poniedziałek, 20 lutego 2017
PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Miasteczko jak Alice Springs", Nevil Shute
Nie mogłam się zdecydować, jak zatytułować dzisiejszy wpis (dlatego mało oryginalnie poprzestałam na tytule książki i autorze. Za to Pyza na pewno wymyśliła coś błyskotliwego, jej dzisiejszą piknikową notkę znajdziecie TUTAJ), ale mam wrażenie, że podobnie niezdecydowany był Nevil Shute, kiedy pisał "Miasteczko jak Alice Springs". O tym, co zainspirowało go do napisania tej powieści, pisze w zamieszczonej w książce notce "Od autora". "Miasteczko..." jest hołdem dla "najdzielniejszej kobiety, jaką dane mu było spotkać". Była nią pewna Holenderka, którą Shute spotkał na Sumatrze w 1949 r. W 1942 r. po zajęciu Sumatry przez Japończyków została internowana wraz z grupą około osiemdziesięciu kobiet.
Młoda mężatka z dzieckiem na ręku zdołała przetrwać dwa i pół roku nieustannej wędrówki w skrajnie trudnych warunkach (żaden z japońskich komendantów nie chciał wziąć odpowiedzialności za kobiety, nie stworzono dla nich obozu i przez cały czas okupacji wyspy wysyłano je - pieszo - z miejsca na miejsce; wiele spośród nich nie przeżyło tego marszu) i stała się pierwowzorem postaci Jean Paget. Pierwsza część powieści jest fikcyjną wersją wojennych losów owych kobiet, przeniesioną przez autora z Sumatry na Malaje. Potem jednak przeistacza się w romans, a następnie w poradnik "jak zbudować dobrze prosperujący biznes w australijskiej głuszy".
Ta pierwsza część jest bardzo mocna. Pomimo dosyć monotonnego i staroświeckiego sposobu narracji (narratorem jest starszy prawnik, który realizując testament klienta, zaprzyjaźnił się ze spadkobierczynią, główną bohaterką. Opowiada o tej znajomości i relacjonuje usłyszaną od niej historię o jej przeżyciach z czasu wojny) nie sposób oderwać się od tej opowieści. Czytając o przeżyciach Jean, o jej woli przetrwania, wytrwałości i stawianiu czoła kolejnym dramatom, miałam wrażenie, że choć "Miasteczko..." pod pewnymi względami niewątpliwie się zestarzało (o czym za chwilę) to jednak ma szansę zostać ze mną na dłużej. Jednak dalsze części sprawiły, że mój stosunek wobec powieści znacznie się ochłodził. Zastanawiałam się, w którym właściwie kierunku zmierza autor i niestety po skończeniu powieści doszłam do wniosku, że w żadnym konkretnym. Historia Jean mogła by być dopełniona tym, jak po wojnie bohaterka - dysponując funduszami ze spadku - wraca na Malaje i odwdzięcza się mieszkańcom wioski, dzięki którym grupa internowanych kobiet przetrwała. Albo tym, jak odnajduje mężczyznę, który pomógł jej w czasie wojny i zapłacił za to bardzo wysoką cenę. Albo wreszcie tym, jak Jean podejmuje wielkie wyzwanie i postanawia z zapadłej australijskiej dziury zrobić tętniące życiem miasteczko "jak Alice Springs". Ale autor poszedł tymi wszystkimi drogami jednocześnie (a właściwie po kolei) i choć bohaterce to wszystko się udaje, to czytelnik ma wrażenie, że autor się pogubił i że żadnego z tych wątków nie rozwinął w dostateczny sposób.
Poza tym książka jest przesycona duchem kolonializmu. Oczywiście jest to świadectwo czasów, w których powstała (więc jest to na swój sposób ciekawe), ale jest to duże wyzwanie dla wrażliwości współczesnego czytelnika (w każdym razie dla mojej). Możemy np. przeczytać, że brytyjskie przedsiębiorstwa na Malajach sprowadzały do pracy biurowej młode kobiety z Anglii, które oczywiście szybko znajdowały tam mężów, ale właśnie taki był cel ich przyjazdu, bo nie chciano dopuścić do związków męskiej kadry z miejscowymi kobietami. Tych przykładów jest oczywiście więcej i autor zdaje się o nich pisać jako o czymś zupełnie naturalnym. Mimo wszystko jednak Jean uczy się szacunku wobec tych ludzi, dzięki którym przetrwała, stara się ich zrozumieć i być jedną z nich, dostosować do ich kultury, zamiast narzucać swoją. Dlatego tym trudniej jest się pogodzić z tym, jak - gdy akcja przenosi się do Australii - traktuje jej rdzennych mieszkańców. Oczywiście tak, jak prawdopodobnie wszyscy biali Australijczycy traktowali wówczas Aborygenów. Ogólnie rzecz biorąc, Aborygeni są przedstawieni jako głupi, leniwi i niegodni zaufania, a określenia używane w stosunku do nich są obecnie uważane za obraźliwe. To nieznośne poczucie wyższości, które bohaterowie mają z racji swojego koloru skóry i które jest zupełnie naturalne dla autora odbiera bardzo wiele przyjemności z czytania.
Dodam jeszcze, że jeśli chcecie przeczytać "Miasteczko..." (a mimo wszystko uważam, że warto) to o ile macie wybór, nie czytajcie polskiego przekładu Urszuli Gutowskiej (Wydawnictwo Bellona 1990) - jest dosyć koszmarny.
Dyskusja dzisiaj u Pyzy (u mnie komentarze pod tym wpisem są wyłączone), o TUTAJ. A za miesiąc Stefan Zweig, "24 godziny z życia kobiety".