niedziela, 26 października 2014

Chelsea Monroe-Cassel, Sariann Lehrer, "Uczta lodu i ognia"

(Wpis ukazał się pierwotnie 21.01.2014 na moim starszym blogu "Dom pracy Twórczej TARNINA")



Od świąt moja kulinarna biblioteczka jest bogatsza o kolejną książkę. Jest nią "Uczta lodu i ognia", wydana przez Wydawnictwo Literackie. Nie jestem wielką miłośniczką literatury fantasy w ogóle, moje kontakty z tym gatunkiem ograniczają się właściwie do Tolkiena, Sapkowskiego i George'a R.R. Martina, ale jeśli o tych pisarzy chodzi, to chyba mogę się zaliczyć w szeregi fanów (choć nie fanatycznych). Osobom, którym tytuł z niczym się nie kojarzy, wyjaśnię, że "Uczta..." przenosi nas kulinarnie właśnie w świat "Pieśni lodu i ognia" Martina, czyli wielotomowego cyklu o walce o władzę w Westeros (wielbicielom seriali telewizyjnych znanego jako "Gra o tron").




Dla kogo jest ta książka? Oczywiście dla miłośników sagi, którzy chcieliby urządzić przyjęcie - ucztę w stylu Westeros, ale nie tylko. "Uczta lodu i ognia" to (o dziwo?) całkiem ciekawa książka kucharska dla wszystkich. To, że jesz potrawy, którymi posilali się twoi ulubieni bohaterowie (jeśli to są twoi ulubieni bohaterowie) będzie dodatkową atrakcją, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby po prostu cieszyć się smakiem wypieków, mięs przedziwnie przyprawionych, pasztetów, sałatek, deserów i napojów. Autorki, dwie blogerki pobłogosławione przez samego George'a Martina (tak, to księga kanoniczna) wyłuskały z powieści fragmenty dotyczące jedzenia i na ich podstawie stworzyły przepisy - albo według własnej wyobraźni, albo wzorując się na autentycznych przepisach ze średniowiecznych ksiąg. ("Średniowieczność" jest tu umowna, bo wiele przepisów pochodzi z epok późniejszych, zresztą oczywiście nie sięgałam do źródeł i w kwestii pochodzenia receptur muszę zaufać autorkom).

Możemy zjeść pożywne śniadanie w Winterfell albo dekadencką wieczerzę w Królewskiej Przystani. Grzechotnik po dornijsku to danie, którego pewnie nie będziemy w stanie przygotować, podobnie jak szarańczy o smaku miodowym, podawanych za Wąskim Morzem. Większość przepisów jest jednak całkowicie wykonalna, jeśli dokonamy pewnych modyfikacji - być może mięso gołębi trzeba będzie zastąpić kaczką ;)

Dekadenckie uczty zostawiam na inną okazję, na razie jestem na diecie i na dziś wybrałam ascetyczną sałatkę z Czarnego Zamku - prosto ze stołu Lorda Dowódcy. Na moment udało mi się zamienić mój salon - przy użyciu nader skromnych środków - w kwaterę Lorda Dowódcy na Murze.





Sałatka z Czarnego Zamku

- 5 szklanek młodego szpinaku
- 3 szklanki liści rzepy
- 1 szklanka rodzynków
- 1 szklanka pieczonej ciecierzycy
- ocet, olej, sól do smaku

Składniki wrzucić do miski, skropić octem i olejem, posolić, wymieszać.

Nie miałam szpinaku ani liści rzepy, użyłam roszponki, ciecierzycy z puszki i octu balsamicznego. Oczywiście ilości składników też były mniejsze - przecież nie zamierzałam karmić całego oddziału Nocnej Straży. Wyszło całkiem ciekawie, okazuje się, że da się połączyć cieciorkę z rodzynkami, co było dla mnie zaskoczeniem. Odbiegłam nieco od pierwowzoru, ale nie o ortodoksję tu chodzi, a o teatr wyobraźni, w który można się bawić nawet przy obiedzie. A na diecie teatr wyobraźni jest tym bardziej potrzebny ;)

Winter is coming!


***
Chelsea Monroe-Cassel, Sariann Lehrer "Uczta lodu i ognia". Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

2 komentarze:

  1. Robisz cudowne aranżacje swoim książkom. I bardzo pociąga mnie Twoja kuchnia książkowa:) Czekam na cytrynowe ciastka Sansy:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Ciasteczek Sansy jeszcze nie próbowałam, właśnie szukam, czy przypadkiem w "Uczcie..." nie ma czegoś z dyni ;)
      I oczywiście - jest.

      Usuń

Dziękuję za komentarz.