piątek, 20 maja 2016

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O sprawczej mocy ceramiki, czyli „W pajęczynie życia” (a.k.a. „Dzban ciotki Becky”) L.M. Montgomery



Nie będę tego ukrywać: po przeczytaniu „Dzbana...” – a właściwie w trakcie lektury – stało się dla mnie jasne, dlaczego jest to jedna z mniej znanych powieści Lucy Maud Montgomery. Są tacy pisarze, których darzymy tak wielkim sentymentem, że wybaczamy im znacznie więcej niż innym, i nawet jeśli czytaniu ich książek towarzyszy pobłażliwy uśmieszek albo nawet uczucie lekkiego zażenowania, to i tak z przyjemnością do nich wracamy. Dla mnie taką pisarką jest bez wątpienia L.M.M. Wybaczam jej rozwiązania fabularne „Błękitnego zamku”, których nie powstydziłaby się brazylijska opera mydlana, wybaczam cudowną (dosłownie) sekwencję wydarzeń, która uwolniła Ewę (Leslie) Moore w „Wymarzonym domu Ani” i co jakiś czas mam ochotę przypomnieć sobie te książki. Ale nie sądzę, żebym kiedyś miała jeszcze ochotę wrócić do „W pajęczynie życia”. W tym przypadku uczucie zażenowania zdecydowanie przeważyło nad pobłażliwym uśmieszkiem. Krótko mówiąc – polecam wyłącznie badaczom dorobku literackiego L.M.M. (w takim ujęciu lektura jest interesująca, bo można wyłowić motywy powtarzające się w całej twórczości pisarki). Tym, którzy nigdy nie poznali Ani Shirley, zdecydowanie odradzam.

„Błękitny zamek” przywołałam nie bez powodu: jest to jedna z dwóch powieści, właśnie obok "W pajęczynie życia", którą L.M.M. adresowała raczej do czytelników dorosłych, niż do dzieci. Oczywiście obie trafiły w końcu na półki z literaturą – w najlepszym razie – młodzieżową. O ile jednak „Błękitny zamek” radzi sobie tam całkiem nieźle – bo chociaż bohaterka jest dorosłą kobietą, to jej postać może przemawiać do młodej panienki nawet w XXI w. – o tyle „A Tangled Web” (taki jest tytuł oryginalny) raczej rozmija się z oczekiwaniami młodego czytelnika, a niestety dorosłego również.

„W pajęczynie życia” to powieść o iluzjach i rozczarowaniach, o uwięzieniu w nieznośnej sieci oplatających nas sytuacji, zdawałoby się, bez wyjścia. Ale też o tym, że można się z tej sieci wyrwać. W powieści impulsem uruchamiającym łańcuch zdarzeń zmieniających życie wielu osób, był stary dzban, który – właściwie bez żadnych racjonalnych powodów – wszyscy członkowie dwóch skoligaconych ze sobą rodów bardzo chcieli odziedziczyć po nieznośnej ciotce Becky. Ale że ciotka, jako się rzekło, była nieznośna i lubiła się bawić kosztem innych (choć był to ten typ nieznośnej staruszki, którą mimo wszystko da się lubić – w każdym razie wtedy, kiedy się o niej tylko czyta, a nie obcuje z nią bezpośrednio), postanowiła również po swojej śmierci zachować kontrolę nad krewnymi i powinowatymi. Decyzja o tym, kto odziedziczy dzban miała być ogłoszona dopiero rok po jej śmierci. A w tym czasie każdy z członków klanu mógł zasłużyć na ten rodzinny „klejnot” lub na zawsze pogrzebać szanse na jego otrzymanie. Wskutek tego wszyscy zaczynają się zachowywać w sposób dosyć dla siebie niecodzienny, trybiki maszyny idą w ruch, a rezultaty jej działania przechodzą najśmielsze oczekiwania. Mowa oczywiście o oczekiwaniach bohaterów, czytelnik to, co ma się wydarzyć, rozszyfruje dosyć szybko. Po drodze mamy obłędną liczbę wielkich namiętności od pierwszego wejrzenia (zakochanie następuje jeszcze zanim obiekt uczucia się odezwał), a na koniec „efektowne” cudowne ozdrowienie, motyw przypominający historię męża wspomnianej wyżej Ewy Moore z „Wymarzonego domu...”, ale również obecny w „Błękitnym zamku”. Ogólnie rzecz biorąc: odgrzewane kotlety. To wszystko już gdzieś było, ale tym razem nie tworzy miłej dla serca, ciepłej i dowcipnej historii, której moglibyśmy wybaczyć brak oryginalności. Raczej nuży.

Co poszło nie tak? Przede wszystkim – tu nie ma bohaterów, którymi moglibyśmy się przejąć. A właściwie bohaterów jest za wielu, a wszyscy wycięci z papieru. Mamy trzy bohaterki historii „romantycznych” i odpowiadającą im liczbę ich partnerów, mamy ich matki i ojców, wujów i ciotki, ale wszyscy oni właściwie zlewają się w jedno. Co chwilę musiałam sobie przypominać, która z bohaterek jest wojenną wdową, a która opuściła męża w dniu ślubu, bo poza ich życiorysami, wydały mi się takie same. To samo mogę powiedzieć o mężczyznach z tych historii: jeden jest lekarzem, inny podróżnikiem i odkrywcą, trzeci farmerem. Ale poza tym co ich różni? – nie mam pojęcia. Jedynym wątkiem, który nieco bardziej mnie zainteresował, był ten związany ze starą panną marzącą o odmianie smutnego życia. Wątek „feministyczny” – a feministyczną wymowę w zasadzie można przypisać całej powieści – L.M.M. pisze o braku perspektyw życiowych dla kobiet, o konserwatyzmie który je tłamsi i ogranicza itd. To zaliczam na plus. Podobnie jak niektóre elementy komiczne (głównie związane z kłótnią Małego Sama i Dużego Sama) i obyczajowe smaczki, jak np. walka męskiej koszuli nocnej z piżamą (mamy lata 20. XX w.). Te przebłyski niestety nie są w stanie zrekompensować ogólnego poziomu powieści.

Wydaje mi się, że jedną z przyczyn artystycznej porażki „W pajęczynie życia” jest konflikt pomiędzy pisarką L.M. Montgomery a panią pastorową  Macdonald. L.M.M. mogła pisać tylko to, co nie wywołałoby zgorszenia u parafian jej męża, wielebnego Ewana  Macdonalda. Książka, w której być może pokusiłaby się o realistyczne opisanie tej „pajęczyny życia”, która oplata kobiety, i ich prawdziwych namiętności i pragnień, stała się grzeczną i nudną opowiastką.

Koniecznie przeczytajcie, co na temat "W pajęczynie życia" ma do powiedzenia Pyza, jej wpis znajdziecie TUTAJ. A ja zapraszam do dyskusji i dzielenia się swoimi wrażeniami w komentarzach, dzisiaj u mnie.

A na kolejnym, czerwcowym Pikniku, spotkamy się z Tove Jansson i jej autobiograficznymi opowiadaniami zebranymi w tomie "Córka rzeźbiarza".

---
Lucy Maud Montgomery, "W pajeczynie życia". Przełożyła Henryka Stępień. Wydawnictwo Novus Orbis, Gdańsk 1995.

87 komentarzy:

  1. Nie jestem taka surowa w osądzaniu "Dzbana...", a niektóre rzeczy nawet mi się podobały (deusy ex machina -- choćby wątek weterana wojennego z częściową amnezją -- nawet uradowały ;)). Chociaż bez uczuć wielkiej miłości instant bym się obyła (nie wiem, jak Ty, ale ja zwyczajnie nie jestem w stanie zrozumieć -- mimo całej jego malowniczości -- wątku Joscelyn i Hugona).

    O, a mnie się postaci nie myliły -- jak wspominałam: głównie dlatego, że mają ten rys charakterystyczny, po którym się je rozpoznaje. Szkoda jednak, że tylko tyle, z tym się zgadzam.

    Ach, wątek piżamowy jest cudowny, zapomniałam o nim wspomnieć, a należy do jednego z najlepszych smaczków tła obyczajowego powieści. W sumie nie spodziewałam się, że piżamy uważano za aż tak obrazoburcze ;).

    A co sądzisz o samym zakończeniu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, że włączam się dyskusji z opóźnieniem.

      O samym zakończeniu? Tzn. o pomalowaniu Aurory (w przekładzie Henryki Stępień zwanej również Rorką) na brązowo? To akurat jest urocze ;) Chociaż reakcja Dużego Sama jak na dzisiejsze standardy jest z lekka rasistowska. Moje wątpliwości budzi też zwyczaj Małego Sama ozdabiania płotu czaszkami znalezionymi na indiańskim cmentarzysku. Co prawda jest to pewnie od wieków opuszczone cmentarzysko, ale moja wrażliwość jednak odbiera to jako bezczeszczenie grobów. Przy czym oczywiście zdaje sobie sprawę, że nie o to LMM chodziło.

      Joscelyn i Hugo - czyli małżonkowie, którzy stracili bez powodu 10 lat, tak? Wydaje mi się, że pisarka chciała tu pokazać szkodliwość złudzeń, w których czasem tkwimy bardzo długo. Tylko że to, co jest pokazane jako błąd bohaterki - w historii Donny okazuje się prawdziwe, więc też nie rozumiem, gdzie tu morał. A chyba jakiś morał się w tym miejscu należy.

      Oczywiście zgadzam się z Tobą, że w tle można znaleźć ciekawe rzeczy, obie zwróciłyśmy uwagę na Margaret (tak nazywaną w wersji, którą czytałam), podoba mi się również zderzenie konserwatyzmu z nowoczesnością (ale to jest lepiej pokazane w "Błekitnym zamku" i różne drobiazgi. Właściwie wszystko to, co jest obrazkiem tła i nie wiąże się z główną akcją, którą jest tu przede wszystkim bardzo miałki watek Gay i jej narzeczonych. Ale ogólnie, jako powieść, nie bardzo się to wszystko klei.

      Zastanawia mnie Nan. Czy naprawdę sądzisz, że jej postać służy krytyce "nowoczesności"? Bo poglądy LMM nie były wsteczne, a Gay też "pokazywała kolana" ;)

      Usuń
    2. O, nawet nie zdawałam sobie sprawy, żeśmy miały różne tłumaczenia! Rorka brzmi świetnie :D. Tak, o to pomalowanie mi chodzi -- bo przyznaję, że akurat to się dosyć zestarzało, ta reakcja Dużego Sama spowodowała, że uśmiech ("pogodzili się!") jednak mi się mocno zmniejszył. Natomiast te indiańskie czaszki... No właśnie, to trochę wszystko pokazuje, że mówimy o powieści o zmianie świata, ale jednak jest to świat białej klasy średniej, mniej więcej. I że inni ludzie wkraczają tam na zasadzie anegdotki (te czaszki, naga brązowa Aurora). Jak sądzisz?

      Tak, to ci. Myślałam, że ta tajemnica jest jednak ciekawsza, natomiast było to dość, no właśnie, telenowelowe (ta miłość z niczego nic, przez którą wszystko się stało, hm). I tak, też widzę tu paralele z Donną, tyle że chyba chodzić ma o rodzaj tego "nagłego uczucia"? Nie wiem, przyznaję się ;).

      Tak, myślę, że tak, ale właśnie "nowoczesności" a nie nowoczesności. To znaczy, że w postaci Nan skupiają się wady, jakie niesie ze sobą nowy świat, w dość ostentacyjnej formie. Ona uosabia wszystko, co kiepskiego może się wydarzyć, kiedy odrzuci się pewne kwestie na rzecz innych, "nowych". Tak mi się w każdym razie wydaje :).

      Usuń
    3. Bo widzisz, ja to tak zrozumiałam, że Mały Sam po prostu chciał "ubrać" posążek w farbę, żeby Rorka już tak nie świeciła nagością, co było uroczym przykładem dążenia do kompromisu, i tylko Duży Sam skomentował to w kontekście rasowym. Ale może masz rację, może Mały Sam intencjonalnie przerobił Aurorę na Murzynkę. I to już gorzej. Trudno mi zaklasyfikować bohaterów LMM do jakiejś konkretnej klasy społecznej: to byli farmerzy, często bardzo niewykształceni (nic dziwnego wówczas), ale zdarzały się też wśród nich znakomite osobistości. W ogóle te klany Darków i Penhallowów przypominają mi rodzinę pisarki (może z wyjatkiem tych wzajemnych małżeństw). Ale to tak na marginesie. I zgadzam się z Tobą. Obawiam się, że gdybyśmy porozmawiały z bohaterami LMM i z samą pisarką na tematy dotyczące równości ludzi róznych ras, narodowości i wyznań, to mocno byśmy się rozczarowały. Sądzę, że jak na dzisiejsze standardy oni wszyscy byli w jakimś stopniu skażeni rasizmem. Ale nie zapominajmy, że na tle ówczesnych ludzi z pewnością nie wyróżniali sie w tym względzie. Wkońcu kolonializm miał się wtedy jeszcze całkiem nieźle.

      No przyznam się, że ja sobie pomyślałam, że coś im nie poszło w sypialni ;) Tzn. to wydało mi się najbardziej prawdopodobne i aż dziw, że takie domysły wśród krewnych w ogóle nie padły - oczywiście wcale nie dziw, bo paść nie mogły, wiadomo. Tak, wyjaśnienie tej tajemnicy było strasznie trywialne i nieprawdopodobne. I mówiąc najprościej - głupie. Donna postąpiła o tyle lepiej, że zanim podjęła jakies decyzje upewniła się, że druga strona czuje to samo, ale mechanizm zakochania był u obu pań taki sam: jedno spojrzenie rzucone na niego i czuje, że to miłość do grobowej deski. Tylko Piotr to spojrzenie odwzajemnił, a "ukochany" Joscelyn chyba nie. Tym badziej dziw, że postapiła, jak postąpiła.

      Ale właśnie Joanna z "Błękitnego zamku" przeistoczyła się we flapperkę (niemalże) i to było pokazane w sposób bardzo pozytywny, więc LMM chyba nie krytykowała ani nowych trendów w modzie, ani nowego stylu życia, a w każdym razie nie jakoś zaciekle. Wydaje mi się, że Nan uosabia raczej obłudę "wielkiego świata" skontrastowaną z bardziej szczerym życiem prowincjonalnym.

      Usuń
    4. To prawda, nie wydaje mi się, żeby bohaterowie przedstawiali się tu jakoś szczególnie na tle epoki -- niemniej jakoś tak, jak się to czyta po latach, widać, jak pewne rzeczy zmieniły wydźwięk. Bo to fajna interpretacja, że on ją chciał "ubrać" -- tyle że komentarz Dużego Sama jaki był, taki pozostał, nawet w jej ramach. Swoją drogą: czy czarnoskórzy bohaterowie w ogóle się w jakimś kontekście u LMM pojawiają, czy ich przeoczyłam? Nie wiem też, przyznaję, jak wyglądał wtedy skład społeczeństwa kanadyjskiego.

      Ha, miałam podobne podejrzenia ;). No bo i kontekst, i te marsze w białej sukni, to wszystko jakoś mi pasowało do takiej lekko gotyckiej interpretacji. A tymczasem... No cóż, przyznaję, Joscelyn nie była moją ulubioną bohaterką, bo ten powód był zbyt irracjonalny jak dla mnie -- a rozwiązanie "romansu" zbyt pachniało sformułowaniem "dobrze jej tak! ale się na szczęście opamiętała!".

      Ależ ja się zgadzam, jak najbardziej, to samo usiłowałam ubrać w słowa wyżej :). Że nie sama nowoczesność jest tu zła, tylko właśnie ta sugerowana ze wszystkich sił "nowoczesność" -- czy właśnie, jak to nazwałaś, obłuda wielkiego świata.

      Usuń
    5. Nie przypominam sobie czarnoskórych bohaterów u LMM, zresztą bardzo możliwe, że można ich było spotkać na kanadyjskiej prowincji tak często, jak dzisiaj na polskiej, czyli zaniedbywalnie rzadko. Czasem wspomina się natomiast o Indianach (Indianie również pojawiają się w pamiętnikach LMM), występują jako tacy "dzicy prostaczkowie". LMM miała też dosyć pogardliwy stosunek do katolickich francuskich Kanadyjczyków... No takie czasy, chociaż oczywiście dzisiaj - na szczęście - to razi.

      A, to cieszę się, że się zgadzamy ;) Ale wracając do Nan - wcale nie uważam jej za najczarniejszy charakter. Można nawet powiedzieć, że oddała Gay wielką przysługę. Najczarniejszym charakterem jest obrzydliwy wuj Duncan (chyba tak miał na imię) ten od poniewierania małym Brianem i maltretowania kotka.

      Usuń
    6. Może to w takim razie coś w rodzaju ogólnej niechęci (a czasami i niewiedzy) o innych? Przypominam sobie, że któryś parobek Cuthbertów chyba też był francuskojęzycznym Kanadyjczykiem i niemile go wspominali.

      Och, rety, zapomniałam o nim! Oczywiście, w ogóle scena, w której mówi o śmierci kota jest z jednej strony, rzecz jasna, straszna, z drugiej to taki przykład na przedobrzenie: bo wiemy już, że bohater jest podły, więc niech jeszcze maltretuje małego kotka właśnie. Ale rozumiem, że LMM potrzebowała takiego wstrząsu, żeby doprowadzić w fabule do pożądanej kolejności wydarzeń. Ale masz rację, cała zajmująca się Brianem rodzina była okropna.

      Usuń
    7. To pewnie zależy jak zdefiniujemy tych "innych". Cóż, każdy jest do pewnego stopnia dzieckiem swoich czasów i swojego środowiska. LMM w pewnych kwestiach na pewno bardzo wyrastała ponad środowisko, w którym się wychowała, ale w niektórych nie.

      No właśnie, tutaj klan - który przecież zajmował się pilnowaniem "poprawności" wśród swoich członków zawiódł na całej linii. Ale co innego, dajmy na to, potępienie kogoś, kto się nieobyczajnie ubrał do kościoła, a co innego zadbanie, żeby krewny odpowiednio traktował sierotę znajdującą się pod jego opieką. Brat starej panny Margaret też nie był wzorem życzliwości.

      Usuń
    8. Pyzo, chciałam jeszcze podkreślić, że moja ocena zakończenia odnosiła się do przekładu Henryki Stępień (patrz moja odpowiedź na komentarz Emmy. Oczywiście potępiam używanie określeń powszechnie uznanych za obraźliwe wobec kogokolwiek.

      Usuń
    9. O, wiesz, że nawet nie przypuszczałam, że w tłumaczeniu może być aż taka różnica? Ale wszystko się wyjaśniło -- no i przychylam się do zdania, że Mały Sam mógł nie mieć złych zamiarów, za to komentarz Dużego Sama w takim tłumaczeniu (jak i oryginale: dzisiaj, bo mieściło się to chyba niestety w języku epoki) jest, no cóż... W każdym razie stąd moja rzednąca mina (która teraz chyba jest bardziej zrozumiała ;)).

      A propos sytuacji Briana: LMM to nieźle pokazuje, że wszyscy wiedzą, że chłopak ma się źle, ale uznają to za wewnętrzną sprawę rodziny, u której mieszka -- ciągnie się za nim odium niemałżeńskiego dziecka, które w społeczności jest jak piętno (ba, tylko Lunatyk z nim rozmawia i Samowie, którzy choć są częścią społeczności, to mieszkają jednak _poza_ nią). Jest tam scena, jak Brian jest widziany prze kogoś (nie pomnę kogo) i ten ktoś myśli, że chłopiec ma się źle, po czym uspokaja go, że to dostrzega, więc rozgrzesza się i idzie do domu. Ta cała sytuacja jest przerażająca w akuratności opisania, niestety.

      Usuń
    10. Tak, a jednocześnie narrator twierdzi, że członkowie klanu nie przenosili "hańby" matki Briana na jej syna, bo nie byli tacy bezwzględni (czy coś w tym stylu). Po prostu nie zaprzątali sobie nim głowy. Niekochane i zaniedbywane dziecko to jest oczywiście stały element w twórczości LMM, ale mnie w tym przypadku bardziej zainteresowało to, że pomimo tych bardzo silnych więzów łączących członków rodu, pewne zachowania zasługujące na potępienie pozostają "niezauważone" zupełnie jak na współczesnych osiedlach dużych miast, gdzie się nie wie, kto mieszka za ścianą. Drugą taką sytuacją jest przypadek kobiety, która wyszła za brutala ("na szczęście" poniósł śmierć w trakcie pożaru, dzięki czemu powieść zyskała kolejny wątek z happy endem).

      Usuń
    11. Ano właśnie, przy czym też to się mieści w społecznej normie, niestety, takie w każdym razie odniosłam wrażenie -- stąd narrator wbija klanowi szpilę i oczywistym jest, że uważa, że to karygodne, z drugiej zaś strony widzi, że to jest błąd całego systemu. Och, a wątek męża-brutala jest dla mnie w ogóle dość kuriozalny: wszyscy czekają, aż kopnie w kalendarz, i to jest jakoś tak przyjęty wzorzec zachowania, podczas gdy nikt jakoś nie kwapi się tej żonie pomóc, tyle że kibicują z oddali, aż jej mąż się wykończy.

      Usuń
    12. Ciekawi mnie, czy ten watek wydawał się mniej kuriozalny w czasach, kiedy książka powstała.

      Usuń
    13. To chyba miał być wątek w zamierzeniu jednak nieco komediowy: ta rodzina, która niby kibicuje, ale nie kibicuje, bo nie wypada... Sama nie wiem. Swoją drogą, muszę poszperać: może są gdzieś recenzje z epoki?

      Usuń
  2. Ja też bym nie był taki surowy dla "Dzbana", aczkolwiek plasuje się on w środku stawki, za Błękitny zamkiem, ale przed taką choćby Historynką, o Ani z Wyspy Ks. Edwarda nie wspominając :)
    Dla mnie ta książka składa się właściwie z jednego rozdziału: tego cudnego przeglądu krewnych u łoża chorej ciotki. Dalej to już jedziemy sztampą. Ale dla samego początku warto, niewiele jest u LMM równie zabawnych momentów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, "Ani z Wyspy..." nie skończyłam, jedynie przejrzałam, ale pamiętam to rozczarowanie wierszami Waltera. Dużo lepiej by było, gdyby pozostały w niedomówieniu, robiły większe wrażenie przez to, że opisywało się reakcje na nie, a nie pokazywało je same.

      Pierwszy rozdział jest bardzo zręczny -- bardzo fajnie LMM przechodzi od jednej do drugiej osoby. No i w całości jest kilka fajnych bon motów, takich złośliwych, celnych krótkich zdań, nad którymi można się uśmiechnąć ;).

      Usuń
    2. O tak. Chyba nawet się w recenzji złościłem na zabicie mitu "Kobziarza". Fakt, że pewnie tłumaczenie się przyłożyło do ogólnego wrażenia częstochowszczyzny, ale w oryginale to nie mogło być dużo lepsze.
      Dla pierwszego rozdziału czytałem Dzban kilka razy, potem albo rzucałem, albo czytałem dalej, ale to już nie to. Szkoda, że nie zdecydowałyście się na Błękitny zamek, samo omawianie różnic w wersjach i tłumaczeniach zajęłoby nam kilka upojnych wieczorów :)

      Usuń
    3. Zacofany, z zasady bierzemy na Pikniki książki, których do tej pory nie znałyśmy, ale nic straconego, "Błękitny zamek" na pewno się w końcu na którymś z naszych blogów pojawi (u mnie w zasadzie już był, ale nie w pełnowymiarowym wpisie). A jeśli sam się pokusisz o notkę, to ja z pewnością nie omieszkam zarzucić Cię komentarzami :)

      No i zgadzam się z tym, że samo otwarcie jest bardzo dobre - szkoda, że autorka na nim nie poprzestała ;) "Historynkę" czytałam bardzo dawno temu, a "Ani z Wyspy..." w ogóle, więc tutaj nie będę polemizować. Ale nie mogę się nadziwić, że "Dzban..." wyszedł spod pióra autorki "Rilli ze Złotego Brzegu", w ogóle nie wytrzymuje z nią porównania.

      Usuń
    4. Notkę? Bez szans obawiam się, powinienem to zrobić wieki temu, gdy czytałem równolegle oryginał i oba polskie przekłady. Ale wciąż uwielbiam Valancy i nawet mi happy end nie przeszkadzał, należał się dziewczynie za te wszystkie lata z toksyczną mamusią :)
      LMM jest nierówna, co nie rzucało się w oczy, póki wydawano u nas Anię i Emilkę. Zdemaskowały ją np. tomy z opowiadaniami, które są, łagodnie mówiąc, kiepskie i sztampowe.

      Usuń
    5. Ze słabości tych opowiadań ona zresztą zdawała sobie sprawę. Cześć z nich wydano bez jej zgody - to było pokłosie jej decyzji o zmianie wydawcy i wszystkich przepychanek z tym związanych.

      No, happy end pierwsza klasa! Osobiście uwielbiam ten fragment ;)

      http://czytamtoiowo.blogspot.com/2015/02/odcinek-walentynkowy.html

      Usuń
    6. Skoro pisała je dla pieniędzy, to faktycznie trudno się spodziewać arcydzieł. Niestety wydając te kicze, wydawcy zrobili LMM niedźwiedzią przysługę.

      Usuń
    7. Pisała dla pieniędzy, ale ze strony wydawcy to była taka forma wyciśnięcia ostatniego złotego jajka z kury, która właśnie wymknęła mu się z rąk. Przepraszam za tę metaforę ;) Chodzi chyba o opowiadania wydane jako "Pożegnanie z Avonlea" - miały być wyrzucone do kosza, ale okazało się, że wydawca zachował rękopis i postanowił jeszcze zarobić. LMM była wściekła. Cała jej batalia sądowa z wydawcą byłaby zresztą tematem na całkiem ciekawy film.

      Usuń
    8. Te z Pożegnania z Avonlea to doprawdy jest mistrzostwo świata, potem się ukazywały jakieś koszmary typu "Biała magia".

      Usuń
    9. Uff, czuję się rozgrzeszona, że nigdy nie była fanką tych ostatnich dwóch tomów opowiadań ;). W sumie nigdy przez nie całkiem nie przebrnęłam, choć zamiaruję mimo wszystko (a film bym obejrzała o procesie LMM z wydawcą! :D)

      Usuń
    10. Polecam moje ulubione, o Piotrusi, która wpadła w kwarantannę :P

      Usuń
    11. Zachowam w pamięci ten komentarz przy czytaniu i będę czytać podejrzliwie ;) (to znaczy: jeszcze bardziej podejrzliwie, niż zazwyczaj ;)).

      Usuń
    12. Nie rozumiem źródeł tej podejrzliwości, zupełnie.

      Usuń
  3. Moja niedawna (przemożna!) chęć powrotu do książek Montgomery przyniosła skutek w postaci lektury "Błękitnego zamku" (choć "Dzban" również na półce stoi i długo się wahałam, którą z tych książek przeczytać - moja mama skompletowała chyba wszystkie dzieła LMM, więc kiedyś przyjdzie i na "Dzban" kolej). "Błękitny zamek" bardzo mi się podobał - owszem, historia prosta, jak z brazylijskiej soap opery, ale ma w sobie urok i wdzięk, którego próżno szukać dziś w literaturze dla całkiem dorosłych, jak i dorastających panien. A przy tym bohaterka niegłupia. Czy dzisiejsze "Bridget Jones" miałyby odwagę zmienić swoje życie, tak jak zrobiła to Joanna/Valancy?
    Mam wrażenie, że po latach LMM czyta się głównie dla takich "smaczków". A ogólny poziom? Będę uparcie bronić tezy, że, mimo upływu lat, jest wyższy niż w wielu współczesnych książkach "dla kobiet" :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam takie zaległości w czytaniu blogów, że nawet nie zauważyłam, że pisałaś o "Błękitnym zamku", ale zaraz sobie tę zaległość nadrobię :) Jako nastolatka bardzo się na tę powieść krzywiłam (tzn. moje "wyrafinowane" "ja" się krzywiło, temu drugiemu książka się podobała), teraz kiedy już nie czuję potrzeby usprawiedliwiania i uzasadniania swojego gustu te okropne "mydlane" rozwiązania bardziej mnie bawią, niż irytują. A poza tym, jak się głębiej w gryźć w "Błekitny..." to jest to naprawdę fascynująca lektura! Czego niestety nie jestem w stanie powiedzieć o "Dzbanie..." (przyjmijmy tę wersję tytułu, bo rzeczywiście, jak zauważyła Pyza, jest trafniejsza).

      Usuń
  4. Dzban jest taki trochę jak zupa mleczna, ma być rzekomo pożywna i cóż z tego? Niektóre rzeczy lubiłam, podobał mi się wątek Gai i Rogera choć straszliwie stereotypowo był rozegrany. Utkwiły mi w pamięci bardzo wizualnie pojedyncze sceny. I rzeczywiście, nadal lepsze niż wiele współczesnych czytadeł.

    Może wzięłybyście na warsztat opowieści o Pat? Nie potrafię ująć w słowa co mnie tak straszliwie w nich drażni, że mam ochotę o ścianę rzucać. To jedyne książki Montgomery w których murem stoję po stronie czarnego charakteru (zwłaszcza w drugim tomie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, chociaż w wątku Gai i Rogera podobała mi się sugestia, że ta relacja otworzyła Rogera, zaczął opowiadać Gai o swojej wojennej przeszłości (to między innymi takie miejsce, gdzie przydałoby się trochę tego "fabularnego oddechu", o którym wspominałam).

      Mam wrażenie, że coś o Pat czytałam, ale nie jestem pewna... W razie czego ja się piszę na warsztatowanie ;).

      Usuń
    2. Dołączę do opinii Hannah - seria o Pat to jedyne powieści L.M.M., które mnie strasznie wkurzają i też nie wiem dlaczego.
      Na siłę dokończyłam czytanie i na sam widok tych książek mnie odrzuca.

      Usuń
    3. Kurczę! Ale wiecie, że przez to brzmi to jeszcze bardziej interesująco ;>? Tarnino, a Ty czytałaś już? Bo może jeśli nie, to faktycznie utniemy sobie z nimi jakiś jesienny piknik :)?

      Usuń
    4. Czy Pat to jest to samo co Dziewczę z sadu o niewidomej piękności? Mniszkówna ekstraklasy?

      Usuń
    5. Trochę tu pomieszałeś - "Dziewczę z sadu" to Klimeny, niemowa, której ułomność miała podłoże psychiczne (związane z przeszłością jej matki).

      Pat Gardiner to bohaterka ze Srebrnego Gaju.

      Usuń
    6. Ach, faktycznie. To są te części, które mnie nudziły. Pat chyba mam gdzieś schowaną.

      Usuń
    7. Pyzo, nie, nie czytałam nic o Pat, tzn. nie książki, bo jakieś opinie o nich do mnie dotarły, więc domyślam się, co tam może irytować ;) I jak najbardziej pisze się na wzięcie Pat na warsztat :)

      Usuń
    8. Super, uwzględnijmy ją może w jesiennych planach piknikowych, co Ty na to? :)

      Usuń
  5. Czytałam wszystko, co wyszło spod pióra Montgomery i zostało wydane w Polsce (łącznie z pamiętnikami). Większość książek oczywiście zatarła się w mojej pamięci, lecz potrafię przywołać ich pojedyncze szczegóły. A z "Dzbanem ciotki Becky" mam problem. Bo kompletnie nie pamiętam nic z fabuły tej książki, a czytałam ją z całą pewnością i o ile pamiętam - podobała mi się, jako taka zupełnie inna historia niż dzieje Ani lub Emilki. Może to właśnie znak, aby przypomnieć sobie tę właśnie lekturę...

    Proza Montgomery niegdyś wydawała mi się wyrazista i troszkę bajkowa. Nikt nie umiał opisywać przyrody tak, jak ona. Obecnie te wyszukane charakterystyki gajów, łąk, zagajników i lasków nieco mnie drażnią, bo chyba mocniej stąpam po ziemi, ale bohaterowie nadal pozostają niesamowici. I wciąż jestem tą marzycielką Anią, tylko już trochę dorosłą, z mężem u boku i prawdziwymi problemami :)

    Mam wielką chęć jeszcze raz przeczytać biografię i pamiętniki Montgomery i poszukać wątków autobiograficznych. Pamiętam, że swojego czasu znalazłam ich całkiem sporo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O właśnie, jeśli chodzi o opisy, to i to w "Dzbanie..." jest dosyć, przyznam, skąpe. A szkoda. Znowu aż woła po fabularnym oddechu, ciut za szybko się wszystko dzieje ;).

      Usuń
    2. Co do wątków autobiograficznych to tak, wydaje mi się, że w każdej książce LMM są jakieś nawiązania do jej własnych przeżyć czy sytuacji, z którymi się zetknęła. A same pamiętniki LMM są naprawdę bardzo ciekawe (kiedyś o nich pisałam na blogu), szkoda tylko, że tak mało z nich wydano w Polsce.

      Usuń
  6. Mi "Dzban..." czytało się szybko i lekko, ale zgadzam się z Pyzą co do potrzeby oddechu. Przy takiej liczbie bohaterów powieść jest zaskakująco krótka, pewne wątki można by bardziej rozbudować, choćby właśnie przeżyć Rogera albo ten o dobrych uczynkach członków klanu. Gdyby to pociągnąć, mógłby z tego powstać całkiem sympatyczny serial telewizyjny :) Początek raczej mnie zmęczył, za dużo wprowadzania postaci w ten sam sposób. Dość szybko można się zorientować, że ciotunia jest z gatunku złośliwych, że każdy członek klanu ma jakąś słabość, czegoś się wstydzi, litania postaci z komentarzem ciotki zrobiła się w końcu monotonna. Jeszcze czytając zastanawiałam się, dlaczego Montgomery zdecydowała się na taką formę i pomyślałam sobie, że wygląda to trochę tak, jakby sama przed sobą postawiła zadanie - czy da się napisać krótko o tylu osobach, tak żeby były charakterystyczne, łatwo dało się je odróżnić, a jednocześnie nie przytłoczyły powieści. Mogło to wyjść lepiej, szczególnie postać Nan, która jest wcieleniem samych negatywnych cech nie będąc jednocześnie naprawdę zła. Wujek morderca kota jest bardziej wiarygodny jako postać negatywna. Nawiasem mówiąc, skręcenie kotu karku uważam za niepotrzebny szczegół, bez tego i tak wiadomo było, że opiekunowie Briana są dość bezduszni. Kot mógł równie dobrze uciec na widok wujka, Brian był dostatecznie zgnębiony psychicznie jak na moje potrzeby.

    Końcowy żart Sama wydał mi się dziwny i też zastanowiło mnie, jaki był stosunek Kanadyjczyków do ludzi innych kolorów skóry. Ale moje zastanowienie to nic w porównaniu z reakcją czytelników na Goodreads - tam często cała książka oceniana jest przez pryzmat zakończenia, niektórzy postulują wpisanie jej na listę książek zakazanych, niektórzy wyrywają część ostatniej strony...

    Zdziwiło mnie natomiast, że to książka dla dorosłych. Szczerze mówiąc ja bym ją skierowała do starszych nastolatek, ale może wtedy standardy były inne. Historia Gai, Noela i Rogera wyszła w pewnym momencie na pierwszy plan i gdybym czytała "Dzban..." w wieku piętnastu lat, byłabym pewnie zachwycona. Teraz potraktowałam to trochę jak baśń, bo schemat pasuje idealnie, a jeszcze to piękne zakończenie z Rogerem wyłaniającym się z mroku ni stąd, ni zowąd... No i ten ogólny happy end, mimo że Montgomery tak po drodze komplikowała losy bohaterom. Jak u Musierowicz w najlepszych latach.

    Jeszcze pozostaje kwestia tłumaczenia - w moim (Ewa Fiszer) parę rzeczy mi zgrzytnęło, pierścień Oriona przelał czarę i sięgnęłam do oryginału, żeby sprawdzić z czego składa się ten gwiazdozbiór po angielsku. I nagle okazało się, że czytam niemal zupełnie inną książkę! Ile takiej delikatnej ironii, humoru zniknęło na rzecz ckliwych wzruszeń! Choćby scena oświadczyn Noela, po polsku łzawo wzruszająca, po angielsku z humorystycznym akcentem, który z mojej książki w ogóle zniknął. Szkoda...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serial albo seria opowiadań ;). Jasne, wtedy nie dałoby się aż tak zachwycić tym pierwszym rozdziałem, ale może zyskałoby to -- w sensie: całość -- na wspominanym przeze mnie po wielekroć oddechu :). Co do kota: zgadzam się, chociaż, jak pisałam wyżej, wydaje mi się, że to po to, by Brian mógł na cmentarzu spotkać Małgorzatę. Można to pewnie było rozwiązać inaczej, ale tak jak jest, choć nie jestem fanką tego, jak zostało napisane, jakoś racjonalizuję.

      O kurczę. To znaczy: w sumie się nie dziwię, bo i mi zrzedła mina na sam koniec i zamknęłam książkę z takim dość chyba niewyraźnym wyrazem twarzy ;).

      Również czytałam tłumaczenie Ewy Fiszer -- nie powiem, żeby bardzo mi przeszkadzało, ale miałam momentami problem z wyczuciem aury danego fragmentu (nie wiem, jak to lepiej nazwać). Zupełnie nie zwróciłam uwagi, że Orion miał pierścień, chyba odruchowo przeczytałam "pas". I ciekawa jestem, czy w oryginale powieść zyskuje bardziej?

      Usuń
    2. Wydaje mi się, że akurat w tym przypadku oryginał byłby lepszym wyborem. Nie ma wujka Pyszniaka, które to imię irytowało mnie nieco :) Czyta się dobrze i lekko, chociaż muszę przyznać, że niektóre nazwy własne ucierpiały - nie ma Różanego Potoku, jest Rose River. Ale i tak myślę, że warto, bo im bardziej się wgłębiam, tym więcej braków widzę w tłumaczeniu. Tu coś ominięte, tu dodane, tu zmieniony sens zdania... Niby drobiazgi, ale jednak. I nie jestem też zwolenniczkąq tłumaczenia imion na polski, i tak nie wszystkie dają się przełożyć, więc po co, tylko bałagan się robi.

      Usuń
    3. Muszę przyznać, że przez lata przywykłam do takiej dziwności, jaką jest współwystępowanie imion polskich i angielskich w tekście i dobrze mi się to kojarzy -- chociaż jak najbardziej się zgadzam, że to jest średnia strategia tłumaczeniowa. Natomiast co do wuja Pyszniaka -- na mnie robiło to wrażenie, że oto weszłam do świata Muminków ;). Nie wiem, czemu: może Pyszniak kojarzył mi się z Paszczakiem ;)? A jak mu jest na imię w oryginale?

      Usuń
    4. Zwykły niepaszczakowaty Pippin. Raczej wchodzimy w klimaty "Władcy pierścieni" :) Ciekawe, jak w takim kontekście odczytywać postać wujka ;)

      Usuń
    5. O, a u Henryki Stępień jest wujek Pipinek i w ogóle mam wrażenie że więcej imion i nazw własnych jest zostawionych w oryginalnym brzmieniu, ale nie wszystkie: Margaret, ale też Piotr. Poza tym całkiem zabawnie oddała gwarę, która posługiwali się Mały i Duży Sam.

      Wrócę jeszcze do tego wątku odnośnie zakończenia, które tak porusza anglojęzycznych czytelników. Teraz sobie zerknęłam na oryginał i wydaje mi się, że to jest w dużej mierze kwestia języka. Tam jest użyte słowo "nigger" i ono jest po prostu straszne w oczach współczesnego czytelnika i ta końcówka brzmi rzeczywiście bardzo rasistowsko. Ale w polskiej wersji jest dużo łagodniej i dlatego reakcja Dużego Sama wydała mi się tylko lekko rasistowska. I mówcie co chcecie, ale dalej nie sądzę, żeby pomalowanie posążka przez Małego Sama miało intencje w kontekście rasowym, a w każdym razie nie, kiedy to czytam w przekładzie Henryki Stępień. Natomiast dużo bardziej problematyczny i zdradzający brak poszanowania dla godności ludzi innych kultur jest według mnie motyw indiańskich czaszek, bo tu już chodzi o czyny, a nie słowa.

      A co do wujka Pipinka - właśnie, jak odczytywać jego postać w ogóle? Bo początkowo wydaje się, że on będzie jakąś ważną postacią spajająca fabułę, ale potem jakoś ginie w tłumie.

      Usuń
    6. Ojej! Nie, Henryka Sępień tłumaczy to zupełnie inaczej!

      Usuń
    7. W wersji "W pajęczynie życia" jest tak:

      - Co żeś zrobił z tym swoim starym pogańskim bożkiem? [...]
      - Pomalowałem go na brąz - odparł z dumą Mały Sam. - Wygląda naprawde ekstra, co? Pomyślałem, że będziesz chciał wrócić z tymi swoimi starymi przesądami i chciałem ci pokazać, że potrafie być tolerancyjny wobec twoich zasad.
      - No to możesz zeskrobać farbe - odrzekł stanowczo Duży Sam. - Myślisz, że pozwole, żeby tu stała rozebrana murzynka? Jak już mam co dzień patrzeć na goło babe, to dla samej przyzwoitości wole, żeby była biała.

      (pisownia oryginalna)

      Usuń
    8. No to teraz widzę, że być może dyskutujemy o zupełnie innych książkach! Pyza pewnie była poważnie zdumiona moim brakiem potępienia dla tej sceny. W tłumaczeniu Henryki Stępień co prawda widać pewną dyskryminację, to trudno ją uznać za jednoznacznie obraźliwą. A w pewnej interpretacji jest całkiem niewinna.

      Co do wersji oryginalnej, to sądzę, że w intencji LMM to był raczej środek stylizacji gwarowej, a nie określenie obraźliwe. W każdym razie taką mam nadzieję.

      Usuń
    9. Czyli sprawa tłumaczenia okazuje się bardziej zniuansowana niż myślałyśmy! O końcówce piszę w komentarzu wyżej, ale tutaj chciałam jeszcze zapytać: czemu uważałyście, że wuj Pyszniak to będzie postać znacząca? Bo przyznam, że mi takie rozpoznanie jego roli nie towarzyszyło, więc jestem ciekawa :).

      Usuń
    10. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    11. Tarnino - pozwolę sobie dodać jeszcze jedną uwagę. Okazuje się, że nawet tłumaczenie jednego autora nie ratuje nas przed różnymi wersjami.Tak czytam komentarze dotyczące imion i coś mi się nie zgadzało, więc sprawdziłam szczegóły.

      Posiadam takie wydanie: L.M.M. "W pajęczynie życia", przekład Henryka Stępień, Oficyna Wydawnicza "Graf", Gdańsk 1992

      i jak byk występuje tu Wujek Pippin - nie Pipinek.

      PS. Usunęłam poprzedni wpis, bo końcowe zdanie było niepotrzebnym powtórzeniem.

      Usuń
    12. W kwestii wujka, po zastanowieniu się, dochodzę do wniosku, że to chyba dlatego, że pojawił się jako jedna z pierwszych postaci, zanim jeszcze poznaliśmy resztę klanu. I tak jakoś wyszło, on pierwszy rozmawiał z ciotką Becky, sam na sam, wydawał się ważny dla dalszego ciągu z tego powodu. A potem okazało się, że jest jednym z wielu... Zadziałało u mnie przyzwyczajenie, że postaci wprowadzone na początku są dla całości kluczowe, a przynajmniej znaczące, tymczasem LMM zakpiła sobie z tego porządku rzeczy.

      Usuń
    13. Co do wujka Pipinka (El., podejrzewam, że to już sprawka samego wydawnictwa, które pewnie obawiało się tych skojarzeń hobbitami, ale to rzeczywiście dziwne i irytujące) to w tym pierwszym rozdziale on jest jednak bardzo wyeksponowany. Wspomina się on nim prawie na samym początku, zajmuje strategiczne miejsce w pokoju ciotki, wszystko słyszy i widzi, bacznie obserwuje i właściwie narrator głownie przyjmuje jego punkt widzenia - a w każdym razie takie odniosłam wrażenie. Więc wydawało mi się, że to on będzie takim stojącym z boku obserwatorem, który śledzi i komentuje poczynania członków rodu. Tak się nie stało i w ogóle nie rozumiem, po co ten wujek był. Jest najbardziej enigmatyczna postacią powieści.

      Usuń
    14. Tarnino - Rzeczywiście osoba wujka Pippina wydawała się na początku ważniejsza niż okazała się w dalszym rozwoju akcji. Ale jakby się tak zastanowić to ja jeszcze dodałabym chociażby Człowieka Księżycowego jako postać słabo wykorzystaną.
      Być może inni czytelnicy też mają takie swoje typy do takiej kategorii.

      Ale w ten sposób znowu powracamy do uwag o nierozwiniętych wątkach :)

      Usuń
    15. A właśnie, ciekawe, że wspomniałaś o Człowieku Księżycowym. To też jest taka postać, o której niewiele wiadomo, ale chyba właśnie jemu można by przypisać taką rolę, o jaką podejrzewałam wujka Pipinka, tzn. postaci spajającej różne wątki.

      Usuń
    16. Już rozumiem -- a propos wujka Pyszniaka -- muszę przyznać, że sama jakoś nie przywiązałam do tej ekspozycji wielkiej wagi, ale jak o tym mówicie, to faktycznie, ma sens upatrywać w nim postać ważniejszą, niż się okazuje.

      No i: Człowiek Księżycowy brzmi dużo lepiej niż Lunatyk (a tak się zwał w tłumaczeniu, które czytałam). Tylko że nie wiem, Tarnino, czy ja bym go nazwała postacią spajającą wątki -- chyba jednak taką rolę pełni przede wszystkim dzban i unoszący się nad nim duch ciotki Becky (tak ja to czytam, w każdym razie). Natomiast Lunatyk to niezła postać, ponownie: symboliczna, potrzebna do rozwiązywania pewnych sytuacji, w tym tej finalnej.

      Usuń
    17. Człowiek Księżycowy to nazwa o wiele bardziej tajemnicza i złożona niż tak po prostu Lunatyk. Ile możliwości w niej tkwi.

      Usuń
    18. Zdecydowanie, i mnie się "Człowiek Księżycowy" podoba bardziej -- nie mogę nic poradzić na to, że przez "Lunatyka" widziałam jak między bohaterami krąży Remus Lupin ;).

      Usuń
  7. Jak zawsze bardzo żałuję, że nie mogę czytać tych powieści w oryginale; że jestem skazana na sprawność (albo i niesprawność) tłumacza. Pozostaje jedynie możliwość porównywania różnych polskich tłumaczeń.

    Do wywołanego tu "Błękitnego zamku" powracam co jakiś czas - po prostu lubię tę powieść. Natomiast do Dzbana... już rzadziej (mam wydanie pod tytułem "W pajęczynie życia").

    Pierwsze czytanie pozostawiło uczucie chaosu - za dużo wątków, za dużo postaci niepotrzebnie tak pomieszanych. Zgadzam się, że najlepszy jest początek, ten przegląd rodzinny przy łóżku ciotki. Ale też w całości jest sporo dowcipu, trochę złośliwości - to ratuje powieść przed nijakością i ckliwością, która tak nas dzisiaj razi. Może w tamtych czasach proporcje były odpowiednie.

    Czytelnik może poczuć się pozbawiony elementu nowości, jeśli wcześniej trafi na opowiadanie "Kłótnia w domu", wydane w polskim zbiorze "Ślady na piasku". To ta sama historia obu Samów, w opowiadaniu występujących jako Mały i Duży George (ale nie przeprowadzałam szczegółowych studiów porównawczych obu tekstów).

    Dla mnie ta książka to roboczy zbiór pomysłów na kilka powieści i opowiadań. Wrzucone do jednego worka, czekające na rozwinięcie. Oczywiście połączone w całość wątkiem "walki" o dzban, ale jednak pozostawiające ogromny niedosyt. Aż żal, że każda z tych zakochanych par nie miała swojej osobnej historii, opowiedzianej na tle śmiesznych i tragicznych epizodów z życia tej całej galerii postaci drugoplanowych.

    Również nierównomierne rozłożenie dobrych i złych cech bohaterów - tutaj głównie w osobie Nan, może wywołać niepożądaną reakcję u czytelnika, który w końcu spojrzy na nią całkiem przychylnym okiem.
    Chyba w całej powieści bardziej dają się lubić ci, którzy nie są chodzących ideałami, ale po ludzku ludźmi - ze swoimi słabostkami i przywarami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale czy, zapytam przewrotnie, my tam mamy jakiś naprawdę chodzący ideał?

      Usuń
    2. Powiedzmy, że niektórzy zbliżają się do niego.
      Tak odbieram chociażby Rogera i Hugh, a z kobiecych bohaterek Noemi, czy nawet naiwną i przesłodzoną Gay.

      Usuń
    3. To prawda, o Noemi niewiele wiemy -- ale Gaja zdaje się swoje za uszami jednak mieć (w każdym razie tak to odebrałam). Podobnie Hugon, człowiek pełen złości jednak (bo Hugh to Hugon, mąż Joscelyne, prawda?). Natomiast co do Rogera -- zgodziłabym się, w nim jest najwięcej z takiego przesłodzonego ideału (szkoda, oj szkoda, że jednak traumy wojenne bohatera nam LMM pochowała).

      Usuń
    4. Tak, Hugh to mąż Joscelyn - używam imion z mojego wersji tłumaczenia czyli "W pajęczynie życia" (poobnie jest z Gay i pewnie innymi, które w innym tłumaczeniu mogą mieć inne brzmienie).

      To co piszesz o Rogerze odnoszę również do innych bohaterów - za mało ich znamy. Sylwetki, przeszłość są nakreślone szkicowo i o to mi między innymi chodziło, że całą powieść odbieram jak wersję roboczą kilku utworów.

      Ciekawa jestem, jak u innych czytelników rozkładają się sympatie i antypatie w odniesieniu do bohaterów.
      Czy zgodnie z oczekiwaniami autorki nie lubimy Nan i Noela, a może nawet samej ciotki Becky... czy sympatia jest głównie po stronie Margaret, Rogera, Hugh, Gay, Noemi?

      Mnie najbardziej porusza właśnie los Noemi, a ulubioną parą jest Donna i Piotr.

      Usuń
    5. Jasne, po prostu nie byłam pewna, czy aby Hugon to na pewno Hugh i wolałam dopytać :).

      To prawda, "Dzban..." jest trochę jakby szkicem -- to moje nawoływanie do fabularnego oddechu to jest też trochę takie myślenie życzeniowe: ach, żeby tak to była gruba powieść z dopieszczonymi wątkami!

      Dobre pytanie! I ja również, mimo miłości instant, kibicowałam Donnie i Piotrowi, bo ze wszystkich par wydawali mi się najciekawsi, a ten romans jak rażenie gromem nie był aż taki niewiarygodny (jak w przypadku Joscelyn, która -- jak napisałam wyżej -- głównie mnie denerwowała). Natomiast nie wydaje mi się, jak wspominałam w notce, że ciotka Becky jest naprawdę taka niesympatyczna.

      Usuń
    6. Ja byłam całym sercem za Rogerem, ale to już taka moja przypadłość z młodości, sympatia dla męskich ideałów :) Bo on faktycznie jest idealny, może rzeczywiście gdyby te wojenne przeżycia jakoś się ujawniły... ale założę się, że i tak Roger okazałby się bohaterem ratującym przyjaciół i zastanawiającym się w głębi nad bezsensem i okrucieństwem wojny.

      Jeszcze mam dużo sympatii do Briana, on był chyba skonstruowany na wywoływanie współczucia. Za to Małgorzata, mimo całej dobroci, raczej mnie bawiła. Nie śmieszyła, ale bawiła właśnie, szczególnie w okresie narzeczeńskim. Jakoś nie mogłam wzbudzić w sobie do niej bardzo ciepłych uczuć, chociaż była przecież postacią pozytywną.

      Ciotunię też polubiłam jako bohaterkę, ale nie sądzę, żebym cieszyła się, gdyby była moją ciotunią :)

      Noel, o dziwo, był mi obojętny, Joscelyn ciekawiła z początku,ale za szybko jej tajemnica wyszła na jaw i faktycznie nie była zbyt frapująca. Tzn. spodziewałam się czegoś bardziej... Za to scena, gdy Joscelyn wraca fo Hugona, a on ją odsyła po sukienkę wzbudziła we mnie niesmak.

      Usuń
    7. O, tak! Ja na miejscu Joscelyn powiedziałabym chyba "wypchaj się, Hugo!". No co to w końcu jest, albo jej wybacza, albo nie! A on niby wybacza, ale zanim ją przyjmie, to chce ją upokorzyć.

      Natomiast Margaret jest moja ulubienicą. Chociaż oczywiście też została odmalowana zbyt cukierkowo. Za to śmieszył mnie Roger. I Piotr też. A zwłaszcza ich "męskie" rozmowy.

      Usuń
    8. A może spójrzmy na to z tej strony - to Joscelyn upokorzyła i ośmieszyła świeżo poślubionego męża, który niczym nie zasłużył na to (nawet noc poślubna przepadła). I ja mu się nie dziwię, że chciał się po latach przynajmniej trochę "odegrać" na niej, chociaż jego uczucie przetrwało.

      Usuń
    9. Co do Rogera: och, w starciu z Noelem wygrywał przez nokaut, chociaż było to trochę niesprawiedliwe (bo jednak czytelnik może się domyślić, że tak będzie; Roger jest wręcz pisany na zwycięzcę tej konfrontacji).

      Natomiast co do wątku Huga i Joscelyn, to wydaje mi się, że jednak ten rytuał (przejście w sukni) to było takie dopełnienie, którego oboje jednak potrzebowali: coś jak zamknięcie czasu, przeskoczenie tej dekady. Nie wiem, na ile miało coś wspólnego z upokorzeniem i wybaczeniem, chyba obojgu się przydało, bo byli równie dumni i jakoś musieli sobie z tą sytuacją symbolicznie poradzić. Jak sądzicie?

      Usuń
    10. Ale po tylu latach? Ja jeszcze rozumiem, że to byłoby na świeżo, młodzi ludzie, jakoś sobie wtedy potrzebę takich teatralnych zagrań mogę usprawiedliwić. A w przypadku dojrzałych już ludzi? Jeśli się tak kochali, to oczekiwałabym raczej długiej rozmowy, a nie teatralnych gestów. Tym bardziej że, kurczę, wróciła do niego, nie chcę sobie nawet wyobrażać, ile ją to musiało psychicznie kosztować i jak musiała się bać, a on do niej z takim tekstem? To miłość ma być? Jak dla mnie to nie był moment na symbole, to sobie mogli zrobić już później dla domknięcia całości. A tak miałam wrażenie, że Hugon celowo chciał Joscelyn upokorzyć. Jeśli chciał się odegrać za ślub, to przez te lata chyba nie miłość w sobie pielęgnował, a pragnienie zemsty.

      Usuń
    11. Pyzo - tak, Roger był od początku "skazany" na zwycięstwo, tylko zastanawiamy się w trakcie czytania "kiedy to nastąpi".

      Hugh i Joscelyn oboje byli dumni, minione lata w jakiś sposób przecież odcisnęły się w ich osobnym życiu, ale sytuację z suknią nie nazwałabym symbolicznym dopełnieniem.

      I tu jednocześnie odpowiadam Emmie - pytasz "po tylu latach?".
      Ależ ilość minionych nijak się ma do ludzkich uczuć i namiętności. Potrafią naprawdę rządzić naszymi sercami i umysłami. I w rozwiązywaniu miłosnych sporów równie dobrze mogą wystąpić rozmowy jak i teatralne gesty. Już sporo lat żyję i trochę widziałam (nie tylko w powieściach).

      Piszesz o swoich oczekiwaniach - wróciła do niego,więc już powinien być w siódmym niebie z tego szczęścia, a śmiał stawiać jakieś warunki!
      A w tej całej dyskusji nie zapominajmy o tym, że patrzymy na sprawę z naszego kobiecego punktu widzenia... a jaki jest męski? Właściwie należałoby zapytać panów o zdanie i chyba to zrobię z ciekawości (tzn. przeprowadzę test na osobistym mężu :)

      Usuń
    12. El., pomysł z osobistym mężem jest niezły, też wykorzystam, próba losowa nam się zwiększy :) chociaż jak znam swojego, to nie kazałby wracać mi w sukni, on jest zupełnie nieromantyczny i niesymboliczny. Zakładając, że nadal by mnie kochał, przypuszczam, że skończyłoby się na długiej rozmowie. A najbardziej prawdopodobne jest to, że wysłałby mnie na drzewo. Męska duma. Ale zapytam, chociaż to może nie być łatwe, bo on daleki jest od spekulacji na temat sytuacji z powieści :)

      Co do oczekiwań - ja wcale nie chcę, żeby on był w siódmym niebie! Po prostu taki akurat warunek wydaje mi się zwyczajnie głupi. Rozumiem wyrzuty, awanturę, oczekiwałabym ich nawet, ale sukienka? Odsyłanie do domu, żeby wróciła? Ja też taka młoda nie jestem wbrew pozorom, tym bardziej mam wrażenie, że z wiekiem człowiek dojrzewa, uczy się odróżniać rzeczy istotne od tych mniej ważnych. I dlatego uważam, że Hugon albo był nieco mściwy w głębi ducha, albo niedojrzały. Jego zachowanie mi się nie podoba i nie rozumiem Joscelyn, która tak łatwo się na nie godzi. W ogóle ta scena wygląda mi bardziej na wybujałą romantyczną wyobraźnię LMM, niż na mającą oparcie w rzeczywistości. Ale nawet jeśli jest prawdopodobna z punktu widzenia męskiej psychologii (nie jestem specjalistką w tym zakresie), to zwyczajnie uważam, że Hugon postąpił niewłaściwie.

      Usuń
    13. Ciekawa dyskusja się wywiązała - ja się w sporze sukienkowym przychylam całkowicie do zdania Emmy. Coś tu nie gra. Oczywiście Joscelyn postąpiła głupio i niedojrzale (10 lat wcześniej), nikt nie przeczy. Ale z punku widzenia etyczno-moralnego nie można jej decyzji potępiać, to że Hugh został (poczuł się) upokorzony, było skutkiem ubocznym, a nie celem Joscelyn, która na pewno chciałaby mu tego oszczędzić. Natomiast 10 lat później... Hugh po prostu chce się na ukochanej odegrać. Rozumiałabym jej potrzebę wykonania jakiegoś spektakularnego gestu, ale jego żądanie bardzo mnie do Hugha zniechęciło.

      Usuń
    14. Przeprowadziłam ankietę na mężu. Po standardowym wywracaniu oczami stwierdził, że po pierwsze sytuacja jest abstrakcyjna. Po drugie, gdyby mnie kochał, przyjąłby mnie, chociaż z wyrzutami, żeby rozładować żal i złość. A w ogóle to każdy normalny facet przez 10 lat trzy razy by się ożenił z inną, nawet gdyby kochał tę swoją Joscelyn. On też. A sytuacji z sukienką nie rozumie, nie wie, czemu miałoby to służyć. Zaznaczam, że książki nie czytał, sprawę zna tylko z mojej relacji.

      Usuń
    15. Zanim przejdę do testu jeszcze chciałam coś dodać.
      Nie zapominajmy w naszych rozmówkach o czasie akcji - to jednak była inna rzeczywistość, zwyczaje, układy społeczne, sposób myślenia, chociaż oczywiście zawiłość ludzkich uczuć pozostaje niezmienna.
      Jednak Hugh nie mógł się ożenić z inną (nawet tylko raz), bo przecież był już żonaty. Oficjalnie według prawa miał żonę, a rozwody w tej społeczności były nie do pomyślenia (szczególnie amerykańskie).

      Ja nie napisałam wcześniej, że Joscelyn celowo go upokorzyła i dlatego chciał się odegrać. Wiemy, że to było z jej strony głupie, nieprzemyślane działanie pod wpływem impulsu.

      A teraz wynik testu :)
      Miałam uproszczoną sprawę, bo mój bardzodużoczytającymąż zna twórczość L.M.Montgomery i również tę powieść czytał. Otrzymałam taką odpowiedź:

      Hugh chciał wymazać z pamięci wszystko co zdarzyło się zaraz po ślubie i w następnych latach. Niepotrzebne mu były dyskusje, wyjaśnienia, tłumaczenia, przeprosiny.
      Chciał, żeby w drzwiach jego domu stanęła świeżo poślubiona żona, z którą zacznie wspólne życie.
      Stąd warunek założenia ślubnej sukienki.

      Usuń
    16. To ja tu zdecydowanie jestem na podobnym stanowisku, co mąż El. :) To znaczy, że to był rodzaj domknięcia, przeskoczenia nad tą dekadą osobno. Poza tym, wiecie, z literaturą jednak jest tak, że ona nigdy w 100% nie oddaje tego, co rzeczywiste -- ale ma jakąś iluzję tworzyć, na tyle rzeczywistą, żeby nas przekonała. Więc tutaj chyba chodzi raczej o to, na ile takie rozwiązanie sprawdza się w świecie powieściowym "Dzbanu...".

      I jasne, nasuwa skojarzenia z zemstą (zresztą tam jest taki fragment, że Hugon nie na darmo należał do rodziny Darków), ale i stanowi właśnie taką symboliczną furtkę -- w sumie cała rodzina też przecież oczekiwała jakiegoś domknięcia. Czy to rozwodu w Stanach, czy takiego symbolicznego powrotu. Tak ja to widzę w każdym razie :).

      Usuń
    17. Wersja męża El. nawet mnie przekonuje :) Tzn. rozumiem, o co chodzi, chociaż i tak nie podoba mi się takie zachowanie. Mój mąż, jak wspomniałam, jest wyjątkowo nieromantyczny i symbole mu zbędne, ja zresztą też do szczególnych romantyczek się nie zaliczam, stąd pewnie warunek Hugona wydaje mi się taki irytujący. W końcu bez sukienki nie mógł sobie tych lat wymazać? Kwestia tego, co ma w głowie, a nie symboli...

      A co do rozwodów - niby były nie do przyjęcia, ale jednak klan się nad taką opcją dla Hugona zastanawiał, plotki krążyły i nie były w tonie ostrego potępienia. Po tylu latach życia w zawieszeniu pewnie by został rozgrzeszony.

      Usuń
    18. Ba, o tych rozwodach ciotka Becky nawet wspomina, że wcale nie były takie rzadkie.

      Usuń
  8. A ja tak poza dyskusją dwie sprawy:
    1. Wszyscy ci Księżycowi Ludzie (i Księżycowy Brodacz w Rilli) brzmi koszmarnie po polsku, ale mam wrażenie, że to bezpośrednie nawiązanie do tego, że są uważani za pomylonych. Pamiętacię Lunę Lovegood w Potterze, zwaną też Pomylooną?
    2. Jedna z niewielu rzeczy, które mnie u LMM drażnią nieziemsko: wszystkie te rozstania na wieki z powodu jakiejś pierdoły. Maryla i ojciec Gilberta, wszystkie te szkolne przyjaciółki skłócone o złamany ołówek, wszystkie panny obrażone na narzeczonych za jakieś drobne przewinienie i cierpiące po 50 lat. LMM uzasadnia to wszystko dumą, że niby dumna osoba nie przebaczy, nie przeprosi. Jasne, może tak być, ale albo LMM nadużywa tego chwytu, albo żyła w szalenie obrażalskiej epoce. Koszmar.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie brzmi najlepiej, prawda, ale też ze względu na to właśnie, że nam się "księżycowość" w polszczyźnie nie kojarzy z szaleństwem. Raczej z jakimś spustoszeniem ("księżycowy krajobraz"), rozpaczą ("wycie do księżyca"), ale nie mogę teraz znaleźć niczego, co by wskazywało, że z szaleństwem.

      Ha, myślę, że to hiperbola, ale nie taka znowu duża -- to znaczy jestem w stanie uwierzyć w to unoszenie się dumą i honorem, i marnowanie sobie życia. Nie tylko u LMM ten motyw krąży jak widmo -- to dość często wykorzystywany sposób, by poróżnić bohaterów: ciekawa tylko jestem, czy to była moda epoki, która się przyjęła i dalej jako rozwiązanie literackie?

      Usuń
    2. Tu się aż prosi o odejście od oryginału, niestety tłumacze LMM zwykle nie wykazują się finezją w takich kwestiach, a szkoda, bo wszystko to potem brzmi drętwo i na pewno nie podsuwa odpowiednich skojarzeń.
      Mnie się wydaje, że w prawdziwym życiu trudno o takie wendety na każdym kroku, więc to raczej konwencja literacka niż odbicie prawdziwego życia. Takie zacięcie się w uporze wymaga jednak dość specyficznej konstrukcji psychicznej.

      Usuń
    3. Właśnie ostatnio zainteresowałam się tym nowym przekładem Beręsewicza, podobno oddaje LMM sprawiedliwość -- znasz go może?

      I trudno nawet wytłumaczyć to sakramentalnym "wśród arystokracji...", bo nie mamy tam do czynienia z arystokracją. Ale może to taka forma przejęta trochę z tych pierwszych powieści, często pulpowych, rozgrywających się gdzieś w "wyższych sferach", gdzie każdy każdemu wbijał nóż w plecy, robił tajemnicze rzeczy i okazywał się ciotką babki pradziadka? ;)

      Usuń
    4. Beręsewicza mam, nieczytanego, ale z przeglądu wynika, że będę mieć zastrzeżenia. Nie mam czasu, żeby sobie porównać wszystkie wersje.
      Pulpowych? Czysta żywa frenezja czy inny gotycyzm :P

      Usuń
  9. Nigdy jeszcze nie sięgnęłam po "Dzban...", choc L.M.M. jest jedną z moich najulubieńszych autorek z czasów słodkiego nastolęctwa. "Błękitny zamek" czytałam nie raz, do całego cyklu o "Ani..." wracałam wiele razy, najbardziej zczytałam "Janę ze Wzgórza Latarni", choć to głupiutka książeczka, to mam niesamowity sentyment. W ramach powrotu do ukochanej autorki kupiłam "Anię z Wyspy Księcia Endwarda"... I to był bardzo zły pomysł. Widzę, że "Dzban..." trzeba omijać szerokim łukiem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy szerokim łukiem? Nasza dyskusja pokazuje, że zdania są podzielone :) Ale nie da się ukryć, nie to LMM w szczytowej formie (całe szczęście). "Ani z Wyspy..." nie czytałam, ale też nie słyszałam na jej temat żadne pozytywnej opinii. Tylko w tym przypadku spadek formy literackiej można tłumaczyć ogólną sytuacją życiową i stanem zdrowia autorki, "Dzban..." jest po prostu nieudany.

      Usuń

Dziękuję za komentarz.