czwartek, 31 sierpnia 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: tym razem z klasyką przed duże "K" - "Frankenstein"


Jeśli uwierzyć zapewnieniom Mary Shelley, wyrażonym w przedmowie do trzeciego wydania jej słynnej powieści, że starała się wymyślić "opowieść [...] taką, która przemawiałaby do tajemnych lęków naszej natury i budziła dreszcz grozy, taką, żeby czytelnik bał się spojrzeć przez ramię, żeby szybciej zabiło mu serce, a krew ścięła się w żyłach", to trzeba przyznać, że udało się jej to połowicznie. "Frankenstein" rzeczywiście przemawia do głębokich lęków ludzkości i w swojej warstwie filozoficznej nie zestarzał się ani trochę, a można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jego główny motyw, odpowiedzialność stwórcy za stworzenie, czyli etyczna strona badań naukowych, ich zastosowań i potencjalnych konsekwencji dziś, w dobie gwałtownego rozwoju nauk przyrodniczych, przede wszystkim takich dziedzin biologii jak genetyka i biotechnologia, zyskuje jeszcze większe znaczenie. Jeśli natomiast chodzi o ów "dreszcz grozy", jakiego oczekiwalibyśmy od horroru, to wypada on bardzo blado. Krótko mówiąc, "Frankenstein" sprawdza się jako przypowieść, jako literatura grozy - według standardów XXI w. - już nie (choć oczywiście nie mogę wykluczyć, że współcześni Mary Shelley rzeczywiście bali się spojrzeć przez ramię, czy aby nie podąża ich śladem przerażający, odrażający wielkolud). Zapewne wynika to po części z faktu, że został przeżuty na papkę przez popkulturę tak gruntownie, że stał się swoją własną karykaturą. Równocześnie jednak ten proces doprowadził do jego unieśmiertelnienia, nawet jeśli w dosyć skrzywionej postaci. Jeśli więc Frankenstein kojarzy się wam z olbrzymem o kanciastej głowie udekorowanej wielkimi szwami i równie kanciastych ruchach, pobudzonym do życia w ponurym zamczysku przy błyskach piorunów i wyładowaniach w elektrycznej maszynerii, gorąco zachęcam do zapoznania się z jego literackim, bezimiennym pierwowzorem.



Zanim przejdę do samej powieści, kilka słów o wydaniu, które przeczytałam i właśnie trzymam w rękach. Jest to ważne po pierwsze, ze względów merytorycznych. Otóż Mary Shelley przygotowując trzecie wydanie "Frankensteina" w piętnaście lat po jego napisaniu, dokonała w nim zmian, nie tylko wygładzając swój młodzieńczy styl (napisała swoje słynne dzieło jako osiemnastolatka). Modyfikacje były na tyle poważne, że w pewnych kwestiach zmieniły wydźwięk powieści. Szerzej znana jest poprawiona/przerobiona wersja trzeciego wydania. Wersja z wydania pierwszego po raz pierwszy ukazała się po polsku nakładem wydawnictwa Vesper w przekładzie i opracowaniu Macieja Płazy, opatrzona posłowiem tłumacza. Po drugie, jest to edycja naprawdę warta polecenia, bardzo staranna zarówno pod względem merytorycznym, jak i estetycznym. Posłowie przedstawia między innymi bezpośredni impuls do powstania utworu, towarzysko-literacką zabawę, w jaką zaangażowała się czwórka angielskich literatów spędzających wakacje nad Jeziorem Genewskim wyjątkowo deszczowego lata roku 1816. Aneks oprócz cytowanego już wstępu autorki zawiera także pozostałe literackie owoce owej zabawy, utwory Byrona, Polidoriego i Shelleya. Jeśli zaś chodzi o stronę wizualną, to wydanie ilustrowane  jest cudownie niepokojącymi i mrocznymi drzeworytami Lynda Warda. I już zupełnie drobny, ale bardzo miły szczegół - w książce znalazłam zakładkę (zaprojektowaną do "Frankensteina", a nie jak to zazwyczaj bywa reklamowy kartonik).

Pora przejść do treści. Tu staję przed problemem: co właściwie mogę napisać o książce, która tak mocno wryła się w historię nie tylko literatury, ale kultury w ogóle, o której zapewne napisano setki rozpraw naukowych, która już od dwustu lat stanowi pole do interpretacji, reinterpretacji i nadinterpretacji? Postanowiłam chwilowo odłożyć na bok wielkie tematy, idee i interpretacje - mam nadzieję, że zajmiemy się nimi w dyskusji - i przyjrzeć się powieści z punktu widzenia "zwykłego czytelnika", za punkt odniesienia biorąc jego satysfakcję czytelniczą.

 
Jak już wspomniałam na wstępie, jeśli pominąć te głębokie warstwy filozoficzne, to powieść (skądinąd tak ponadczasowa) słabo poradziła sobie z próbą czasu. Jej szkatułkowa konstrukcja, opowieść w opowieści, częsta w ówczesnej literaturze, daje efekt dosyć nużący: oto Robert Walton w listach do siostry w Anglii i pisanym dla niej dzienniku, przedstawia relację z morskiej wyprawy na biegun północny - jego listy są klamrą opowieści. Walton na skutym lodem morzu ratuje dryfującego na krze rozbitka. Jest nim Szwajcar Wiktor Frankenstein, który wkrótce opowiada mu historię swojego życia, zawierającą z kolei historię stwora, którego tak niefortunnie powołał do życia, opowiedzianą jego (owego stwora) własnymi słowami. Ani do przypowieści, ani do literatury fantastycznej (a nimi przecież jest "Frankenstein") nie należy stosować kategorii realizmu, wiem o tym, mój umysł domaga się jednak właśnie realizmu i logiki wydarzeń, i gdy tego brakuje moja satysfakcja czytelnicza zostaje mocno zredukowana. A tutaj brakuje. Opowieści Frankensteina i jego potwora roją się od nieprawdopodobieństw, co zresztą wytykali już krytyczni recenzenci (ci, którzy pominęli głębsze warstwy) w momencie ukazania się drukiem powieści po raz pierwszy. Poza tym Mary Shelley stosuje takie literackie chwyty, które dzisiaj moglibyśmy znaleźć w podręczniku dla autorów pod tytułem "Jak nie pisać". Na przykład kuzynka w liście do Wiktora tłumaczy i opowiada mu to, co on sam świetnie powinien wiedzieć, zaczynając słowami: zapewne nie pamiętasz... Mało subtelny sposób na przedstawienie czytelnikom faktów. Takie zarzuty można by mnożyć i one wszystkie sprawiają, że na poziomie "książki do czytania" "Frankenstein" jest mało satysfakcjonujący. Co oczywiście nie oznacza, że nie należy go czytać.

Teraz zapraszam do dyskusji, tym razem na blogu Pyzy. Jej notkę o Frankensteinie znajdziecie TUTAJ.


---
Mary Shelley, "Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz". Tłumaczenie Maciej Płaza. Vesper, Czerwonak 2013.