piątek, 30 września 2016

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Porzućcie wszelką nadzieję... o "Dziewczętach z Nowolipek" Poli Gojawiczyńskiej



Z cukierni Jackowskiego dobiegły pierwsze przyciszone tony walca. Kobiety, które siedzą za ogrodzeniem, przy stolikach, zostały wprowadzone tam rzez mężczyzn. A te samotne włóczą się melancholijnie po alejce literackiej. To mężczyzna sprawia, że się jednym susem przebywa ten skok do wnętrza, do cukierni, do teatru. Rozdawca wszelkiego dobra, dostatku, spokoju.  On odsuwa krzesła stojące na drodze, podaje ramię przy niziutkim stopniu schodów, wybiera stolik, przywołuje służbę i troskliwie pochyla się z zapytaniem nad swą towarzyszką. Jak to błogo, gdy się ktoś o człowieka troszczy!...

(...)

Ogarnęła je tęsknota za czemś pięknem, za czemś niedoścignionem, co się winno jednak w człowieku urzeczywistnić, inaczej chyba życie nie miałoby sensu? Trwa to chwile takie uniesienie nadziei, przez miłość dla życia. A potem przychodzi uczucie rozpaczliwej bezsilności, instynktownie czują, iż stoją w miejscu, gdzie się nie walczy, a poddaje, skąd się wiecznie wyciąga ramiona do gwiazd. Jest takie miejsce, przeklęte, niedowierzenia, czarne miejsce życia. Myślą ze smutkiem, że jeśli przyjdzie miłość, to nie one będą wybierać, przyjmą to, co spotkają, jakiekolwiek, tak jak Amelka przyjęła pana Michałowskiego, a Franie pana z pod teatru, choć jest stary, gruby, niemiły. Uczuły swoją szczególną bierność.


Warszawa, początek XX w. Ta gorsza warszawa, gdzie nawet w prestiżowych mieszkaniach na pierwszym piętrze od frontu jest duszno i czuć, że prawdziwe życie, które ma smak i powab, płynie gdzieś tam, daleko . A cóż dopiero, gdy się mieszka w zatęchłej, wilgotnej suterenie albo w oficynie w podwórzu! Gdy się jest młodym, to człowieka ogarnia tęsknota za tym lepszym życiem i nadzieja, że kiedyś uda się do niego wyrwać z ponurych podwórek Nowolipek. Potem już chyba nie. Urodzić się w takiej suterenie albo oficynie, to bagaż, który przytłacza nieznośnym ciężarem, ale najgorzej jest urodzić się tam dziewczynką. Gojawiczyńska nie napisała powieści o biedzie, zawiedzionych nadziejach i braku perspektyw. Napisała powieść o piekle kobiet.  


Tych dziewcząt z Nowolipek, których smutne losy śledzimy, jest kilka: marzycielka Franka obdarzona talentem literackim, w cuchnącym wilgocią ubraniu pożywiająca się na kuchennych schodach zupą, którą chyłkiem wystawia jej matka-służąca. Janka i Bronka, córki stolarza: Janka, wiecznie buntująca się na niesprawiedliwość, Bronka z bujną wyobraźnią, która zawsze chce ułagodzić, ugłaskać, żeby wszyscy byli szczęśliwi i nikt się nie smucił. Ich siostra Maria – szwaczka z pięknym głosem, która umiera z miłości, czy to do pana, który obstalował u jej ojca cały garnitur mebli, czy tylko do życia, które sobie z nim wyobraża? Cechna i Amelka, córki tapicera, których życie bardzo się odmieniło po śmierci ojca. Wciąż mają dobre mieszkanie z „ładnym pokojem”, ale na stole już tylko woda z dodatkiem mleka i czerstwe bułki. Chyba że są ciastka, które przyniesie adorator Amelki. Kwiryna, córka sklepikarzy. Obrotna i gruboskórna, ze smykałką do interesów. Ta jedna, pozbawiona wrażliwości koleżanek, weźmie życie za rogi i osiągnie swój cel. Gdy już odziedziczy sklep po zamordowanych rodzicach.

Wyrwać się z matni Nowolipek jest niemożliwością, chociaż dziewczęta usilnie się starają, uczą się, pracują jak mogą, ale mogą niewiele. Mężczyźni zawsze zawodzą. Ojcowie i bracia, albo umierają, albo odchodzą. Jeśli przesiadują w cukierni z kochanką, trzeba to zignorować, bez żywiciela rodzina nie przetrwa. Ci którzy pojawiają się z zewnątrz są zagrożeniem. Chcą wykorzystać, zaspokoić swoje żądze, sprowadzić na złą drogę. Potem porzucą. Przez nich dziewczyna staje się „taką” kobietą. A potem stacza się po równi pochyłej. Nawet jeśli kochają, albo tak się im wydaje, są zbyt słabi i zbyt niefrasobliwi, i również nieuchronnie spychają swoje dziewczęta w przepaść. Ten mężczyzna, który „podaje ramię przy niziutkim stopniu schodów”, nie poda ramienia, kiedy zdarzy się prawdziwy kłopot. Zniknie. Potem zostaje tylko słoik z krwawym strzępem, który tuli się w nocy z płaczem, a potem może zakopie ukradkiem na cmentarzu, w poświęconej ziemi.

„Dziewczęta z Nowolipek” to książka, której naprawdę nie chce się czytać. Mimo wszystko polecam – przeczytać i przemyśleć. Dziwnie ta powieść rezonuje z tym, co się obecnie dzieje w Polsce.  W ciągu ostatniego roku pozycja kobiet spadła tak nisko, jak nie była od dziesięcioleci. Cóż, skoro kobiety w rządzie zajmują się umacnianiem patriarchatu... Tak źle jak na Nowolipkach jeszcze nie jest, ale niektóre głosy, które słyszę ostatnio w mediach, sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę żyję w XXI w.


O „Dziewczętach z Nowolipek” pisze też dzisiaj oczywiście Pyza. Koniecznie zajrzyjcie do niej, dokładnie TUTAJ i przeczytajcie, co ma do powiedzenia. A ja zapraszam do dyskusji, tym razem u mnie.
Za miesiąc (a właściwie 20 dni, bo chyba powrócimy do stałej daty) pozostajemy w tematyce dziewczęcej , ale znacznie lżejszej, czytamy „Pat ze Srebrnego Gaju” L.M. Montgomery.

---
Pola Gojawiczyńska,  "Dziewczęta z Nowolipek". Warszawskie Towarzystwo Wydawnicze, Warszawa 1947. (Cytaty pochodzą z tego wydania, pisownia oryginalna).

37 komentarzy:

  1. No właśnie, w zaskakujący sposób da się dzisiaj przeczytać -- przebrzmiałą, zdawałoby się, powieść -- i być w centrum bieżących wydarzeń.

    Nie miałaś jednak wrażenia, że Gojawiczyńskiej zdarza się uderzać w tony bardzo melodramatyczne (koniec wątku Frani, losy Bronki)? Dla mnie to osłabiało wymowę części fragmentów -- z zakończeniem włącznie. Ta obserwacja matki Cechny o zachowaniu mężczyzn sprowadza jej córkę właściwie do stanu zwierzęcia, w takim potocznym sensie, i tu znowu się zastanawiam: to celowe, czy tak wyszło, ironiczne, czy na serio, jaki jest właściwie ton "Dziewcząt..."?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zbyt melodramatyczne? Nie wiem, może jak na dzisiejsze standardy ten tragizm jest może zbyt "rozbuchany" zamiast elegancko stonowany, zapewne można było sobie wyobrazić inne rozwiązania pewnych sytuacji, ale... właściwie nie. Dla mnie to jest bardzo mocna powieść. A którą konkretnie obserwację masz na myśli, bo może mi to umknęło?

      Usuń
    2. Jest tam kilka takich rozwiązań fabularnych, z którymi nie wiem, co zrobić, bo trącą dla mnie właśnie tym, co nazwałam melodramatem (a chodzi mi konkretnie o takie sceny, których nie powstydziłaby się literatura spod znaku raczej niezbyt wybitnego) -- śmierć Frani, list Ignasia (chociaż tutaj jestem prawie pewna, że chodzi o krytykę takiej romantycyzującej postawy), to, co dzieje się z Cechną. Chodzi mi tu o środki, jakie zastosowała autorka, nie o same wątki nawet. Uważam, że Gojawiczyńska porusza całą masę bardzo istotnych kwestii -- nie zawsze jednak mogę uczciwie przyznać, że podoba mi się sposób, w jaki to robi.

      No właśnie, ponawiam pytanie z mojego wpisu: jak sądzisz, jaki jest ton "Dziewcząt..."?

      Usuń
    3. Wiesz, może chodzi o to, że ostatnio obcowałam ostatnio przede wszystkim z literaturą spod znaku niezbyt wybitnego ;) i moja wrażliwość na kicz (czy to masz na myśli?) się nieco stępiła. Ale nie wydaje mi się, żeby tu melodramatyzm był w jakimś istotnym konflikcie z realizmem. Masz oczywiście rację pisząc, że jest to powieść niewyważona, ale jest to usprawiedliwione przekazem i, sądzę, celowe.

      Jaki jest ton? Poważny, oskarżycielski, przepełniony beznadzieją. I ponawiam pytanie, jaką konkretnie wypowiedź matki Cechny masz na myśli? Matki to w ogóle osobny wątek, do którego, mam nadzieję, jeszcze wrócimy.

      Usuń

    4. Co do Frani, to jej los jest naznaczony pojęciem "grzechu". W ogóle wydaje mi się, że "Dziewczęta..." są oskarżeniem tej ciasnej, obłudnej, opresyjnej "moralności" która niszczy ludzi, zamiast im pomagać. Już na pierwszych stronach Franka jest strofowana za grzech czytania nieodpowiednich książek. Grzechem jest też machanie nogami i patrzenie w lusterko, i wszystko co beztroskie i przyjemne. Oczywiście wszystko, co się wiąże z seksem jest grzechem, ale o tym się nawet nie mówi wprost - dziewczęta wiedzą, że są "takie" kobiety, ale nie wiedzą, co to właściwie znaczy. Franka ma też chyba skłonności lesbijskie - ten jej podziw dla kolejnych "pań" z którymi się styka, posuwa się nawet do śledzenia pani z biblioteki. Oczywiście sobie tego nie uświadamia. No i sytuacja z Alisią też ma kontekst erotyczny. Nie tylko dlatego, że Franka przyłapała ją na masturbacji - znowu straszny grzech, stąd już tylko krok do całkowitego upadku - ale najwyraźniej jest między nimi jakieś napięcie tego rodzaju. Poza tym Alisia jest egzaltowaną panienką i ten pistolet w zaistniałej sytuacji nie wydał mi się jakoś szczególnie "nie na miejscu".

      Usuń
    5. Tak, myślę właśnie o kiczu, ale co ciekawe tutaj ten kicz nie leży nawet w języku, ale właśnie w niektórych rozwiązaniach fabularnych -- chociaż może w ty wypadku jakoś się to niekiedy łączy (ale nie zawsze: dużo zależy od sceny, weźmy takie morderstwo rodziców Kwiryny -- opis jest suchy, wyważony, podporządkowany w pewien sposób właśnie charakterowi Kwiryny; może tu gdzieś jest zresztą odpowiedź na moje pytanie ;-)).

      Matka Cechy na samym końcu zauważa -- i początkowo myślałam, że chodzi pisarce o wyolbrzymienie lęków pani Raczyńskiej -- że po powrocie córki mężczyźni zaczynają podchodzić pod dom, obserwować ją, jakby czuli, że jej córka wkroczyła "na złą drogę" (inna sprawa, że wróciło do niej dziecko psychicznie i fizycznie obolałe, a nie jakkolwiek by to ująć "zdemoralizowana jednostka"). I w końcu Cechna ucieka, w domyśle chyba właśnie ku tym mężczyznom, ten jej los i jej postępowanie staje się tu czysto zwierzęce, w ogóle te relacje zostają sprowadzone na taki poziom -- i chyba w narracji ogólnej, nie zaś w wyobraźni matki Cechny. Zastanawiam się wciąż nad tym zakończeniem.

      Masz rację, faktycznie można interpretować los Frani też w taki sposób (przyszło mi to na myśl po Twojej wypowiedzi), że w gruncie rzeczy ona obrywa rykoszetem: tego rozpuszczonego melodramatyzmu Alisi właśnie? A inna sprawa, którą poruszasz: nie wiem, czy chodzi o skłonności homoseksualne, odczytywałam to raczej jako sublimację potrzeby fizycznego kontaktu w ogóle (tak jak scena z wiskaniem w przypadku innej bohaterki), stąd też Frania oferuje Alisi to "nacieranie octem".

      Usuń
    6. Oberwanie rykoszetem to dobre określenie. Albo po prostu spust.

      Franka całe życie walczy, ale z każdego kolejnego dołka coraz trudniej jej się wybić. Pod koniec książki jest już zmęczona szamotaniną, sfrustrowana nierównym związkiem i narzucającym się porównaniem sytuacji życiowych. Alisia nigdy nie musiała walczyć, całe życie było dla niej zabawą, nawet jej dramat to w sumie nie dramat- więc wywinie się sianem. Franka po prostu nie wytrzyma.

      I widzę, żę nie tylko ja widzę lesbijskie wątki.

      Usuń
    7. To, co połączy Franię z profesorem -- to jest w ogóle bardzo ciekawy wątek, przez to, że bohaterka poczuje się upodlona nie wtedy, kiedy jest jej najgorzej, ale wtedy, kiedy okaże się, że wreszcie może być lepiej; a nie jest. To trochę odbicie tego, co wcześniej dzieje się z Janką na kompletach -- ale nie tylko, ten wątek się wciąż i wciąż poprawia.

      Na mnie jednak najbardziej przerażające wrażenie wywarł inny wątek dotyczący Frani: rzekomy "Wokulski".

      Usuń
    8. Eire: no tak, wydaje mi się, że historia Franki musiała się skończyć w ten sposób, to znaczy ona już po prostu nie była w stanie dalej żyć. Franka była zbyt wrażliwa i została już złamana, gdyby nie "pomoc" Alisi, to zapewne i tak odebrałaby sobie życie.

      Pyzo: co do Cechny i matki - mnie najbardziej uderzyło w tej sytuacji to poczucie ulgi matki po ucieczce córki: no, teraz już na pewno się stoczy, ja już za to nie odpowiadam, ufff, mam jeszcze inne dobre dzieci. A Cechna chyba uciekła, bo kiedy matka nie jest matka, tylko strażnikiem, to dom nie jest też domem.
      Historia Franki w ogóle jest chyba najbardziej drastyczna. Jej dzieciństwo pomiędzy matką i ciotką, nie wiadomo która jest która, z ich Stanisławami z miasta Łodzi czy innymi Romanami, jej wrażliwość, która nie jest rozumiana itd. To wszystko czyni ją idealna ofiarą.

      Usuń
    9. A wiecie, że początkowo myślałam, że Franka jest alter ego autorki? Po poczytaniu jednak o Gojawiczyńskiej wychodzi mi, że swoje losy przetwarzała bardziej na użytek kreacji Bronki.

      Jasne, ucieczka Cechny na pewno była -- w takiej sferze realistycznej -- spowodowana też szokiem, że matka ją zamyka. Ale symboliczne rozplanowanie tego zakończenia mnie zdziwiło: że przechodzimy tam od domniemań pani Raczyńskiej. A właśnie: mówiłaś, że z chęcią wrócisz do tematu matek w ogóle?

      Usuń
    10. Przyznam się, że ja w ogóle nic nie czytałam ani na temat autorki, ani o recepcji powieści, choć pewnie sobie to nadrobię.

      Matki są trzy: Mossakowska, Raczyńska i stróżka Prymasiakowa. Mossakowska i Raczyńska są na pewno kobietami troszczącymi się o rodzinę, a nawet poświęcającymi się dla niej, typowe "dobre matki", czułe i opiekuńcze. Ta trzecia jest na dalszym planie, mało o niej wiemy. Różni ją od pozostałych sfera społeczna, wydaje się też kobietą bardziej prymitywną, pozbawioną uczuć, z pewnością nie model matki. Ale właściwie wszystkie trzy zachowują się tak samo. Wszystkie wyrzekają się córek w momencie, kiedy te popadają w kłopoty. Co więcej, one w zasadzie wykorzystują swoje córki (w najmniejszym stopniu Mossakowska). Matki nie są solidarne z córkami, stają się wspólniczkami mężczyzn w urządzaniu piekła swoim córkom.

      Usuń
    11. Jeśli chodzi o recepcję "Dziewcząt...", to w "Bambino" Iwasiów widać inspirację (udaną) Gojawiczyńską.

      Usuń
    12. Intryguje mnie wyrażenie "udana inspiracja" :)

      Usuń
    13. Nie tylko ja byłem tego zdania - może nie na temat inspiracji Gojawiczyńską, ale tego że to dobra książka, bo była nominowana swego czasu do Nike.

      Usuń
    14. @Tarnina, ale czy postępowanie opisywanych matek, przynajmniej częściowo, w pierwszej części powieści, nie wynika z troski (jakkolwiek motywowanej także przez "co ludzie powiedzą"), a nie wyłącznie z -- nie wiem, jak to dobrze nazwać -- interesowności? Owszem, Raczyńska ma w sobie coś z tego drobnego mieszczaństwa, które krytykowano i wcześniej (coś jak wersja soft pani Dulskiej), ale już Mossakowska to raczej portret kobiety w toksycznym związku, co przenosi się i na jej relacje z córkami.

      @Marlow, ale chodzi o inspirację stylem czy fabułą? Przyznaję, że "Bambino" czytałam kilka lat temu, więc mogę czegoś nie pamiętać :-).

      Usuń
    15. Styl Iwasiów w "Bambino", choć do najłatwiejszych nie należy to jednak, moim zdaniem, przebija Gojawiczyńską - mówiąc szczerze nie jest to chyba znowu takie trudne. Chodzi oczywiście o fabułę - jeśli przyjrzeć się bohaterkom obu powieści to widać wyraźne powinowactwo. Podobnie zresztą jak i w samym zacięciu feministycznym.

      Usuń
    16. Jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z kobietami, które łączy wspólna przestrzeń (Nowolipki -- Szczecin), zgodziłabym się, chociaż u Gojawiczyńskiej jednak postaci pozostają w większych zależnościach fabularnych od siebie (na przykład z decyzji jednych bohaterek wypływa to, co może stać się z drugimi, ich losy wzajemnie się warunkują).

      Usuń
    17. Pyzo: no tak, napisałam przecież, że to są troskliwe matki. Chociaż jeśli chodzi o Mossakowską, która ma również syna, to widać, że to właśnie syn jest u niej na pierwszym miejscu. Dla niego matka będzie się poświęcać, a rolą córek jest pomagać. To, jak postępują matki, oczywiście wynika z ich doświadczeń życiowych, mniej lub bardziej tragicznych, ze sposobu w jaki je wychowano itd. Ale nie zmienia to faktu, że one swoje córki zawiodły i to jest chyba nawet gorsze od tego, jak zawiedli je mężczyźni.

      Usuń
  2. "Dziewczęta" moje ukochane!
    Nie mogę przeboleć, że napisane są językiem odstraszającym współczesnego czytelnika. Bo kiedy przebijemy się przez kwieciste opisy dostaniemy świat o jakiego istnieniu współcześni czytelnicy nie chcą pamiętać.

    Od dziecka drażnił mnie bowiem mit pięknego międzywojnia- nawet moi rówieśnicy dawali się porwać wizji gdzie każdy był piękny, szlachetny, a przede wszystkim- dobrze urodzony, nawet jeśli ubogi. Ci z niewłaściwym pochodzeniem byli zaś rodzajem automatów dekoracyjnych, służących do podkreślenia społecznikowskich przemyśleń głównych bohaterów czy odgrywania żywych smutnych obrazków.

    Tymczasem Nowolipki przypominają, że tam gdzieś żyli ludzie balansujący między biedą a stabilizacją, mający marzenia i ambicje, wydający nadprogramowy grosz na instrument, ładną lampę czy choćby broszurkę o Sherlocku. Gdzie się podziały te wszystkie dzieci z tamtych lat? Jest jeszcze "Pokój na Poddaszu" (ale niepoprawny podobno) i "Wilczęta z Czarnego Podwórza", ale to jakoś za mało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zresztą, co wydaje mi się szalenie ciekawe, Gojawiczyńska ten mit "pięknego międzywojnia" rozbija (no, rozbija właściwie -- wtedy -- wyobrażenie o pięknej współczesności) bardzo konsekwentnie. Jeden z wątków, nad którym się zastanawiam, Bronki i Ignasia, to jest kamyczek w tej lawinie: idę służyć w legionach, historia mnie zapamięta, a ty zostań tu sama i cierp, ale wiernie, bo jak niewiernie, to nie chcę cię znać. Aczkolwiek zastanawiam się tutaj jeszcze nad dokomponowaniem przez autorkę wątków patriotycznych: czy one służą tylko zarysowaniu czasu? Pokazaniu przejścia między zrywem robotniczym a rosnącym wyczekiwaniem niepodległości? Czy Bronka biegnąc za legionistami biegnie za jakimś rodzajem "szklanych domów", czy za wyobrażeniem Ignasia, czy jeszcze za czymś innym?

      Usuń
    2. Wątek "ojczyźniany" (ale nie tylko on) nasunął mi skojarzenie z "Kobietą samotną" Agnieszki Holland, myślę, że jest tu podobnie potraktowany: niepodległość może nadejść, ale ojczyzna jest pojęciem abstrakcyjnym, jej wolność nie zmieni w żaden sposób sytuacji bohaterek. Podobnie jak dla bohaterki filmu nie miało znaczenia, czy rządzą komuniści, czy Solidarność wygra, ona była i będzie pozostawiona sama sobie.

      Usuń
    3. Z jednej strony, nie mogę się nie zgodzić (zresztą Gojawiczyńska daje nam fragmenty, w których to właśnie mówi: w początkach wojny bohaterki dziwią się, że wychowano je w nienawiści do Rosjan, teraz każe się im nienawidzić Niemców, a w rezultacie nie ma to dla nich bezpośrednio wielkiego znaczenia). Z drugiej -- i tu powrócę do tej sceny z Bronką rzucającą wszystko, by biec za legionistami -- pojawiają się tu silne wątki dekonstruujące tę świeżą wówczas niepodległość właśnie. Przywodzi mi to na myśl Żeromskiego (a konkretnie "Przedwiośnie"), mimo że u Gojawiczyńskiej akcenty są, co zrozumiałe, porozkładane nieco inaczej.

      Usuń
    4. Moim zdaniem wątki niepodległościowe stoją w jednym rzędzie z mięsem na obiad, ładnymi butami i kołnierzykami. Coś o czym się marzy i do czego się dąży.
      Z tą różnicą, że idee są bezpłatne. Za Legionistami tak samo oglądają się panienki z dobrych domów i dziewczęta z Nowolipek, wszystkich ogarnia uniesienie, zacierają się granice. Tylko na chwilę, ale jak nie dać się ponieść?

      Usuń
    5. Przemawia do mnie ta interpretacja. Te idee są po prostu tak powszechne, że krążą i trafiają do głów -- nie muszą być wcale poddane refleksji, po prostu przenikają człowieka i koniec.

      Usuń
    6. Tak, a poza tym łatwo dać się porwać tłumowi, kiedy się błądzi bez celu. Rzeczywiście ta scena trochę przypomina "Przedwiośnie". Ale uniesienie za chwilę minie, bo idea Ojczyzny tylko na moment zapełni pustkę - widok Ignasia przywróci ją do rzeczywistości jej życia.

      Usuń
  3. Po przeczytaniu Waszych notek i dyskusji strasznie żałuję, że nie załapałam się na ten "Piknik z klasyką". Samej jest mi ciężko zmobilizować się do takich lektur. Zwłaszcza, że najprzyjemniejszą częścią jest dyskusja o nich! No i te tematy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ale my tu będziemy (prawda, Tarnino?), więc jeśli chcesz przeczytać i wrócić -- zawsze możemy porozmawiać chwilę później :-). Na zachętę dodam też, że "Dziewczęta..." czyta się szybko!

      Usuń
    2. Tak, tak, jesteśmy cały czas, zapraszamy w dowolnym momencie!

      Usuń
  4. jest nowe wydanie ksiazki PUENTA w Warszawi z unikalnymi rysunkami Antoniego Uniechowskigo. do nabycia w ksiagarni PUENTY na ulicy Mokotowskiej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Skończyłam czytać "Dziewczęta" z jakieś 3 tygodnie temu i wciąż nie wiem, co o nich myśleć. To jest faktycznie niewyważona powieść.

    Zgadzam się z Pyzą, że z początku czyta się ją ciężko, ale w sumie nie mam jakiś traumatycznych wspomnień i język nie wydawał mi się mocno archaiczny czy niestrawny. Chociaż niektóre skoki w fabule (takie hokusy-pokusy) wybijają z rytmu. Z takich dziwnym rozwiązań najbardziej zgrzyta mi ucieczka Cechny (jeżeli chodzi o Franię - to zgadzam się z Tarniną). W ogóle mam wrażenie, że o Frani Gojawiczyńska pisze inaczej niż o pozostałych bohaterkach i jej losy czytałam z największym zainteresowaniem, ale nawet w jej wypadku nie poczułam sympatii. Dystans jaki stworzyła Gojawiczyńska między czytelnikami a bohaterami jest nie do przebycia. Bo to nie jest chyba kwestia innych czasów?
    "Dziewczęta" są też niewyważone jeżeli chodzi o ton. Czasami miałam wrażenie, że jest przede wszystkim oskarżycielski, czasami, że ironiczny (ten list!), czasami ku przestrodze (np. "Wokulski"), czasami empatyczny (wątek lesbijskich fascynacji Franki). Na koniec jednak nie składa mi się on w zgrabną całość.
    Pyza w swoim poście poruszyła też kwestię dziewczęcej seksualności. I książka Gojawiczyńskiej i w tym temacie jest dość wpółczesna. Dla mnie to realistyczny opis tego, co się dzieje, gdy młode kobiety pozostawione są same sobie, gdy wokół nie rozmawia się na ten temat szczerze, gdy nikt im nie tłumaczy, co dzieje się z ich ciałem i co znaczy dorastać.
    Lektura "Dziewcząt" to w sumie smutne doświadczenie, bo dobitnie uświadamia, że mimo upływu 100 lat pewne rzeczy w ogóle się nie zmieniły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Im dłużej czasu mija od mojej jej lektury, tym bardziej mam wrażenie, że to jest powieść z potencjałem aktualizowania się w trudnych momentach -- bo porusza w sposób otwarty temat bardzo mocny i powracający. Natomiast to, co sprawia wrażenie tego niewyważenia, leży chyba właśnie w stylu. Też mam wrażenie, że to zupełnie nie jest kwestia odstępu czasu, ale nie do końca udanej kreacji. Trochę może ten eksperyment -- który tam chyba jest, nie wiem, czy się zgodzicie? -- z reportażem nie do końca wyszedł.

      Usuń
    2. Nie jestem pewna, czy mogę się zgodzić z twierdzeniem, że Gojawiczyńska stworzyła dystans między czytelnikiem a bohaterkami. Bo książka porusza - co do tego wszystkie się chyba zgadzamy - a skoro tak, to nie jest ważna nasza sympatia wobec bohaterek (której ja też zresztą jakoś mocno nie czuję), ani nawet empatia. Ważne jest to, że to, co się z nimi dzieje, nas obchodzi.

      Usuń
    3. @Pyzo Tak, chociaż osobiście mnie smuci, że temat wciąż powraca i to w takiej formie. Jeżeli zaś chodzi o eksperyment z reportażem, to coś w tym jest. Zaraz po "Dziewczętach" czytałam "13 pięter" Springera i nieśmiało pojawiły się u mnie podobne myśli. Szkoda, że Gojawiczyńskiej nie wyszło, bo jak wspomniałaś to ważny temat.

      @Tarnino, ja mam taki problem, że mnie bohaterki w ogóle nie ruszają. Ich losy - tak, ale one same - już nie. Wydaje mi się, że z upływem czasu będę pamiętała co się przydarzyło, ale już nie komu.

      Usuń
    4. Tak, rozumiem. Tzn. wydaje mi się, że w dużej mierze mamy podobne opinie, tylko inaczej je wyrażamy :)

      Usuń
    5. @Niekoniecznie Papierowa, o, właśnie, bo teraz w ogóle tematy i sposoby pisania międzywojennych reportażystów trochę wracają. "13 pięter" to świetny kontrapunkt.

      I zgadzam się co do Waszej konkluzji :-).

      Usuń
    6. Powraca "odczarowywanie mitu dwustolecia międzywojennego". Natknęłam się na takie określenie w jakiejś recenzji książki Springera. ;)

      Usuń

Dziękuję za komentarz.