niedziela, 20 marca 2016
PIKNIKI Z KLASYKĄ": Prowincjonalne misteczko "Middlemarch" George Eliot
Przyznam się, że "Middlemarch" to mój pierwszy kontakt z twórczością George Eliot - tylko po części satysfakcjonujący. Tu muszę się przyznać również do drugiej rzeczy: nie skończyłam jeszcze lektury i w chwili, gdy czytacie ten tekst, ja wciąż tkwię w prowincjonalnym angielskim miasteczku na przełomie lat 20. i 30. XIX w.* Po pierwsze przewidziałam zbyt mało czasu na przeczytanie tej, jednak bardzo obszernej, powieści, a po drugie - zbyt późno zorientowałam się, że nie mam skąd zdobyć polskiego przekładu i jestem zmuszona czytać "Middlemarch" w oryginale. Tutaj czekała mnie kolejna niemiła niespodzianka. O ile do tej pory angielska dziewiętnastowieczna literatura nie sprawiała mi poważniejszych trudności językowych, przez prozę George Eliot brnę jak po grudzie. Jej złożone zdania są dla mnie na tyle zawiłe, że nawet jeśli rozumiem każdą poszczególną frazę, to złożenie ich wszystkich i wydobycie ogólnego sensu zdania sprawia mi niekiedy spore problemy. Poza tym Eliot pisze bardzo rozwlekle, a jej nieskończenie długie akapity potrafią być nużące i, nie potrafię tego ukryć, po prostu nudne. Nie oznacza to, że tak właśnie określiłabym całą powieść - "Middlemarch" nie jest nudne, ale jest to książka, która może sprawić czytelnikowi, a zwłaszcza nie-Brytyjczykowi, spore trudności. Wikipedia poinformowała mnie, że Virginia Woolf określiła "Middlemarch" jako "jedną z niewielu angielskich powieści napisanych dla ludzi dorosłych". Nawet jeśli nie całkiem zgadzam się z tą opinią, to wcale mnie ona nie dziwi - wszystko w tej powieści sugeruje, że mamy do czynienia z poważnym dziełem dla poważnych czytelników: począwszy od męskiego pseudonimu autorki (naprawdę Mary Ann Evans), poprzez poważny, skomplikowany język (przebłyski humoru pojawiają się od czasu do czasu, ale nie nadają tonu stylowi powieści), rozmach dzieła, głębię i złożoną tematykę.
Po pierwszych rozdziałach tytuł powieści budzi zdziwienie, wydaje się bowiem, że będzie się ona toczyć wokół postaci Dorothei Brooke, młodej kobiety należącej do okolicznej elity, szukającej swojej drogi życiowej. Mniej więcej w tym samym czasie, w którym poznajemy pannę Brooke, w miasteczku pojawia się ambitny młody lekarz, bez majątku, ale ze świetnej rodziny, Tertius Lydgate. W tym miejscu czytelnik mógłby oczekiwać, że autorka zamierza połączyć losy tych dwojga młodych ludzi, ale - jak już zostało powiedziane - to "powieść dla ludzi dorosłych" i George Eliot zajmie się poważniejszymi problemami niż romansem dwojga młodych i pięknych, wątki tych bohaterów zostaną poprowadzone w zupełnie inny sposób, choć w obu kwestia małżeństwa i wyboru odpowiedniej osoby na towarzysza/towarzyszkę życia odegra kluczową rolę. Jednak im dalej zagłębiamy się w powieść, tym wyraźniejsze się staje, że jest ona dokładnie tym co sugeruje tytuł: "Middlemarch, A Study of Provincial Life", czyli portretem społeczności prowincjonalnego miasteczka. Wątki Dorothei i Lydgate'a są co prawda dominującymi w powieści (do istotnych wątków należy również relacja pomiędzy Mary Garth a Fredem Vincym oraz historia bankiera Bulstrode'a), ale stanowią zaledwie element złożonej mozaiki opisującej życie małego miasteczka. Używając dzisiejszej terminologii, moglibyśmy powiedzieć, że Eliot świetnie opisuje "lokalny układ".
Czas powieści jest dokładnie określony, jest to, jak już wspomniałam, przełom lat 20. i 30. Autorka pisała ją na przełomie lat 60. i 70. XIX w., więc "Middlemarch" jest powieścią historyczną, a umieszczenie akcji w tym konkretnym czasie ma określone znaczenie. Stąd m. in. wynika trudność w odbiorze przez polskiego czytelnika - w owym czasie dokonywały się w Anglii przemiany społeczne i są one ważnym tematem powieści, ale dla osoby nieznającej dogłębnie historii społecznej Anglii ta warstwa powieści będzie stracona (przyznam się, że tak było w moim przypadku). Możemy się jednak skupić na kwestiach uniwersalnych i aktualnych w każdym czasie. Mocną stroną "Middlemarch" są głębokie portrety psychologiczne bohaterów i analiza ich motywacji. Autorka ciekawie stawia także "kwestię kobiecą", jest to jeden z dominujących tematów powieści, równie interesujący dziś, co półtora wieku temu.
Gorąco zachęcam do zapoznania się z tekstem Pyzy z Pierogów pruskich o "Middlemarch" (znajdziecie go dokładnie TUTAJ) i do udziału w dyskusji, w tym miesiącu u mnie. Oczywiście nie musicie się przejmować tym, że jeszcze nie skończyłam powieści, wypowiadajcie się o wszystkich szczegółach fabuły, Pyza z chęcią je z Wami przedyskutuje, a ja włączę się, jak tylko dobrnę do końca.
A za miesiąc wracamy do Polski, choć pozostajemy w XIX w. W kwietniu spotykamy się na pikniku z Bolesławem Prusem i będziemy dyskutować o jego tekstach publicystycznych. Skorzystamy z tego wyboru:
Kroniki. T.1-2 : wybór / Bolesław Prus ; wyboru dokonał, wstępem i przypisami opatrzył Stanisław Fita. T. 1 : 1875-1900. T. 2 : 1901-1910. - Warszawa : PIW, 1987.
Zapraszamy!
---
* AKTUALIZACJA 22.03.2016
Już nie tkwię. Ufff, dobrnęłam wreszcie do końca. Cóż, "Middlemarch" pod pewnymi względami jest wspaniałą powieścią, ale jestem przekonana, że gdyby było lekturą szkolną, znalazłoby się na czołowym miejscu w rankingu tych najbardziej znienawidzonych. Wydaje mi się, że George Eliot przejawia tu pewien kompleks, za wszelką cenę chciała się odciąć od kobiecego, stereotypowego pisarstwa, co doprowadziło do nieznośnego przeintelektualizowania tekstu i uczyniło go miejscami mało strawnym. W książce roi się od aluzji literackich i naukowych, których jedyną funkcją jest chyba popisanie się przez autorkę erudycją, zaprezentowanie szerokiej gamy intelektualnych zainteresowań, do których wówczas na ogół odmawiano prawa kobietom. Lektura tego dzieła jest dosyć męcząca, za to po jej ukończeniu mamy poczucie, że czegoś dokonaliśmy. Podsumowując: styl George Eliot zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Ale jeśli chodzi o treść, wyłuskaną z nadmiaru niepotrzebnych słów, o, tu jestem zdecydowanie pod wrażeniem.
Padło to już w naszej dyskusji poniżej, ale powtórzę to jeszcze raz. Eliot nie pokazuje życia takim, jakim chcielibyśmy je widzieć, ale takim, jakim jest w rzeczywistości (więc "Middlemarch" to nie jest najlepsze lekarstwo na chandrę, przeciwnie, może działać przygnębiająco). Postaci nie są skrojone w ten sposób, żeby obcowanie z nimi sprawiało nam przyjemność, ale pokazane są z całą złożonością ludzkich charakterów i dążeń. Pisarka znakomicie pokazała omotanie jednostki siecią konwenansów i społecznych zależności, których ignorowanie może być tak samo destrukcyjne, jak całkowite podporządkowanie się im. Krótko mówiąc, znakomity materiał do dyskusji, do której ponownie zapraszam.
---
George Eliot, "Middlemarch, A Study of Provincial Life". Project Gutenberg.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To jestem teraz trochę w kropce, bo straszną miałam ochotę na omawianie szczegółów (czemu upust częściowo dałam w swoim wpisie ;)), a nie chcę z drugiej strony psuć Ci przyjemności dalszego odbioru "Middlemarch" (w sensie: rzutować swoich interpretacji, bo wiadomo, potem czyta się inaczej). W którym momencie lektury jesteś :)?
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że te akapity są niekiedy koszmarnie długie, ale na przykład mnie ta długość i zawiłość zdań przeszkadzały bardziej w przekładzie. Miałam -- widzę, że zupełnie odwrotnie niż Ty -- wrażenie takiej lekkości i potoczystości po angielsku. Co oczywiście nie znaczy, że po angielsku czyta się szybciej -- to jednak język obcy, zawsze wtedy idzie mi wolniej.
Wiesz, a z tym cytatem z Woolf myślę, że kluczowe jest tam to "grownups" -- że nie chodzi o proste rozwiązania, ale że nawet w takim pozornym happy endzie jest mnóstwo goryczy i że łatwych rozwiązań w gruncie rzeczy nie ma, że życie polega trochę na oszukiwaniu i samooszukiwaniu (ponura konkluzja, wiem, ale w przypadku "Middlemarch" bardzo trafna, moim zdaniem).
Pyzo, przede wszystkim gratuluję Ci świetnego wpisu, który przeczytałam z ogromną przyjemnością. I jednocześnie przepraszam, że - póki co - jestem niezbyt kompetentną dyskutantką. Myślę, że powinnam skończyć książkę jutro/pojutrze więc wtedy będę mogła bardziej zagłębić się w dyskusji.
UsuńCo do języka to właściwie nie jestem w stanie dokładnie określić, co mi w nim przeszkadza, ale wydaje mi się trudniejszy niż Gaskell czy nawet Dickensa i w jakiś sposób dużo cięższy. Nawiasem mówiąc, to bardzo zaskoczył mnie fakt, że "Middlemarch" zostało przetłumaczone na polski tak niedawno. Wydaje się, że klasyka literatury angielskiej przez długie lata była u nas znana tylko w postaci powieści Dickensa, choć jak mogłyśmy się przekonać przy "Samotni" z wydaniami Dickensa też nie jest różowo.
Tak, zgadzam się z Tobą, że Woolf chodziło zapewne o ludzi dojrzałych, którzy są w stanie spojrzeć na życie realnie (to znaczy są w stanie przestać się oszukiwać), tylko wydaje mi się, że była w tym stwierdzeniu zbyt surowa dla całej literatury angielskiej ;) Z tym że oponowałabym wobec twierdzenia, że "życie polega na samooszukiwaniu", a zastąpiłabym je twierdzeniem, że "samooszukiwanie" jest istotną składową życia.
A "Middlemarch" właściwie od samego początku sugeruje, że nie będzie słodko i że nie jest to książka, która ma sprawiać czytelnikowi przyjemność (w sensie utwierdzania go w miłych złudzeniach na temat życia). Na przykład brak jest w powieści, moim zdaniem, postaci jednoznacznie sympatycznych (może z wyjątkiem Mary Garth, która budzi moje najcieplejsze uczucia).
Dziękuję :). E, nie ma sprawy, to ja już czekam, żeby obgadać wszystkie postaci ;). No, prawie wszystkie :).
UsuńNo właśnie, już ten Dickens dawał do myślenia, czy pewien poślizg nawet z wydawaniem Austen. Przy czym George Eliot to jest przypadek dość szczególny: na Wyspach wszyscy piszą o jej doniosłej roli, a u nas nawet nie wszystkie powieści zostały przetłumaczone (owszem, można się co do roli nie zgadzać, ale jednak nie pozwala to części czytelników zapoznać się z dziełami). Ciekawe, czemu tak się stało: czy to przez język, czy na przykład przez tę "otoczkę" wokół Eliot?
O, co do postaci jednoznacznie sympatycznych: głosuję na Kaleba Gartha. Eliot stworzyła go na wzór swojego ojca i to jest właściwie bohater bez skazy. Może trochę naiwny, ale pozytywny bardzo, nawet aż za bardzo ;). Cała rodzina Garthów jest taka, ale to Kaleb tu wysforowuje się na przód :). A jak przy Mary jesteśmy: wiesz, ona mi trochę przypomina Jane Fairfax ;).
Pyzo, na początek drobna uwaga, tutaj, bo u Ciebie nie da się komentować - mąż Dorotei nazywał się CASAUbon. Forvo mówi /'cazabon/ mniej więcej, bo nie mam znaków do transkrypcji w telefonie.
UsuńTeż nie wiem, jak tu podyskutować, żeby Tarninie nie psuć lektury... swoją drogą podziwiam Tarninę, że wzięła się za oryginał, mnie te tasiemcowe zdania skutecznie wykończyły już po paru stronach, dobrze że w bibliotece był przekład.
Wracając do dyskusji (będą spoilery), w czasie czytania zwrócił moją uwagę stosunek mężów do żon, szczególnie Casaubona i Lydgate'a, dość podobne mimo całej różnicy między tymi dwoma bohaterami. Obaj oczekują od swoich małżonek podporządkowania i podziwu. I mimo że Lydgate jawi się jako bohater pozytywny - wykształcony, nowoczesny, zdroworozsądkowy, altruistyczny wręcz, to jego oczekiwania względem Rozamundy niczym nie różnią się od oczekiwań Casaubona, mężczyzny nie budzącego sympatii. I tak mnie zastanawia, jak bardzo przezroczyste to było. Chyba nie bardzo, bo jedną z głównych negatywnych cech Casaubona był właśnie jego stosunek do Dorotei, jednak u Lydgate'a podobne zachowania nie są już przedstawiane jako wady. Jakby jego charakter i racja stojąca po jego stronie usprawiedliwiały podobne w gruncie rzeczy podejście.
No i rozwiązanie problemu małżeństwa Dorotei - wydało się dość oczywiste, do tego stopnia, że spodziewałam się śmierci Casaubona już wcześniej. Inna sprawa, że jako czytelnik zaangażowany przyjęłam ją z ulgą - ta Dorotea taka umęczona już była. Ale ciąg dalszy jak dla mnie mocno cukierkowy był - wydaje mi się, że powieść nie zostawia wątpliwości co do happy endu w ich wypadku, wszak w ostatnim rozdziale stoi "Nigdy jednak nie żałowała, że wyrzekła się pozycji i majątku, aby poślubić Willa Ladislawa (...). Łączyła ich miłość silniejsza niż wszystko, co mogłoby ją skazić." Gdzie tu miejsce na wątpliwości po bliższym poznaniu się, oni do śmierci kochali się jak na początku.
Muszę się też zgodzić z Tarniną co do tła historyczno-społecznego. Czułam, że coś mi umyka, brak wiedzy z tego zakresu dawał się momentami boleśnie we znaki, całe akapity były zwyczajnie niejasne. Miałam wrażenie, że tak musi czuć się ktoś czytający "Lalkę" nie orientując się w ówczesnej sytuacji Polski i Polaków.
Ogólnie "Middlemarch" też ma dla mnie dość ponury wydźwięk, ale bardziej od strony stosunków w małej społeczności i tego, jak kończą ci, którzy nie potrafią lub nie chcą się przystosować albo, nie daj Boże, próbują coś zmienić.
Dziękuję! To nazwisko, jak widać, sprawia mi problemy też w piśmie. W dodatku bardzo natrętnie wymawiało mi się z francuska przez to końcowe "bon" ;).
UsuńTak, tragedia Lydgate'a polega też na tym, że on chce tego podporządkowania, a zarazem wcale go nie chce. To znaczy jak najbardziej chce, by Rozamunda nie robiła mu koło pióra, a równocześnie chce od niej jakiejś inicjatywy w związku -- czy choćby w stosunku do jego pracy. Z Causabonem jest podobnie, bo jednak on też chce, by Dorotea zabrała się za jego pracę, ale jednak za późno zdaje sobie z tego sprawę. Ale zgadzam się z Twoją obserwacją, że z Lydgatem jest przedziwnie podobnie, co z kostycznym Causabonem -- przy czym to ma chyba jednak budzić pewien sprzeciw w czytelniku (ale może się mylę?). W sensie: w obu przypadkach.
Ha, a ja się bałam, że pan Causabon to już wszystkich tam przeżyje ;). No i co do wątpliwości przy happy endzie: Dorotea dużo, jak wiemy, umiała w siebie wmówić, jeśli Ladislaw zachowywał pozory (a nie postępował z nią jak choćby z Rozamundą), to tutaj jednak jest pewien margines zastanawiania się ;).
O, ta analogia z tłem "Lalki" jest bardzo trafna. Sama musiałam sporo doczytywać, żeby być na bieżąco, ale nie powiem, było to całkiem ciekawe (o niektórych rzeczach -- jak choćby o tym, że katolicy nie mogli zasiadać w parlamencie albo o tym odwróceniu się od Wellingtona -- nie miałam w ogóle bladego pojęcia). A i tak wszystkiego nie udało mi się dogooglać ;).
Książkę czytałam trzy lata temu, więc wrażenia już się nieco zatarły (są utrwalone na blogu). W każdym razie uważam, że autorka była świetną obserwatorką, ale niepotrzebnie w każdym chyba rozdziale zbyt usilnie próbowała udowodnić, że jest też świetną i bardzo poważną - w jej mniemaniu - pisarką. Wątki obyczajowe bardzo dobre, celne charakterystyki bohaterów, ale po te cytaty poprzedzające każdy rozdział? Po co to pompatyczne preludium? Skutecznie zniechęciło mnie do Dorotei już na samym początku. Może w opowiadaniach Eliot nie była taka zmanierowana?
UsuńPodobnie jak asaszan również zwróciłam szczególną uwagę na stosunki małżeńskie. Rzeczywiście Lydgate jako mąż wcale nie był lepszy od Casaubona, w końcu porównał Rozamudnę do bazylii, która "cudownie rozkwita na mózgu zamordowanego mężczyzny". Można usprawiedliwić pomyłkę Dorotei, młodej dziewczyny nieobytej w świecie, ale Lydgate doprawdy mógł rozsądniej wybrać sobie żonę.
Och tak, te cytaty! W pewnym momencie, przyznaję, je omijałam, bo niewiele wnosiły do mojego odbioru całości (uf, czyli to nie tylko ja).
UsuńNo tak, ale zwrócę przewrotnie uwagę, że on tej żony wcale sobie nie wybrał, a raczej został bardzo zręcznie wybrany i wcale się nie zorientował. No a cytat z bazylią (przerażający) jest już z tej później fazy ich związku, kiedy chyba zupełnie wycofał się z inwestowania w niego. Za to przywołam jeszcze jedną rzecz Lydgate-Rozamunda, która jest bardzo ciekawym obrazkiem: to, że on ją czesał.
Jeszcze raz biję się w piersi za moje nieprzygotowanie, ale zupełnie nie przejmujcie się mną w dyskutowaniu, bo ja akurat jestem z tych czytelników, którzy lubią zapoznać się z różnymi opiniami przed lekturą dzieła, i wcale nie przeszkadza im to w wyrobieniu sobie własnej.
UsuńZ Waszych komentarzy widzę, że wszystkim nam chyba najbardziej rzuciły się w oczy te same kwestie (częściowo ku temu zmierzało też moje pytanie do Pyzy o sympatycznych bohaterów - co do Caleba Gartha oczywiście się zgadzam). Wszystkie wiodące postaci mają bardzo wyraźne wady i w zasadzie nie da się ich lubić. Dorothea jest chyba jedną z najbardziej irytujących protagonistek, z jakimi w ogóle się zetknęłam, oczywiście współczujemy jej, ale chyba raczej nie patrzymy na nią z sympatią. To samo dotyczy Lydgate'a. To jest przecież główny "pozytywny" bohater, ale Eliot jest bardzo daleka od idealizowania go. Szlachetne cele, szczytne ideały, ambicja i pracowitość, ale jest bardzo wyraźna skaza na jego wizerunku i tą skazą jest właśnie jego stosunek do kobiet i oczekiwania wobec przyszłej żony. Jak słusznie zauważyłyście, w zasadzie Lydgate nie różnił się w tym względzie od Casaubona i reszty męskiej społeczności Middlemarch. Eliot bardzo wyraźnie mówi, jak Lydgate zapatrywał się na kobiety - dostał to, czego chciał. Właściwie fiasko jego małżeństwa i całego życia było konsekwencją jego własnych działań i poglądów.
Pyzo, masz rację, Mary Garth ma w sobie coś z Jane Fairfax, może nawet więcej niż to, że nad obiema wisi widmo losu guwernantki. A skoro jesteśmy przy Austen, gdyby "Middlemarch" było jej powieścią, to węzłem małżeńskim połączyliby się Lydgate i Dorothea. Wydają się najlepiej dobrani pod względem moralnym i intelektualnym, a także celów i aspiracji życiowych. Tylko że Lydgate patrzy na kobiety w dużo bardziej prymitywny sposób niż Austenowscy bohaterowie, więc taka kobieta jak Dorothea nie mogłaby zostać jego partnerką. Przede wszystkim dlatego, że on nie szuka partnerki.
UsuńHa, ale dlaczego by Dorotea nie mogłaby wyjść za Lydgate'a? Z jej podejściem do małżeństwa, potrzebą dostosowania się i wspomagania męża? Przecież oni by byli idealni razem, bo Lydgate jednak był sympatycznym facetem, gdyby ją kochał, z pewnością by się o nią troszczył i dopuściłby do swojej pracy jako pomocnicę. Przecież ona też nie chciała być partnerką Casaubona, raczej takim troskliwym dobrym duchem wspomagającym jego działania, tylko on jej na to nie pozwolił. Lydgate postąpiłby inaczej, przecież oczekiwał od Rozamundy zainteresowania swoją pracą, Dorotea na jej miejscu sprawdziłaby się idealnie. I ciekawe, czy i kiedy zorientowałaby się, że coś tu nie gra. Zresztą może by grało, kto wie...
UsuńMoim zdaniem Dorotea dopiero po doświadczeniu z Casaubonem dorosła do roli partnerki w związku, ale gdyby Casaubon nie był tak oziębły i antypatyczny, może wcale taka zmiana by w niej nie nastąpiła. Gdyby jej włosy czesał...
No właśnie gdyby za niego wyszła, to byłoby to bardzo dobrane stadło i razem wiele by osiągnęli. Ale nie mogła wyjść, bo Lydgate'a takie kobiety (mające opinie) po prostu nie interesowały. On chciał tylko uroczej delikatnej kobietki, która ładnie się będzie prezentowała w salonie i umilała mężowi życie. Oczywiście potem okazało się, że naprawdę chciał czego innego. Podobnie jak Dorothea, która też przekonuje się, że chce w związku czegoś innego, niż jej się wydawało, czyli właśnie bycia partnerką, a nie wielbiącą uczennicą/niewolnicą. Tak nawiasem mówiąc to ten punkt startowy postaci Dorothei wydaje mi się jednak raczej wydumany. Ona przecież była bardzo młoda, bogata, nikt jej nie zmuszał (przeciwnie)naprawdę mogła sobie dać trochę czasu na przemyślenie sprawy.
UsuńAha, no i nie wydaje mi się, żeby czesanie włosów przez mężczyznę takiego jak Casaubon mogło być szczególnie wyczekiwanym momentem dnia ;) I jeszcze jedno mnie zastanawia: wiem, że to była pruderyjna epoka wiktoriańska, ale nie znajdziemy w powieści najlżejszej sugestii, żeby w swoich przedślubnych rozważaniach Dorothea w ogóle zastanawiała się nad prokreacją, nie mówiąc już o seksie samym w sobie.
Usuń"nie wydaje mi się, żeby czesanie włosów przez mężczyznę takiego jak Casaubon mogło być szczególnie wyczekiwanym momentem dnia" - :D!
UsuńSłuchajcie, to czesanie włosów przywołałam, bo ono pokazuje jednak inną stronę Lydgate'a. Pokazuje go w innej roli, bo to czesanie mu przecież sprawia przyjemność, choć ani to nie-uległe, ani naukowe. I zupełnie inaczej ustawia to jego rolę w tym związku, czy raczej: w patrzeniu na niego od wewnątrz, ku czemu sposobność daje nam Eliot.
Wydaje mi się, że Dorotea to - być może niezamierzona - karykatura ideału kobiety wiktoriańskiej, którą od dziecka uczono pobożności, posłuszeństwa wobec rodziny i przyszłego męża, pokory i poczucia niższości wobec mężczyzn. "Małżeństwo to stan wyższych obowiązków" - twierdziła ta omotana konwenansami dziewczyna. Ona była wdzięczna Casaubonowi, że się nią zainteresował!
UsuńMusiała wcześniej myśleć o prokreacji, choć być może bez technicznych szczegółów, bo w tamtych czasach głównym celem istnienia kobiet było rodzenie dzieci i to było oczywiste dla wszystkich, nawet dla młodych prowincjonalnych dewotek:).
Omotana konwenansami, a jednak występująca przeciwko konwenansom - przecież prawo do posiadania i wyrażania własnych opinii było dla niej bardzo ważne. A z drugiej strony uważała się jednak za istotę niższego rzędu niż Casaubon (ale wyższego niż sir James), to jej koszmarne pragnienie bycia służebnicą (domniemanego) wielkiego intelektu męża! Ale pomimo że rzeczywiście myśli o małżeństwie jako o "obowiązku" wydaje mi się, że właśnie zupełnie pomija to, że mogłaby, a w zasadzie powinna, zostać matką. Przecież konieczność opieki nad dziećmi nie pozwoliłaby jej poświęcać się pracy "naukowej" męża.
Usuń"Ale nie mogła wyjść, bo Lydgate'a takie kobiety (mające opinie) po prostu nie interesowały."
UsuńJa odniosłam wrażenie, że jego na początku w ogóle kwestia kobiety u boku nie interesowała i że to bardziej była inicjatywa Rozamundy. Potem faktycznie obudził się, że syreny podziwiającej jego umysł nie będzie. Tylko mi chodziło o to, że Dorotea ze swoim pojęciem małżeństwa też by się w te jego potrzeby wpisała. "Prawdziwie cudowne małżeństwo to takie, gdzie mąż jest jakby ojcem, zdolnym nauczyć żonę nawet hebrajskiego, gdyby tego chciała." Mi to wygląda na takie wpatrzenie w męża, jakie Lydgate'owi mogło pasować, w końcu jego wyobrażenia o syrenie powstały już w związku z Rozamundą, przy Dorotei mogłyby powstać trochę inne, a podziw też by miał. Niestety, pojawił się za późno i chemii nie było. Bo to, że pasowaliby do siebie charakterologicznie jeszcze nie wyczerpuje tematu, w końcu z Ladislawem prawie się nie znali, jak zauważyła Pyza, a jednak coś zaiskrzyło. I może o tym też jest ta książka, że ludzie nie dobierają się w pary na podstawie dopasowania charakterów, ale jednak główną rolę (poza pieniędzmi, ale to nie w omawianych przypadkach) odgrywa pociąg, a to ma opłakane skutki.
Może to by jednak świadczyło o tym, że Martin Amis ma rację, to znaczy, że Dorotea by z góry wiedziała, że małżeństwo pozostanie nieskonsumowane? Albo po prostu to jednak leży w charakterze Dorotei -- zwróćcie uwagę, że ona do kwestii dzieci podchodzi w ogóle z dystansem. Co prawda mały Artur jest w ogóle opisywany z przymrużeniem oka, ale jednak.
UsuńWybaczcie, że tak bałaganiarsko odpisuję, ale niedziela ;). Chciałam jeszcze a propos Mary Garth a Jane Fairfax -- tu podobieństwo rysuje się też w postaci absztyfikanta. Fred to w końcu taki utracjusz, potem się zmienia, ale jednak to taki mężczyzna, w którym niewielu widzi szczęście dla statecznej Mary (swoją drogą: szkoda mi pastora Farebrothera, to kolejna taka właściwie niemal pozytywna postać ;)).
I zgadzam się z Asaszan, że Lydgate na początku zupełnie nie myśli o żeniaczce, cała inicjatywa należy do Rozamundy. Zresztą, jeśliby się przyjrzeć ich życiu, to większość inicjatywy przez cały czas należy do Rozamundy.
"Dorotea ze swoim pojęciem małżeństwa też by się w te jego potrzeby wpisała."
UsuńMiędzy innymi dlatego napisałam, że gdyby to było powieść Jane Austen to skończyliby jako małżeństwo. Bo tu właśnie wyraźnie widać, że każde z nich idealnie spełnia potrzeby tego drugiego, a jednocześnie ich związek pozwoliłby obu stronom dojrzeć. Dorothea w osobie Lydgate'a znalazłaby tego przewodnika i nauczyciela, którego tak bardzo poszukiwała, jej oddanie mężowi i jego pracy nie byłoby zmarnowane. On z kolei mając ją za towarzyszkę życia przekonałby się, że żona może być czymś więcej niż tylko ładnym mebelkiem. Ale wydaje mi się, że gdyby nawet spotkali się, kiedy oboje byli wolni, to nic by z tego nie wyszło. Właśnie z powodu Lydgate'a. Po pierwsze ze względu na sposób, w jaki postrzegał kobiety, po drugie ponieważ w tym czasie w ogóle nie myślał o małżeństwie (oczywiście macie rację i jest to wielokrotnie w powieści powtórzone). I tu mi się nasuwa jeszcze jedno podobieństwo pomiędzy Casaubonem a Lydgate'em. Obaj przyjmowali za pewnik, że kiedy tylko zapragną się ożenić, to jedyną trudność może stanowić znalezienie godnej ich kandydatki. Żaden nie zastanawiał się nad tym, czy on może być godnym uczucia tej kobiety.
"Dorotea by z góry wiedziała, że małżeństwo pozostanie nieskonsumowane"
Pyzo, właśnie chciałam wrócić do tego tematu. Chyba nie chodzi o to, że Dorothea wiedziała. Ona tego oczekiwała, bo jak już wspomniałam, w ogóle nie brała pod uwagę tych oczywistych konsekwencji małżeństwa, jakim są (a w każdym razie były wówczas) dzieci. Wydaje mi się, że ona sądziła, że jest między nią a Casaubonem porozumienie co do tego. Albo była na tyle naiwna, że rzeczywiście sądziła, że małżeństwo to tylko związek dusz i umysłów. Wydaje mi się, że kiedy mówiła o swoich przyszłych obowiązkach żony, to nie miała na myśli "tych" obowiązków. Ale zgadzam się z Tym, co napisałaś u siebie na blogu, wydaje mi się, że małżeństwo musiało być skonsumowane i że to było dla Dorothei jeszcze jedno rozczarowanie wobec tego związku.
Co do Mary i Freda to się zgadzam. Swoją drogą ten typ utracjusza był bardzo rozpowszechniony w ówczesnej literaturze, nie tylko angielskiej :)
Tak, zgadzam się, myślę że gdybyśmy mieli do czynienia z Austen, Lydgate i Dorotea by się w końcu zeszli, a Ladislaw okazałby się postacią bliską Wickhamowi ;) (zresztą nie tylko my się nad tym zastanawiamy -- przytoczyłam zdanie Rebecci Mead, z którym się zasadniczo zgadzam, może poza pominięciem roli sir Jamesa; czy Wam też się wydawało, że on jednak tego odrzucenia przez Doroteę nigdy nie przebolał?). Przy czym zdanie Lydgate'a o kobietach też ewoluuje: mnie się w ogóle wydaje, że to, jak mówi, że żona miałaby być cicha i uległa, a równocześnie podziwia przedsiębiorczość Dorotei, czesze żonę i generalnie jego największym strachem jest to, że przestanie ją kochać, rzuca na niego trochę inne światło. On jedno myśli, a co innego robi -- to taka sprzeczność, bo nie może myśleć inaczej (nie umie?), jest człowiekiem swojej epoki, a przecież widać, że nie jest taki "z kościami" maskulinocentryczny (czy jakby to ładnie nazwać). Nie wiem, czy jasno usiłuję przekazać to, co chcę powiedzieć :). Wiecie, o co mi chodzi?
UsuńNo właśnie, tu jeszcze z głosów przemawiających "za": przecież Celia mówi w pewnym momencie, że dobrze, że Dorotea nie miała dzieci z Causabonem. Czyli że ona też przypuszczała, że jednak wszystko opiera się nie na żadnym tam porozumieniu dusz (inna sprawa, że zawsze w pana Causabona wątpiła). Natomiast to, że Dorotea mogła nie myśleć o takich rzeczach, jak posiadanie dzieci, mogło wynikać z jej formacji duchowej. Na początku ELiot wyraźnie podkreśla, że Dorotea ma skłonności do, jakby to ująć, nadmiernej ekscytacji religijnej ;)?
Myślę, że Lydgate nie zdaje sobie sprawy, czego tak naprawdę chce i czego oczekuje od kobiety. Ani przed ślubem ani po, chociaż po ślubie stopniowo przekonuje się, że właśnie chciał czego innego niż mu się wydawało. Zgadzam się, że on ma zadatki na bardziej nowoczesnego mężczyznę, ale one nie moga się rozwinąć w sytuacji, w jakiej sie znajduje. Wydaje mi się, że grzechem Lydgate'a pycha, właściwie we wszystkich sferach życia. W sferze uczuciowej przejawia się to w ten sposób, że on właśnie tę sferę uważa za marginalną w życiu. A "Middlemarch" jest też o konieczności znalezienia równowagi w życiu pomiędzy sferą uczuć a sferą zawodu/powołania/działalności społeczne. Ale pycha to jest też główny grzech Dorothei, bo on a przy całej swojej uległości jest właśnie niesłychanie pyszna.
UsuńDorothea w ogóle nadaje się na zakonnicę, o ile mnie pamięć nie myli takie opinie pod jej adresem padają w książce.
Zgadzam się -- wiesz, wydaje mi się, że pycha w jednym i drugim przypadku spowodowana jest tym, że oboje myślą, że są stworzeni do samych wielkich rzeczy. A postacią, która ostatecznie dużo robi, a mało myśli o sobie jako o "wielkim człowieku" i kończy przez to całkiem nieźle (choć nie zupełnie dobrze) jest chyba tylko Camden Farebrother.
UsuńNo właśnie, ale muszę przyznać, że mnie w ogóle początkowa religijność Dorotei potem gdzieś umyka i nie wiem, czy to wynika z mojego sposobu czytania, czy może jednak z tego, że to rozczarowanie pierwszym małżeństwem sprawia, że zapatrywania i charakter Dorotei (zmuszającej się do bycia -- w swojej opinii -- "dobrą żoną") się zmieniają?
Farebrother rzeczywiście jest jedna z niewielu jednoznacznie pozytywnych postaci w powieści. Nie tylko nie myśli o sobie jako w wielkim człowieku, ale w ogóle jest w stanie nie myśleć o sobie, tzn. postawić lojalność i czyjąś pomyślność ponad swoja własną.
UsuńAle skoro już jesteśmy przy tych dobrze czyniących postaciach, to muszę wrócić do Mary Garth. Ona się doczekała happy endu, a przy okazji sprowadziła rozpieszczonego paniczyka na dobrą drogę. Ale przyznam się, że ten moment, w którym Mary Garth wykazuje tak wielki hart ducha i odmawia spalenia jednego z testamentów jest dla mnie moralnie wątpliwy. A Ty jak uważasz?
Tak, chyba masz racje, że ta religijność Dorothei nie jest już potem tak uwypuklona, ale nie jestem pewna, czy to oznacza jakąś zmianę, która w niej zaszła pod tym względem (choć gdyby taka zmiana zaszła, to też byłoby zrozumiałe), czy po prostu Eliot uznała, że wyposażyła jej postać w tę cechę i nie musi tego ciągle czytelnikowi przypominać.
Tak, nawet te jego hazardowe wycieczki są przedstawiane jako coś wstydliwego "społecznie", ale coś, co on po prostu robi, żeby móc się utrzymać -- i że to tak długo, jak motywacje są czyste, nie jest niczym złym. Dlatego -- odkładając na bok interpretację, ale zżywając się z bohaterami: strasznie się ucieszyłam, jak dostał to probostwo od Dorotei :).
UsuńMówisz? Nie, mnie się to wydawało dobrą decyzją: stary Featherstone specjalnie chciał jeszcze zrobić coś, co "umoczy" Mary (nie lubił jej przecież i był wobec niej często zupełnie niepotrzebnie złośliwy -- jak choćby wtedy, kiedy uważał, że Fred nie powinien jej dostarczać książek). A czemu wydaje Ci się to moralnie wątpliwe? Bo to ładnie ufundowało potem pewne rysy na stosunku Mary do Freda, konstrukcyjnie mi się zatem również podobało :).
No właśnie ja się nawet nieco herezyjnie zastanawiałam, czy aby ta postać się zmieniła nieintencjonalnie: to znaczy że miała być inna, a potem się wysmyknęła Eliot spod pióra ;).
Tak, decyzja Mary jest w powieści pokazana jako słuszna, oparła się przecież próbie przekupstwa, a wiemy, jak kończą ci, którzy dają się przekupić, nawet nieświadomie (przypadek Lydgate'a) i w ogóle kwestia "brudnych pieniędzy" od których trzeba się trzymać jak najdalej, jest w "Middlemarch" bardzo istotna. Poza tym to było fabularnie potrzebne, rozumiem. Ale zauważ, nawet w tym, co napisałaś, widać, że Mary kierowała się tutaj swoim własnym interesem. Nie chciała, żeby jakieś podejrzenia do niej przylgnęły. Featherstone nie był sympatycznym i miłym człowiekiem, był złośliwym starcem, ale ogólnie uznajemy prawo ludzi do decydowania o swoim majątku, a ostatnia wola zmarłego ma szczególną wagę. W jego żądaniu spalenia jednej z wersji testamentu nie było nic niemoralnego, a Mary skutecznie uniemożliwiła wykonanie tej "ostatniej woli". I chociaż jej postępowanie ma pozory szlachetności i wyrzeczenia, to moim zdaniem jest to taka "wyższość moralna na pokaz", bo nie bierze się z miłości bliźniego. Akurat tutaj Mary wydaje mi się podobna do Dorothei, wykazuje pewien rodzaj pychy.
UsuńJuż rozumiem, o co Ci chodzi. Ale tak się zastanawiam, czy w tej scenie chodziło o ostatnią wolę umierającego, czy stary Featherstone chciał zrobić jeszcze jeden psikus wszystkim, a najlepiej kosztem Mary, której jednak chyba nie lubił? To się ostatecznie wszystko poodwracało przeciw niemu, a i to, że Fred nie odziedziczył tego majątku, dobrze mu zrobiło. Z drugiej strony to napięcie etyczne, na które zwracasz uwagę, w ciekawy sposób oświetla postać Featherstone'a, bo inaczej byłby trochę zbyt jednowymiarowym złym.
UsuńMyślę, że Featherstone w ostatniej godzinie życia doszedł do wniosku, że jednak postąpił zbyt podle wobec Freda, sumienie go ruszyło i chciał to naprawić, a Mary mu w tym przeszkodziła.
UsuńAle skoro jesteśmy przy pieniądzach, to bardzo ciekawe są te liczby, które Eliot podaje. Mary miała objąć posadę nauczycielki w szkole z pensją 30 funtów rocznie. Fred prezentu w postaci 100 funtów nie uważał za szczególnie hojny (a był to niepierwszy prezent, jaki otrzymał) i był w stanie przehulać taką sumę w bardzo krótkim czasie. Ojciec Mary za zarządzanie dwoma majątkami spodziewał się otrzymać, o ile się nie mylę, ok. 500 funtów rocznie. Na niedoszły spadek Freda w wys. 10 tys. funtów musiałby pracować przez 20 lat, a Mary przez 300 lat! Znakomity przykład, jak ceniono pracę kobiet i jakie miały możliwości samodzielnego życia w ówczesnym społeczeństwie.
Moim pierwszym (i jedynym) spotkaniem z pisarstwem George Eliot był "Młyn nad Flossą" ale okazało się ono nie tylko mało satysfakcjonujące ale całkiem nieudane i zakończyło się po kilkudziesięciu stronach. Biorąc jednak pod uwagę uznanie, jakim cieszy się "Młyn..." zakładam, że wina leży po mojej stronie.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem George Eliot używa zbyt wielu słów, przydałby się jej dobry redaktor, który dokonałby stosownych cięć ;)
UsuńA co do "Młynu..." to też spotkałam się z opiniami, że ciężko przebrnąć.
To przegadanie, to chyba ogólniejsza cecha literatury tamtych czasów, bo przecież i Austen, poprzedniczka Eliot cierpiała na wielomówstwo :-) Zresztą to nie była kobieca cecha - nie wiem, kto dzisiaj byłby w stanie przeczytać, nie mówią już cały "Pięcioksiąg..." J. F. Coopera, ale nawet którąkolwiek z jego części :-)
UsuńAusten akurat czyta się bardzo dobrze :) Ale to w ogóle jest zupełnie inna epoka literacka, Austen ma dużo więcej wspólnego z literaturą oświecenia. Zresztą "przegadanie" też może mieć swój urok, Dickens też się przecież nie streszczał, a jednak w przypadku "Middlemarch" przeszkadzało mi to dużo bardziej.
UsuńDla mnie Austen jest wyjątkowo małomówna w porównaniu z Eliot :) To chyba Przedpełska-Trzeciakowska w książce o Austen zauważyła, że tam, gdzie Austen wszystko przekazuje dialogiem i jakimś minimalnym opisem gestu, Eliot rozpisuje się na całego. Przyznam, że irytowało mnie to przez większość lektury, bo wyglądało, jakby czytelnik niemota sam nic nie umiał wywnioskować, wszystko trzeba mu było dokładnie opisać i wytłumaczyć. Długaśnymi akapitami z wielokrotnie złożonymi zdaniami, które tak naprawdę niewiele w sumie wnosiły.
UsuńAle też Trzeciakowska zwróciła uwagę na to, że u Eliot możemy usłyszeć te wszystkie męskie rozmowy, które u Austen odbywały się za zamkniętymi drzwiami, tło społeczne jest dokładniej przedstawione. Więc czasem to przegadanie jest nieco usprawiedliwione, ale dla mnie też redaktor wyposażony w nożyczki nie byłby pomysłem od rzeczy.
To prawda, że Austen stosuje dużo bardziej wyrafinowane metody charakterystyki postaci i ma więcej wiary w intelekt swoich czytelników niż Eliot :) Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że u Austen chyba w ogóle nie ma scen, w których rozmawiają wyłącznie mężczyźni (przypominam sobie jeden wyjątek, rozmowę Edmunda Bertrama z ojcem w "Mansfield Park"). W "Middlemarch" dostajemy natomiast taką "uroczą" scenkę już na samym początku: po jednej z proszonych przedślubnych kolacji w domu Brooke'ów, gdy Dorothea i pozostałe panie udadzą się już do bawialni, panowie zaczynają bez skrupułów omawiać wdzięki okolicznych panien (włączając Dorotheę) mniej więcej tak, jakby mówili o krowach na targu, no, może klaczach na wybiegu. Austen tylko takie rozmowy sugeruje.
UsuńPamiętam jak, wrednie i złośliwie, cieszyłam się z nieszczęścia Lydgate'a. Dostał to, czego chciał, faktycznie ;)
OdpowiedzUsuńDo takich uczuć nie mogę się przyznać, jednak bardziej mi szkoda chłopaka (i ogólnie strata dla ludzkości), ale jego los jest świetną ilustracją przysłowia "jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz" ;)
UsuńEch, mnie było go jednak szkoda :). Dużo więcej nieciepłych uczuć budził jednak we mnie pan Causabon ;). Oraz, co jeszcze tu nie padło: pan Brooke. Och, pan Brook, filantrop z farmerami w rozpadających się chatach!
UsuńJeszcze jedna rzecz mnie zastanawia, ale to już od strony bardziej technicznej. W tłumaczeniu narrator posłguguje się męskimi formami czasowników - powiedziałem, opisałem. I to mnie fascynuje, bo niby dlaczego? Bo autorka ma męski pseudonim? Ale przecież odmieniamy go jak kobiece imię i nazwisko, nie czytamy George'a Eliota. Może to kwestia tego, że w czasach wydania powieści była ona jednak opublikowana pod męskim nazwiskiem, ale
OdpowiedzUsuń1. autor to nie narrator,
2. angielski jednak nie rozróżnia płci mówiącego,
3. tłumaczenie na polski było tak niedawno, że tożsamość autorki była znana.
I tak mnie zastanawia, skąd akurat taki wybór tłumaczki. To się zdarzyło dwa czy trzy razy na całą powieść, ale zwróciło moją uwagę i tak mnie dręczy.
Też zwróciłam na to uwagę! Moim zdaniem (ale to taka hipoteza, z chęcią posłucham innych) to strategia tłumaczki, która założyła, że w domyśle -- skoro Eliot pisała pod męskim pseudonimem -- ten narrator był przez ówczesnych odczytywany jako mężczyzna.
UsuńTeż mam taką hipotezę, ale to w sumie o tyle ciekawe, że angielski nie stwarza tego problemu. Może trzeba by popytać native speakerów, jak oni to widzą. Tylko dzisiejsi mogą widzieć inaczej niż dziewiętnastowieczni...
UsuńCzytając po angielsku w ogóle się nie zastanawiałam, jak to zostało przetłumaczone, ale ten szczególny sposób narracji zwrócił moją uwagę. Narrator dosyć często się ujawnia, pisze o swojej osobie, jak też zwraca się bezpośrednio do czytelnika i odwołuje do jego doświadczenia. Zastanawia mnie, czy to ogólna cecha pisarstwa Eliot, czy tak jest tylko w "Middlemarch".
UsuńJeśli chodzi o tłumaczenie, to wydaje mi się, że tłumaczka dokonała słusznego wyboru. Gdyby gramatyka angielska tego wymagała, to Eliot używałaby męskich form, bo przecież po to pisała pod pseudonimem, żeby niejako oddzielić siebie od powieści. Jej współcześni czytelnicy niekoniecznie musieli wiedzieć, że George Eliot nie jest mężczyzną. Ale przyznam się, że kiedy ja czytam "Middlemarch" to słyszę narratora przemawiającego kobiecym głosem, więc męskie formy też by mnie zdziwiły.
"Eliot używałaby męskich form, bo przecież po to pisała pod pseudonimem, żeby niejako oddzielić siebie od powieści."
UsuńJa mam organiczną niechęć do utożsamiania autora z narratorem (nawet jeśli autor w pseudonimie zmienia płeć), ale może to są bardziej nowomodne pomysły i w XIX wieku było to naturalne. Brak mi wiedzy historyczno-teoretycznoliterackiej. Jednak ja też, czytając, odbierałam narratora jako kobietę, pewnie dlatego zwróciłam uwagę na te męskie formy czasowników. No i sama treść też dla mnie sugeruje narratorkę, ale może pewne rzeczy nadinterpretuję. Bo jak czytam "Od kobiet nie oczekuje się zdecydowanych poglądów; ponadto fakt, że ich poglądy nie mają żadnego wpływu na postępowanie, jest największą poręką zarówno dla społeczeństwa, jak życia rodzinnego." to od razu słyszę w głowie ironiczny ton Austen. I może niesłusznie przenoszę go na Eliot. Ale z drugiej strony angielscy czytelnicy też zapewne znali powieści Austen, mogli dokonać takiego samego zabiegu. Zakładając oczywiście, że rozdzielali narratora i autora dzieła.
Oczywiście - nie należy utożsamiać narratora z autorem. Ale z drugiej strony, wydaje nam się, że narrator jest kobietą, bo wiemy, że autor jest kobietą ;) Czyli właśnie dlatego, że mimo wszystko jednak łączymy "instynktownie" postać autora i narratora. Mnie też się wydaje, że narrator wypowiada się w sposób "kobiecy" i prezentuje taką właśnie kobiecą ironię, jak zauważyłaś, ale to jest raczej wynik tego, że czytamy w sposób uprzedzony. Mężczyzna też jest przecież zdolny do ironii :) (Nawiasem mówiąc, narrator w powieściach Austen jest na pewno narratorką i sądzę, że akurat w tym przypadku można powiedzieć, że tą narratorką jest sama pisarka). Ale wydaje mi się, że takie ironiczne uwagi narratora miałyby większą moc, silniej oddziaływały na czytelnika, gdyby wypowiadał je mężczyzna i sądzę, że George Eliot też mogła tak myśleć i że jej narrator jest mężczyzną. Na to wskazuje angielski tekst, bo znalazłam moment, kiedy narrator wypowiada się o narratorze nie w pierwszej, ale w trzeciej osobie, i to jest "he".
UsuńOoo, a masz cytat pod ręką? Bo u mnie albo przegapiłam, albo może w tłumaczeniu umknęło...
UsuńTo niestety było jedno z tych koszmarnie długich i zawikłanych zdań ;)
Usuń"And here I am naturally led to reflect on the means of elevating a low subject. Historical parallels are remarkably efficient in this way. The chief objection to them is, that the diligent narrator may lack space, or (what is often the same thing) may not be able to think of them with any degree of particularity, though he may have a philosophical confidence that if known they would be illustrative."