czwartek, 20 lipca 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Wilkie Collins, "Kobieta w bieli"



"Kobieta w bieli" to powieść, która coś przypomina. Sądzę, że będzie to nieodparte wrażenie każdego czytelnika, który zetknął się kiedykolwiek z literaturą wiktoriańską. Czy to dobrze, czy źle, to zapewne kwestia osobistych upodobań. Moja motywacja do przeczytania tej powieści do końca była zmienna, ale w przeważającej części dosyć przewrotna: otóż przeczytawszy mniej więcej 10% stwierdziłam, że właściwie cała fabuła jest wiadoma, najbardziej zagadkowe było dla mnie to, co też Wilkie Collins mógł zamieścić na pozostałych 90% stron. I tu muszę oddać mu sprawiedliwość: udało mu się wprowadzić do fabuły wystarczającą ilość zakrętów i zawijasów, żeby utrzymać uwagę czytelnika, a także wprowadzić jedną czy dwie naprawdę interesujące postaci. (Nie, po namyśle stwierdzam, że jednak tylko jedną ;)). Przyznaję też, że środkowa część opowieści wzbudziła we mnie uczucie grozy i gdybym miała taki zwyczaj, to na pewno podczas lektury obgryzałabym paznokcie ze zdenerwowania. Po szczęśliwym dobrnięciu do końca książki stwierdzam jednak, że wśród moich wrażeń dominuje znużenie jej rozwlekłością i poczucie, że gdzieś to wszystko już czytałam. (To drugie niekoniecznie musi być zarzutem wobec Collinsa, zważywszy, że spora część tego, co przypomina mi "Kobieta w bieli" została napisana później).

W tym dziewiętnastowiecznym thrillerze znajdziemy wszystkie ulubione postaci z wiktoriańskiej menażerii i znajome wątki. Jest więc niewinne śliczne dziewczę (z dużym posagiem) na łasce niegodnego zaufania opiekuna, jest zdemoralizowany arystokrata (a nawet dwóch), jest dobrotliwy stary adwokat, jest szlachetny młodzieniec, tym razem przybrany w szaty skromnego nauczyciela rysunków, jest Rozsądna Kobieta (oczywiście na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę) wspierająca parę nieszczęśliwych kochanków (kochanków rzecz jasna tylko w sferze uczuciowej, a nie fizycznej), jest nawet upiorny stryjaszek, co nasunęło mi skojarzenie ze "Stryjem Silasem" Le Fanu (uważam zresztą, że są to książki bliźniacze, choć akurat postać strasznego staruszka to podobieństwo bardzo powierzchowne, istnieje między tymi powieściami głębsza paralela). Nie obędzie się bez starego posępnego (przynajmniej w części) dworu, zakładu dla obłąkanych, śmierci ze zgryzoty, zamienionych tożsamości, roztrząsania pozycji społecznej (nie spotkałam się chyba jeszcze z powieścią angielską, dawną czy współczesną, w której kwestia przynależności klasowej bohaterów nie byłaby istotnym elementem fabuły), zawiłych prawniczych zapisów i (oczywiście) knowań, jak położyć łapę (wybaczcie ten kolokwializm) na majątku niewinnego dziewczęcia (co ciekawe, arystokrata pragnie położyć łapę jedynie na majątku, a nie na wdziękach panny).

Powieść ma formę relacji kilku osób, będących naocznymi świadkami lub aktywnymi uczestnikami opisywanych zdarzeń. Niestety zaczyna się i kończy narracją Waltera Hartrighta (owego młodego nauczyciela rysunku), który jest dosyć mdłym bohaterem i zdecydowanie nużącym i rozwlekłym narratorem. Następnie głos oddany zostaje prawnikowi a potem przyrodniej siostrze niewinnego dziewczęcia, pannie Mariannie Halcombe. I to właśnie fragmenty jej dziennika są najciekawszą częścią powieści i jedyną naprawdę trzymającą w napięciu. Tutaj czytelnik może poczuć osaczenie bohaterki, jej bezradność i beznadziejność jej położenia, ubezwłasnowolnienia spowodowanego jednym faktem - tym, że urodziła się kobietą. Nie jestem do końca pewna, jakie było przesłanie autora, powieść zaczyna się od słów: "Opowieść ta mówi o tym, jak wiele zdoła przetrwać cierpliwa kobieta i jak wiele może dokonać stanowczy mężczyzna." ("This is the story of what a Woman's patience can endure, and what a Man's resolution can achieve.") Znamienne wydaje mi się jednak, że kobieta w tym zdaniu pokazana jest jako strona bierna (endure), a mężczyzna jako strona aktywna (achieve), wydaje mi się, że to sporo mówi o poglądach Collinsa na temat kobiet. Moim zdaniem "Kobieta w bieli" jest powieścią o tym, do czego może prowadzić nierówność mężczyzn i kobiet wobec prawa. To jest właśnie ta głębsza paralela ze "Stryjem Silasem", o której wspomniałam wyżej. I to, co budzi w tej książce największą grozę. Uwagi, które napisałam na temat "Stryja Silasa" w dużej mierze można odnieść też do "Kobiety w bieli", dlatego nie będę ich już w tym miejscu powtarzać i odsyłam to tamtego wpisu.

Na tym kończę, ale ponieważ temat prawa sam się nasunął i ponieważ piszę te słowa 20 lipca 2017 roku dodam jeszcze jedno: choć mamy czas wakacji i pikników, zróbcie dzisiaj co możecie, żebyśmy dalej wszyscy pozostali równi wobec prawa.

A teraz pozostała mi już tylko ostatnia formalność piknikowej notki: zapraszam do dyskusji nad powieścią (tym razem u mnie) i gorąco polecam notkę Pyzy na temat "Kobiety w bieli", którą znajdziecie TUTAJ.

15 komentarzy:

  1. Wyszły nam bliźniacze wpisy, choć się nie umawiałyśmy (choć ja paralele widziałam gdzie indziej, głównie dlatego, że nie czytałam jeszcze Le Fanu, a postać stryjaszka była tak wybitnie irytująca, że nawet nie chciało mi się o niej zbytnio rozpisywać i niczym Hartright wolałam jedynie o nim napomknąć, by jeszcze raz nie przeżywać zetknięcia z nim). Nawet konkluzje mamy te same.

    Czy pisząc o ciekawej postaci miałaś na myśli hrabiego, Mariannę (dla mnie najciekawsze postaci), czy jeszcze kogoś innego?

    Zgadzam się jak najbardziej z tym, że równość wobec prawa -- także niepisanego, ale zwyczajowego -- jest tu tym, co uderza najbardziej. A właściwie jej brak. W tym świetle na przykład sceny z panią Catherick i jej obsesją na punkcie uzyskania pozycji są smutne i przerażające.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo jest tak jak napisałam, "Kobieta w bieli" na pewno będzie coś przypominać :) A co, to już zależy od osobistych doświadczeń czytelniczych. Mnie też kojarzyła się z powieściami Sary Waters, choć o to oczywiście nie jest winą Collinsa ;) Co do stryjaszka to tak, on jest irytujący, ale jednocześnie dosyć zabawny. Właściwie jest tak groteskową postacią, że pozostaje jakby poza zasięgiem moralności. Tzn. potępianie go wydaje się cokolwiek bez sensu.

      Miałam na myśli oczywiście hrabiego. Choć w pierwszej chwili również Mariannę, ale ona jednak wydaje mi się bardziej konwencjonalną postacią, natomiast postać Włocha jest nie tylko bardzo plastycznie i szczegółowo przedstawiona (znów mi się nasuwa pewne skojarzenie, jego upodobanie do białych myszek czyni go podobnym do czarnych charakterów z parodii filmów o Bondzie), ale też tak właśnie niejednoznacznie interesująca. Ta postać jest karykaturą samej siebie, ale też padają z jej ust bardzo ważne słowa, szczególnie w scenie, w której toczy się rozmowa o mądrych i głupich zbrodniarzach i w jego relacji przy końcu książki.
      Co do Marianny - naprawdę jest świetna jako narratorka i ma swoje wspaniałe momenty, ale mam wrażenie, że autor nie pozwolił jej się naprawdę rozwinąć. Tak jak mamy konwencjonalną kobietę - Laurę, tak ona na zasadzie kontrastu jest niekonwencjonalną bohaterką. I wydaje mi się, że ona pod koniec powieści blednie i jakby zbliża się do konwencjonalnych bohaterek. Kiedy poznajemy ją w relacji Waltera, to ona rozdaje karty, on jest tu stroną bierną. Ale w końcowej części, kiedy znajduje się wraz z Laurą pod opieką Waltera, jakby "traci pazur". Zastanawia mnie jedno - tak "męska" kobieta nie może być obiektem niczyich romantycznych uczuć i ona sama nie widzi swojej życiowej roli inaczej, jak tylko jako kochanej ciotuni starej panny. A jednak pasja, którą wzbudziła w hrabim, chyba ma jakiś element erotyczny? Co o tym sądzisz?

      Usuń
    2. Trochę tak, a trochę nie, bo o ile na początku i sami narratorzy mają do niego cierpliwość, to potem ona się zmniejsza i zmniejsza, aż jego zejście ze sceny można traktować trochę jak to hrabiego i Glyde'a, czyli jako wyraz dziejowej sprawiedliwości.

      Rozumiem i właściwie się z Tobą zgadzam co do Marianny. Mnie się zresztą wydaje, że Collins dość niejednoznacznie opisuje i jej uczucia względem hrabiego -- odżegnuje się twardo, że brzydzi ją zainteresowanie z jego strony, ale uznaje go za fascynującego, jej opisy hrabiego nie są wcale tak jednostronne, jak mogłoby się wydawać. Szkoda, że na koniec Collins faktycznie sprowadza Mariannę do roli dobrej ciotki dzieci głównej pary.

      Co się zaś tyczy Fosco, to on -- przez to, że jest na przekór konwencjom -- faktycznie artykuuje niewygodne prawdy. Że prawo pozwala, by mąż podporządkował sobie żonę, więc nie ma co się dziwić uległości madame Fosco, czy właśnie a propos zbrodni. Szkoda mi tylko tego wątku tajnego stowarzyszenia, mam wrażenie, że nie był specjalnie potrzebny. A Ty jakie miałaś wrażenie?

      Usuń
    3. Miałam wrażenie, że to dosyć trywialny sposób rozwiązania sytuacji, to znaczy zgadzam się z Tobą. Hrabia niesie z sobą jakąś tajemnicę, ale ujawnienie, że był tajnym agentem, czy też szpiegiem-zdrajcą jest raczej rozczarowujące, mam wrażenie, że ta rewelacja zamiast wzbogacać osobowość postaci spłyca ją. Może byłoby inaczej, gdyby Collins zadał sobie trud potraktowania wątku tej organizacji poważnie, tymczasem było to raczej na zasadzie "deus ex machina".

      W ogóle mam wrażenie, że fabuła "Kobiety w bieli" ma pewne dziury i niekonsekwencje. Np. dlaczego ojciec Laury tak usilnie nalegał, by jego bardzo młoda jedynaczka oddała rękę ponad dwukrotnie od niej starszemu prawie-bankrutowi. Jak myślisz?

      Usuń
    4. Moim zdaniem to jest taki wytrych uruchamiający fabułę, ale nie mający potem umocowania w niej. Bo niby czemu Fairlie miałby się zaprzyjaźnić z najwyraźniej odpychającym facetem (bo wychodzi na to, że Glyde udawał wyłącznie w okresie "zalotów") i upatrywać w nim nadziei dla córki? A sam miał być przecież, co wszyscy podkreślali, czarujący.

      Usuń
    5. No właśnie. Według mnie to się zupełnie nie klei. Stan finansów baroneta był przecież powszechnie znany, więc trudno się zgodzić, żeby stanowił on tak świetną partię. Chyba że pan Fairlie z rozmysłem zaręczył córkę, żeby właśnie poratować starego kompana (zostawmy na chwilę kwestię jak to możliwe, że się zaprzyjaźnili), ale takie postępowanie jest zupełnie niesłychane i absurdalne, i nie pasuje do wizerunku czułego ojca, którego córka tak kochała,że wolała się skazać na nieszczęście niż wycofać się z danego mu przyrzeczenia.

      A powiedz mi, ile razy miałaś ochotę mocno Laurą potrząsnąć. Bo ja na większości stron, na których ona występowała. Oczywiście współczuję jej, przede wszystkim tego, że inni swobodnie rozporządzali jej losem, nie dając jej tego prawa, ale nie zmienia to sytuacji, że uważam ją za "ciepłe kluchy" i to właśnie jest dla mnie dominujący rys jej osobowości.

      Usuń
    6. Och, wiele razy! Zwłaszcza w części pierwszej, ale tam też dobrze było widać, że wiele problemów Laury wynikało nie tylko z opresji z zewnątrz, ale i z wewnątrz: z tego, jak została wychowana i do czego przygotowana (przy czym wtedy pewnej grozy nabiera ten portret ojca, który wszędzie ze sobą zabierała).

      Usuń
    7. Laury w ogóle nikt nie traktuje poważnie, jest skazana na bycie wiecznym dzieckiem. Przecież nawet jej siostra - kobieta - nie uważa ją za istotę odpowiedzialną za siebie i zdolną do podejmowania racjonalnych decyzji, cały czas coś przed Laurą ukrywa, "chroni" ją itd. Raz jeden Laura zrobiła na mnie pozytywne wrażenie, kiedy odmówiła mężowi podpisania dokumentu. Dziwne, że to nie dało Mariannie do myślenia, że może jednak Laura nie jest tak słabą istotką.

      Usuń
  2. Skojarzenia Pyzy z George Elliot są jak najbardziej słuszne - a w każdym razie poparłby je John Sutherland, autor przedmowy do klasycznej oksfordzkiej wersji (to taki ichni odpowiednik serii BN). Sutherland mowi wręcz że postać Marian Halcombe jest wzorowana na samej Eliot (łącznie z jej legendarną brzydotą) i miała być fascynująca właśnie z tego względu. Sutherland sugeruje ponadto, że zainteresowanie Waltera Marian nie jest takie zupełnie niewinne (fakt, że po raz pierwszy widzi ją od tyłu zafascynowany brakiem gorsetu i świetną figurą to pierwsza wskazówka). Ponoć sam Collins uwielbiał kobiety i seks (chociaż nie było w tym nic z obleśnej chęci władzy - znowu Sutherland). Żył w dość niekonwencjonalnym układzie - związał się z dwoma kobietami i mieszkali wspólnie na pohybel konwenansom i Kobieta w bieli nawiązuje do tego (takich rzeczy się człowiek dowiaduje czytając przedmowy do klasycznych oksfordzkich wersji).

    Mnie się właśnie podoba na zasadzie że najbardziej lubimy piosenki, które znamy. Czytam sobie powoli i nawet fakt, że już w zasadzie wszystko wiem żadnej przyjemności nie burzy. Uważam wręcz, że to dobrze świadczy o Collinsie, że dałam się wciągnąć doskonale znając reguły gry i wiedząc że odstępstw nie będzie.

    Mam problem z Laurą o tyle, że ona jest bardzo Dickensowska pod hasłem nie jest prawdziwa tylko taka, jaka powinna być kobieta zdaniem autora, idealna wiktoriańska panienka, jakby z katalogu zamawiać, tyle że wersja deluxe. Bierność jakby przynależy do tego i jest zaletą. Ach jaki delikatny kwiatuszek. Marian nie mogłaby być główną bohaterką takiej powieści. To musi być dziewczę niewinne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, Hannah, za przytoczenie Sutherlanda, nie spodziewałam się, że Marianna jest wzorowana na Eliot! A faktycznie można na to wpaść, jakby się dłużej zastanowić (stąd to podkreślanie jej brzydoty, jak mniemam). To bardzo ciekawe też, ta potencjalna erotyczna fascynacja Laura-Marianna-Walter. Scena z gorsetem -- na pewno, natomiast czy coś więcej? Ale to tłumaczyłoby, dlaczego na koniec pojawia się to konwencjonalne zdanie, że Marianna jednak chce pozostać z nimi.

      Laura faktycznie wykazuje wszelkie cechy takiej bohaterki, nawet mdleje we właściwych momentach, jest delikatnego zdrowia, ale wykazuje się w pewnym momencie inicjatywą: kiedy spotyka się z Anną. Potem oczywiście znowu mdleje i jest słabego zdrowia, ale ma swoją chwilę ;-).

      Usuń
    2. Przypomina mi sie autobiografia Agathy Christie i jej opowiesc o babciach, kobietach epoki wiktorianskiej. Ponoc podczas oficjalnych posilkow w ktorych uczestniczyli (potencjalni lub oficjalni) konkurenci panny mialy przepowiedziane, ze maja nie jesc. Maja skubac delikatnie i byc ogolnie watle. Prawdziwa kolacje przynoszono im do pokoju pozniej :) Nie wiem skad sie ta wiktorianska niechec do zdrowych kobiet bierze....

      Usuń
    3. A wiecie, że ja po przeczytaniu "Kobiety w bieli" mam jednak wątpliwości, jaka powinna być kobieta zdaniem autora?

      Bo z jednej strony Laura, oczywiście, z drugiej Marianna, która nie nadaje się na główną bohaterkę (tzn. jeżeli pod tym terminem rozumiemy obiekt romantycznego zainteresowania głównego bohatera, bo przecież Marianna ma dużo większą rolę w powieści niż Laura), ale jest też zreformowana przez męża hrabina, która po tej reformie stała się przecież idealną wiktoriańską żoną. A jednak sposób potraktowania tej postaci jest dosyć przewrotny.

      Niechęć do zdrowych kobiet bierze się najpewniej z potrzeby dominacji mężczyzny. Zwłaszcza żyjącego w kraju rządzonym przez kobietę ;)

      Usuń
  3. Konkrety ciężko mi wskazać, bo nie jestem na bieżąco z lekturą. "Kobietę w bieli" z tego, co sprawdziłam dzisiaj na blogu czytałam w 2014 roku, ale wspominam ją bardzo pozytywnie. Dziękuję za przypomnienei o tym tytule, pożyczyłam książkę koleżance i zwrócę się po odbiór i chyba sobie odświeżę ten tytuł.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz.