Czytanie „Jalny” to była dla mnie swego rodzaju podróż sentymentalna. Bo ja tę powieść (a także większość cyklu o rodzinie Whiteoaków) już kiedyś czytałam. Złamałam więc tutaj zasadę, którą kierujemy się z Pyzą, że tematem naszych Pikników mają być książki, których dotychczas nie przeczytałyśmy. Było to – czytanie „Jalny” – jednak na tyle dawno, że uznałam, że powrót do tej lektury jest usprawiedliwiony. Rzut oka na datę wydania uświadomił mi, że musiałam się zapoznać z „Jalną” jako jedenastolatka, co mnie samą nieco zaskoczyło, bo to nie jest najbardziej oczywisty wybór czytelniczy dla jedenastolatki. Powiedzmy sobie otwarcie, to nie jest proza young adult (jak się obecnie mówi) w stylu innej słynnej Kanadyjki, L.M. Montgomery. (Chociaż, jak się teraz nad tym zastanawiam, to właśnie to skojarzenie musiało mnie do tych książek przyciągnąć: tu Kanada, tam Kanada, a pamiętam też, że wówczas marzyłam o zamieszkaniu w Kanadzie (zresztą dziś też, gdyby nadarzyła się taka okazja, zapewne chętnie bym z niej skorzystała)). Mazo de la Roche zdecydowanie celowała w dorosłego odbiorcę, czy też raczej odbiorczynię, bo przecież czytelnikami powieści obyczajowych są w większości kobiety (w ogóle czytelnikami są w większości kobiety). Tak, „Jalna” to obyczajówka, a nie romans, gdyby ktoś – patrząc na okładki większości edycji, choć akurat nie tej, o której piszę, ta ma okładkę bardzo przyzwoitą – miał wątpliwości.
Wracając do jedenastolatki czytającej „Jalnę”: wybór dziwny,
bo dla dziecka, wydawałoby się, mało interesujący (widocznie byłam bardzo
poważną jedenastolatką), ale raczej nieszkodliwy, a w każdym razie dużo mniej
niż np. Trylogia Sienkiewicza, którą przecież całe pokolenia
rodziców-inteligentów polecały dziatwie w każdym wieku. Są tu co prawda zdrady
małżeńskie, uwiedzenia, porzucenia, nieślubne dzieci zostawiane na progu itd.
(wiem, brzmi to trochę jak streszczenie „Mody na sukces”, ale nie zniechęcajcie
się), ale to wszystko jest opisane w sposób akceptowalny dla konserwatywnego
czytelnika z lat dwudziestych („Jalna” miała pierwsze wydanie w r. 1927), czyli żadne z
tych drastycznych w gruncie rzeczy wydarzeń nie jest pokazane bezpośrednio, a
odniesienia do nich też są na wpół zawoalowane. Ba, nawet wydarzenia wcale nie
drastyczne, wręcz przeciwnie, zupełnie naturalne w życiu człowieka i
oczekiwane, są potraktowane bardzo ostrożnie i zdawkowo. Oto na przykład
pisarka – w tej dosyć krótkiej powieści – umieściła dwa śluby. Noc poślubną
pierwszej z par przedstawia tak: "Przytulił ją mocniej do siebie. Zdawał się cały topnieć w czułości dla niej. A jednocześnie krew śpiewała w nim pieśń władczej miłości." Koniec rozdziału. W następnym już "[s]amochód jechał wolno krętą drogą ku domowi." Relacje intymne drugiej pary są opisane w jeszcze bardziej mglisty sposób.
No
dobrze, wiecie już co nieco o stylu powieści i może nawet trochę o tym, co o niej
sądzę, ale zanim bardziej zagłębię się w analizę jej walorów i mankamentów, powinnam
się trochę cofnąć, bo jeśli nie pamiętacie dobrze początku lat 90. i ówczesnego
stanu czytelnictwa, to być może ani nazwisko Mazo de la Roche, ani Whiteoaków,
bohaterów jej sagi, nic Wam nie mówi. Otóż Mazo de la Roche jest słynną pisarką
kanadyjską, tworzącą od późnych lat 20. do początku lat 60. XX w. Słynną przede
wszystkim w Kanadzie, ale jej książki były tłumaczone na wiele języków.
Miała 48 lat i dwie powieści na koncie,
kiedy „Jalna” przyniosła jej nagrodę Atlantic Prize Novel w oszałamiającej jak
na owe czasy wysokości 10 tys. dolarów, popularność i stałe miejsce w kanonie
kanadyjskiej literatury popularnej. „Jalna” zapoczątkowała liczącą 16 tomów
serię, przedstawiającą sto lat historii rodziny Whiteoaków. (Chronologicznie względem akcji „Jalna”
plasuje się nie na początku, a w drugiej połowie tego stulecia, bo autorka napisawszy kilka tomów,
cofnęła się do czasów, kiedy Whiteoakowie przybyli do Kanady w połowie XIX w.).
Przez pewien czas de la Roche była też ogromnie popularna u nas. Na początku
lat 90. Krajowa Agencja Wydawnicza w dosyć krótkim czasie wydała wszystkie
dotychczas opublikowane w Polsce tomy, a także te do tej pory nieopublikowane.
Marketing w dzisiejszej formie oczywiście nie istniał, ale i tak po te książki
ustawiały się kolejki. Zdaje się, że nawet trzeba się było zapisywać na listy,
żeby je nabyć, a czytelnicy wyglądali z utęsknieniem każdego kolejnego tomu (co
pamiętam). No ale ówczesny rynek książki wyglądał zupełnie inaczej niż dziś,
niewiele w ogóle na nim było i to czytelnik bił się o książkę, a nie książka o
czytelnika.
Jak zatem wypadł mój powrót po latach do Jalny? Mam mieszane
uczucia, chociaż powieść niewątpliwie ma swoje mocne strony. Jalna to dwór, który
jakieś 70 lat wcześniej wybudował kapitan Filip Whiteoak, po tym jak porzucił
służbę wojskową w Indiach (dwór otrzymał nazwę na pamiątkę miasta, w którym tam
stacjonował) i przywiózł swoją żonę Adelinę, irlandzką piękność, i małą
córeczkę do Ontario, gdzie zakupił od rządu tysiąc akrów wspaniałej, dziewiczej ziemi. Kiedyś ten dwór
był centrum życia towarzyskiego, teraz przypomina raczej straszny dwór. A ściślej: dwór, w którym straszy – duch dawnego splendoru. Zamieszkuje go rodzina,
która też jest już tylko cieniem tej sprzed lat. Majątek został w większości
roztrwoniony, część ziemi sprzedana i Whiteoakowie, choć nadal są uznawani za
lokalną elitę (lub za nią się uważają), są już właściwie tylko zwykłymi
farmerami. Filip od dawna nie żyje, tak jak jego najmłodszy syn i dziedzic;
piękna niegdyś i obdarzona ognistym temperamentem Adelina jest prawie
stuletnią, śmieszno-straszną, groteskową staruszką. Jej dwaj starsi synowie,
zmarnowawszy życie (każdy na swój
sposób) wrócili na łono rodziny i żyją mrzonkami i przeszłością, wypełniając czas graniem sobie nawzajem na nerwach. Głową rodziny
jest Renny, najstarszy wnuk Adeliny, którego zadaniem jest ochrona całej tej
oderwanej od rzeczywistości gromadki: despotycznej babki z demencją, bujających
w obłokach stryjów, siostry celebrującej zawód miłosny sprzed lat i czterech
przyrodnich braci, spośród których tylko jeden mocno trzyma się ziemi i nadaje
do konkretnej pracy.
*** Zdaje się, że to okładka z 1927 r. (Źródło) *** |
Jest rok 1924, ale w Jalnie czas jakby stanął w miejscu. A
właściwie świat ruszył naprzód, ale Whiteoakowie tego nie zauważyli, nadal żyją
w poprzedniej epoce. To udało się pisarce bardzo dobrze, obraz rodziny żyjącej
minioną świetnością, nie bardzo odnajdującej się w nowej rzeczywistości, nieprzystającej
do niej. Atmosfera schyłkowości jest tak gęsta, że niemal namacalna. Fragmenty
powieści, które są zbudowane na zasadzie obrazów-miniatur, są rzeczywiście udane:
rodzina przy stole, babka ze swoją papugą, stryj Ernest z kotką, stryj Mikołaj
z jamnikiem. Ciekawy jest też sam zarys relacji wewnątrz rodziny i dynamiki
tych relacji. To jest rodzina w pewnym stopniu wręcz dysfunkcyjna, w której
panują dosyć brutalne stosunki, a jednocześnie połączona bardzo głębokimi więzami
uczuciowymi, nawet jeśli nie są one całkiem zdrowe. Jej najmłodszy członek,
dziewięcioletni Wakefield, jest jednocześnie rozpieszczany i (bezsensownie)
karany, a naprawdę zaniedbywany; kilkunastoletni Finch, wrażliwy i zagubiony,
jest szykanowany przez swojego starszego brata Piersa i niemal ignorowany przez całą
resztę. To rodzina, w której właściwie każdy jest samotny i każdy żyje w swoim własnym świecie, a jednocześnie wszyscy mocno trzymają się razem, choć być może niektórzy marzą o ucieczce.
W tej rodzinie, składającej się prawie wyłącznie z mężczyzn
w różnym wieku, pojawiają się dwie młode kobiety, jako żony dwóch braci. Jedna
jest miejscową dziewczyną, nieślubną córką sąsiada, druga – redaktorką z
nowojorskiego wydawnictwa. Jak sobie możemy wyobrazić, wkrótce zacznie iskrzyć.
Tylko że te iskry wydają się jakby sztucznie wygenerowane. Nie będę zdradzać
kto z kim i jak, nagły wybuch i zagmatwanie źle ukierunkowanych namiętności
w tej rodzinie mogą się wydawać dosyć przerysowane, rodem z telenoweli, ale ja nie mam problemu z
wydarzeniami. Bo szkic tej sytuacji jest właściwie dosyć interesujący, choć rzecz jasna mocno wyeksploatowany w literaturze. Jestem natomiast zawiedziona sposobem, w jaki wydarzenia zostały
opowiedziane. Szkic sytuacji pozostaje tylko zarysem. Te wszystkie momenty, gdzie w powieści coś się dzieje, są dosyć słabe, autorka prześlizguje się po
wydarzeniach, stąd właściwie czytelnik musi sobie wyobrazić, że jakaś
relacja uczuciowa się nawiązuje i z jakiego powodu, albo uwierzyć autorce na słowo, bo tego
zupełnie nie widać. Czasem to relacjonowanie wydarzeń przyjmuje wręcz formę streszczenia:
Wtedy właśnie koń Edena ześlizgnął się ze skały nad jeziorem i poszedłby niezawodnie na dno, gdyby Renny nie pochwycił za uzdę i nie uratował zarówno jeźdźca, jak i konia. Odepchnął w bok Maurycego i Piersa, którzy pędzili na pomoc, jak gdyby postanowił niezłomnie sam uratować życie Edenowi.
No nie, autorka umieszcza tak mrożące krew w żyłach wydarzenie
w fabule i nawet nie chce się jej go
porządnie opisać? Cóż, widocznie takie zaaranżowanie ześlizgnięcia się konia ze skały nad
jeziorem, które mogłoby grozić utonięciem, było na tyle trudne, że postanowiła
skwitować całą tę sprawę dwoma zdaniami. Ale w takim razie po co w ogóle ten
epizod, który czytelnik może po prostu przeoczyć? Tak, wiem, to była jej prawie pierwsza książka, ale jednak. Niestety, "Jalna" sprawia wrażenie, jakby pisarka bardzo się spieszyła, żeby ją skończyć – a przy tym zdarzają się też dłużyzny. Innym problemem z ta powieścią jest brak głównego bohatera. Owszem, mamy szereg ciekawych postaci, ale żadna z nich nie jest potraktowana odpowiednio szczegółowo. Na bohaterkę kreowana jest Alina, czyli młoda żona z Nowego Jorku, ale wydaje się postacią dosyć bezbarwną.
Ogólnie, „Jalna” jest powieścią już trącącą myszką (a jeszcze nie szlachetnie starą) i
nie bardzo przystającą do oczekiwań współczesnego czytelnika. Sposób
prowadzenia narracji jest bardzo staroświecki i, jak pokazuje powyższy
przykład, niezbyt finezyjny. Osobną
kwestią jest język. Wydanie KAW z 1990 r. zawiera przekład Haliny Gądek z 1948
r. i jest on, delikatnie mówiąc, dosyć archaiczny, a miejscami kiczowaty. Nie
miałam jednak możliwości zapoznać się z oryginałem, więc nie wiem, na ile język
przekładu odzwierciedla styl Mazo de la Roche. Mimo wszystko, nie uważam czasu,
który spędziłam z książką, za zmarnowany. Pomimo jej wad powieść czyta
się całkiem nieźle, choć czytelnik ma wrażenie, że byłoby jeszcze lepiej, gdyby autorka poświęciła bohaterom więcej uwagi. Oni sami są często irytujący, ale może właśnie dlatego ciekawi? Więc jeśli lubicie staroświeckie – pozostańmy przy tym
określeniu – sagi rodzinne, być może zapoznanie się z rodziną Whiteoaków będzie
całkiem dobrym pomysłem. Jedno mogę obiecać: nie będzie słodko. Whiteoakowie są z twardej gliny ulepieni i nie uznają roztkliwiania się. Co do mnie, to chyba w najbliższym czasie nie będę
jednak odwiedzać Jalny. Ale kiedyś – kto wie...
Koniecznie zajrzyjcie do Pyzy i poczytajcie o jej wrażeniach z lektury, a
jeśli chcecie podyskutować o „Jalnie”, do czego jak zwykle gorąco zachęcam, to tym
razem dyskusja odbywa się pod jej wpisem (czyli dokładnie TUTAJ), dodawanie komentarzy
pod moją notką jest wyłączone.
*** Mazo de la Roche (źródło)*** |
W styczniu (mam nadzieję, że tym razem nic nam nie wypadnie
i będzie to 20.) będziemy rozmawiać o „Malwinie” Marii Wirtemberskiej.
---
Mazo de la Roche, „Jalna”. Tłumaczyła Halina Gądek. Krajowa Agencja Wydawnicza, Poznań 1990.