał się za kobietę, raz udało mu się ojca oszukać i chyba jako elegancka dama zamówił u niego kazanie (dokładnie już nie pamiętam), a później nastąpił ten tragiczny w skutkach drugi żart. I właśnie: co w nim było takiego, co tak rozwścieczyło pastora? Czy ogólnie ośmieszenie rodziny, czy ośmieszenie jej w ten szczególny sposób?
UsuńObstawiałabym właśnie sposób: bo to jest opisane w taki dość oględny sposób, co mnie skłania ku tej opcji -- nic dokładnie nie wiemy, to jest sugestia, że panna Jenkyns wróciła z miasta z dzieckiem, czyli że może wysłaną ją tam po to, żeby nie urodziła go w domu. Tak to czytam. A Ty jak sądzisz?
UsuńMusiałam sobie przypomnieć z książki, jak to dokładnie było, i wydaje mi się, że masz rację. Panna Matty tak o tym mówi z zażenowaniem i w tajemnicy, i jak przedstawia reakcję ojca: "nie wiem, co sobie wyobraził, że widzi". Ale znowu mamy kilka możliwości interpretacyjnych, bo żart Petera mógł być rzeczywiście niewinny, a pastor odczytał w nim treści urągające czci jego córki, albo Peter świadomie postanowił zepsuć reputację siostry.
UsuńOczywiście, myślę, że w zależności od takiego "filtru" interpretacyjnego możemy tu iść co najmniej w trzy strony. Ale to właśnie lubię w tego rodzaju tekstach, że one to umożliwiają. No właśnie, a na pozór można by sądzić, że to taka sobie opowiastka o dziwnym miasteczku :).
UsuńOczywiście :) To takie ćwiczenie umysłowe, bardzo przyjemne zresztą. Nie jestem całkowicie przekonana, czy aby w tym przypadku nie doszukujemy się podtekstów na siłę, ale jest to bardzo interesujące :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie skończyłam czytać Panie z Cranford, które były pierwszą powieścią Elizabeth Gaskell, po którę sięgnęłam ;)
OdpowiedzUsuńKsiążka wywołuje tyle różnych emocji. Zawarcie tego wszystkiego na 200 stronach wydaje się niemożliwe. A wątek z krową powalił mnie na kolana!
Zapraszam na świeżą recenzję Pań z Cranford na moim (dopiero kiełkującym) www.filolog-niedoskonaly.blogspot.com
Subtelne, ciepłe, ale nie przesłodzone. "Panie z Cranford" to Gaskell w najlepszej formie. Na pewno literatura wielokrotnego użytku :)
Usuń