wtorek, 10 stycznia 2017

"Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaitė. Jak się wędruje po tym lesie?


"Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaitė to książka, o której głośno było u nas pod koniec 2015 roku. Opowieść o losach szlacheckiej rodziny Narwojszów i XVII-wiecznym Wilnie była szeroko komentowana, autorka gościła na Festiwalu Conrada w Krakowie, a jej dzieło wzbudziło jednogłośny zachwyt krytyków i czytelników - jeśli zachwyt czytelników można mierzyć liczbą entuzjastycznych recenzji na blogach. Dlatego pozwalam sobie pominąć część opisującą powieść i przejdę od razu do moich wrażeń z jej lektury.





"Silva rerum" to powieść o życiu i śmierci, o miłości, o odkrywaniu siebie. To dobra książka. Ale tak zwyczajnie, przeciętnie dobra i po tych wszystkich panegirykach, które o niej przeczytałam, musiałam poczuć rozczarowanie. (Nie czytuję złych książek, więc być może mój osąd jest skrzywiony). Sabaliauskaitė dobrze opanowała warsztat pisarski i w sposób spójny i konsekwentny przeprowadziła swój literacki zamysł. Mam na myśli szczególną formę, jaką narzuciła swojej powieści: "Silva rerum" imituje styl staropolskich (nie wiem, czy to najlepszy przymiotnik w tym kontekście, ale pozostańmy przy nim) sylw, czyli - nieco upraszczając - kronik domowych. Niemal brak podziału na akapity, a zawiłe zdania potrafią się ciągnąć całymi stronicami. Autorka tę formę zastosowała w tak umiejętny sposób, że dopiero po pewnym czasie czytelnik orientuje się, jaka jest jej najbardziej szczególna cecha: całkowity brak dialogów. Zachwyt znawców i krytyków zagwarantowany. Ale co z tego mam ja, zwykły czytelnik? Niewiele. Jeśli odrzucimy formę, to pozostaje nam powieść z bohaterami, wobec których jesteśmy dziwnie obojętni (pomimo całego cierpienia, w które ich życie obfitowało), w której, prawdę mówiąc, niewiele się dzieje. Pierwsza połowa wlecze się niemiłosiernie, lepiej robi się dopiero wtedy, kiedy na scenę wkracza Jan Kirdej Biront, zbuntowany młody sybaryta o tragicznej przeszłości. Podobała mi się również ksieni Konstancja, a próba sił pomiędzy nią a Urszulą jest pokazana ciekawie i nawet zabawnie (raz z perspektywy ksieni, a raz nowicjuszki i to czytelnik musi zdecydować, jak było naprawdę). Natomiast sam motyw dziewczęcia, nad którym znęca się przełożona klasztoru, jest mało oryginalny. A miłość od pierwszego wejrzenia, która uderza niczym grom z jasnego nieba, w dodatku w kościele? Świetnie sprawdziłaby się w rasowym romansie. I jeszcze Francuz delektujący się ślimakami.


Bogactwo szczegółu historycznego, jak ujmuje to nota na obwolucie, to zaleta często podkreślana w recenzjach. Owszem, wierzę, że autorka przeprowadziła rzetelną kwerendę historyczną i zarówno wydarzenia, jak i opisywane realia życia mają poparcie w faktach. Ale tego spodziewam się po każdym autorze powieści historycznych. A Sabaliauskaitė często wprowadza te realia w mało atrakcyjny sposób (trzecioosobowy narrator snuje opowieść z perspektywy różnych bohaterów, ale często mówi chyba swoim własnym głosem i w nużący sposób wylicza czytelnikowi faktografię). Jeśli przy faktografii jesteśmy - książka jest zaopatrzona w przypisy. Nie znalazłam informacji, od kogo one pochodzą, od redakcji, tłumaczki, być może od samej od autorki? Wydawało mi się dotąd, że nie mam nic przeciwko przypisom, ale teraz zmieniłam zdanie. Przypisy* w "Silva rerum" są wyjątkowo irytujące i właściwie niewiele (lub zgoła nic) wnoszą ponad to, co można wywnioskować z samego tekstu, no, chyba że potrzebny nam jest np. rok urodzenia i śmierci Lwa Sapiehy. Poczułam, że ktoś tu wątpi w moje kompetencje intelektualne. Gdybym nawet nie wiedziała, co znaczy ora et labora, w świecie Internetu nie jest to szczególnie trudne do ustalenia.

  
I jeszcze jedno: promocja książki w Polsce jakoś pomijała fakt, że to zaledwie tom pierwszy tetralogii (na Litwie ukazały się już wszystkie części, u nas chyba o kontynuacji cyklu jeszcze nie słychać). Zakres fabuły "Silva rerum" nie usprawiedliwia jej potraktowania jako samodzielnej powieści. Przez dwie trzecie książki czytelnik zastanawia się, o czym to właściwie będzie. A kiedy coś wreszcie zaczyna świtać, okazuje się, że to już koniec. Autorka zamknęła pewien etap w życiu rodziny Narwojszów, bliźnięta Kazimierz i Urszula wkroczyły w dorosłość już z pewną znajomością siebie, każde mając za sobą doświadczenie formacyjne, ale to wszystko jest niewystarczające, żebym mogła poczuć się usatysfakcjonowana jako czytelnik. Całe szczęście, że Kristina Sabaliauskaitė napisała powieść "z wyższej półki", bo na powieść popularną to byłoby zdecydowanie za mało. Czy chciałabym przeczytać kolejne części? Tak, ale nie będę na nie czekać z wielką niecierpliwością. 

Jest jednak pewna wielka i niezaprzeczalna zaleta "Silva rerum". Nie przypominam sobie, żebym wcześniej przeczytała jakąkolwiek powieść litewskiego autora, a to przecież wstyd. Kristina Sabaliauskaitė pozwoliła mi nadrobić tę zaległość, za co jestem jej wdzięczna.

---
Kristina Sabaliauskaitė, "Silva rerum". Przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz. Wydawnictwo Znak, Kraków 2015.

*Ale skoro o przypisach, to i ja sobie pozwolę. "Silva rerum" znaczy dosłownie "las rzeczy". Stąd tytuł dzisiejszego wpisu, oczywiście ;)

2 komentarze:

  1. Otwierasz oczy. Też naczytałam się zachwytów tą książką, miałam wrażenie, że to prawie arcydzieło, a że to część tetralogii - to już totalne zaskoczenie. Chcę jeszcze kiedyś sama się przekonać i zajrzeć do "Silva rerum", ale upewniłaś mnie, że nie prędko:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno nie miałam zamiaru nikogo zniechęcać do przeczytania tej książki. Ale coraz częściej mam wrażenie, że nadmiar zachwytów, które się słyszy, zanim się coś przeczyta, robi więcej złego książkom, niż dobrego. Spodziewałam się, no właśnie, arcydzieła, a dostałam po prostu powieść, która eksperymentuje z formą. Jeśli chodzi o treść, to wszystko to, co Sabaliauskaite ma tu do powiedzenia, czytałam już gdzieś wcześniej, napisane w sposób, który mnie bardziej poruszył. Nie mam tu na myśli fabuły, tylko "głębię", choć oczywiście i w fabule znajdują się znane chwyty. Były też fragmenty, które bardzo mi się podobały, ale po skończeniu książki miałam wrażenie niedosytu, niestety nie takiego, który kazałby mi czekać na kolejną część z wypiekami na twarzy.

    I jeszcze jeden dosyć śmieszny chwyt wydawcy: książka liczy 510 stron (więc nastawiasz się na porządną porcję czytania), ale to dzięki szerokim odstępom między wierszami i marginesom, i dużej czcionce. W wydaniu litewskim to chyba niecałe 300 :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz.