środa, 28 stycznia 2015

...Signifying nothing, czyli wiele hałasu o "Birdmana"



***"Birdman" (2014). Fox Searchlight ***
Nie tylko twórcy "Birdmana" nie mogą się oprzeć pokusie nawiązania w pretensjonalny sposób do Szekspira*. Jak widać - skromna blogerka też nie może (czuje się jednak usprawiedliwiona). Miałam pisać o książce, ale po obejrzeniu tego obsypanego gradem pochwał, nagród i nominacji (9 nominacji do Oscara) filmu, postanowiłam wtrącić swoje trzy grosze.

W tych dziedzinach ludzkiej aktywności, które zaliczamy do kategorii "sztuka", w gruncie rzeczy wszystko jest kwestią subiektywnej opinii. Można godzinami przedstawiać argumenty przemawiające za tym, że dzieło A jest lepsze od dzieła B, ale te argumenty będą miały co najwyżej tylko pozór obiektywizmu. Dlatego nie mam zamiaru wdawać się w spór, czy "Birdman" Alejandra Gonzáleza Iñárritu jest dobrym filmem, czy też nie. Wyrażę jedynie moją subiektywną opinię: otóż "Birdman" to film, który mi się nie spodobał. A ściślej - pozostawił mnie całkowicie obojętną. Pewnie przeszłabym nad tym do porządku dziennego - ot, oglądając go dokonałam niezbyt fortunnej alokacji czasu i pieniędzy, nie pierwszy raz i nie ostatni. Ale pewien fakt nie daje mi spokoju. O "Birdmanie" sporo się mówi i pisze - w zaskakująco zgodnym tonie. Istnieje powiedzenie, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Tymczasem jak nasz kraj długi i szeroki, zewsząd słychać zgodny chór zachwytów nad "Birdmanem". Pod niebiosa wynoszą jego walory zarówno zawodowi krytycy filmowi, jak i blogerzy. Ten zachwyt jest w zasadzie obowiązkowy. I właściwie to jest ciekawsze od samego filmu. A alternatywny tytuł mojej dzisiejszej notki mógłby brzmieć:

No jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?

Bohaterem "Birdmana" jest starzejący się Riggan Thomas (Michael Keaton), niegdyś sławny aktor-celebryta, wcielający się w hollywoodzkich przebojach w superbohatera Birdmana. Odmówił jednak udziału w czwartym z kolei filmie o Birdmanie i - popadł w zapomnienie. Teraz próbuje odzyskać wiarę w siebie jako artysta (i jako człowiek), wystawiając na Broadwayu swoją adaptację opowiadania Raymonda Carvera, we własnej reżyserii i sobą w roli głównej. Premiera zbliża się wielkimi krokami, ale oczywiście nic nie idzie jak po maśle. W ostatniej chwili trzeba zatrudnić nowego aktora - rolę przyjmuje gwiazda teatru i pupilek krytyków, Michael (Edward Norton), ale jego pojawienie się generuje nowe problemy. Jednej z aktorek brak pewności siebie, druga oświadcza Rigganowi, że jest z nim w ciąży. Po teatrze, jako asystentka Riggana, kręci się również jego córka Sam (Emma Stone), świeżo po odwyku. W przedpremierowym stresie wszyscy mniej lub bardziej świrują, włączając producenta starającego się "gasić pożary", a reżyser słyszy głosy. A konkretnie jeden głos: Birdmana, swojego drugiego ja. Brzmi to właściwie całkiem ciekawie i mogłoby być wstępem do niezłego filmu gatunkowego. Backstage drama. Or farce. Ale tak się nie stało. Z ekranu po prostu wieje nudą. Zwłaszcza w pierwszej połowie, gdzie nic się nie dzieje, poza tym, że aktorzy chodzą długimi, obskurnymi korytarzami teatru i krzyczą na siebie, albo gadają. Lubię filmy gadane, ale ta gadanina jest po prostu nużąca.

Film jest pretensjonalny i banał goni w nim banał. Ten bezdomny/szaleniec recytujący na ulicy monolog Macbetha. To całe starcie kultury popularnej i "wysokiej", celebryckie Los Angeles kontra intelektualny Nowy Jork, tyrania mediów społeczościowych ( "gardzisz facebookiem i twitterem, ale nie możesz się bez nich obejść") i mediów w ogóle - ani to odkrywcze, ani szczególnie interesujące, a przy tym bardzo płytko potraktowane. Tyle o świecie. Równie bezbarwnie wypada zestaw problemów osobistych naszych bohaterów. Mężczyzna przeżywający kryzys wieku średniego, rozpaczliwie próbujący nadać sens swojemu życiu, córka obwiniająca ojca o życiowe niepowodzenia, arogancki aktor w rzeczywistości zagubiony i niepewny, nieistniejący poza sceną. I znów twórcy filmu zaledwie ślizgają się po powierzchni i nie mają nam nic ciekawego do powiedzenia.


*** "Birdman" (2014). Kadr z filmu ***
  
Oczywiście pisząc o "Birdmanie", trzeba obowiązkowo pochwalić świetną grę Keatona i przypomnieć, że biografia aktora bardzo przypomina życie bohatera filmu. Ale co z tego wynika dla widza, pytam się? Jeżeli uważacie, że życie Michaela Keatona jest warte zekranizowania, dajcie widzom biografię Keatona, a jeżeli dajecie fikcję, to mnie naprawdę nie musi interesować, co przeżywał aktor zanim przyszedł na plan. Wobec postaci Riggana Thomasa pozostałam całkowicie obojętna, więc albo aktor zagrał słabo, albo postać była naprawdę źle napisana. (Prawdę mówiąc, dotyczy to również pozostałych postaci w tym filmie). Drugą obowiązkową wzmianką w każdym tekście o "Birdmanie" jest ta o fenomenalnej pracy kamery i montażu. Ach, jakie wspaniałe długie ujęcia bez cięć, jakie to wszystko było trudne technicznie! (To dlatego aktorzy musieli bez przerwy przemieszczać się po tych korytarzach, żeby uwidocznić te niesamowite ujęcia). Owszem, sposób filmowania być może podniósł jakość filmu, ale nawet najlepiej poprowadzona kamera nie jest w stanie zrobić z przeciętnego filmu arcydzieła.

W całym filmie najbardziej zainteresował mnie wątek prominentnej krytyczki teatralnej, która ma zamiar zmiażdżyć premierę. Scenę, kiedy Riggan rozmawia z nią w barze i recenzuje jej recenzję, odbieram jako autoironiczny komentarz twórców do własnego filmu. Wystarczy jedna recenzja odpowiedniej osoby, żeby na zawsze ustalić sposób odbioru spektaklu (filmu) i uczynić z niego arcydzieło lub kompletną klapę. I ta recenzja nie musi być wcale merytoryczna (oczywiście to też nie jest szczególnie odkrywcze). Nie znam mechanizmów rządzących amerykańskim przemysłem filmowym, ale wyobrażam sobie, że na tym właśnie opiera się sukces "Birdmana". Ktoś ważny uznał go za arcydzieło - i to wystarczyło. "Nie wiem do końca, o czym jest ten film, ale wychodzę z kina w oszołomieniu" - pisze w "Wyborczej" Tadeusz Sobolewski. Ja też do końca nie wiem, ale z kina wychodzę lekko ziewając. Mogłabym wzorem Sobolewskiego wynajdywać głębokie sensy w przewijających się na ekranie obrazach. Ale nie mam ochoty. I do głowy przychodzi mi myśl, że pomimo 9 nominacji do Oscarów, jest to film przeciętny, mało znaczący.

---
*W filmie pojawia się ten słynny cytat:
Life's but a walking shadow, a poor player
That struts and frets his hour upon the stage
And then is heard no more: it is a tale
Told by an idiot, full of sound and fury,
Signifying nothing.
   - "Macbeth", Akt 5, Scena 5.

8 komentarzy:

  1. "Recenzjami" Sobolewskiego nie przejmowałabym się, nawet nie wiem, jak zakwalifikować artykuły, które tworzy.;(
    Mnie ten film bardzo się podobał, poza wątkiem rodem z fantasy, drażniącym szczególnie w zakończeniu. Nie nudziłam się, bo dobrze jest popatrzeć na dobrą grę aktorską (trzeba mieć duży dystans do siebie, żeby zagrać Birdmana) i świetny montaż.;) Mnie te wędrówki korytarzami odpowiadały. Kwestie aktorów dość długie chwilami, ale chyba dlatego, że wszystko toczy się wokół teatru i ten film jest wg mnie b. teatralny. Na pewno nie jest to rzecz dla szerokiej publicznej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, montaż świetny ;). Chociaż wprawne oko (nie moje) zauważyło, że były tam jakieś wpadki. Mnie drażniło, że ten film miał trzy zakończenia - wszystkie takie same - i już to drugie zakończenie nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Chociaż oczywiście ktoś inny może to właśnie uznać za mistrzostwo sztuki :)

      Usuń
    2. Idealne byłoby tragiczne zakończenie, ale w USA to nie przejdzie.;(

      Usuń
    3. Być może było tragiczne, moim zdaniem obie interpretacje są jednakowo prawdopodobne.

      Usuń
  2. Najgorsze w tym filmie jest to, że jest bardzo wtórny. Była już masa spektakli o powstawaniu spektakli, filmów o powstawaniu filmów, spektakli o powstawaniu filmów i filmów o powstawaniu spektakli (czy o jakiejś kombinacji zapomniałem?). W tej ostatniej kategorii najlepszym, jaki widziałem była "Synekdocha Nowy Jork" Charliego Kaufmana. "Birdman" wobec tamtego filmu wypada jak tania, banalna podróba, Jasne, film jest tak nakręcony, że wydaje się, jakby był jednym długim ujęciem. Wow! I? Można zadać sobie dowolne zadanie, a potem je zrealizować. Operator na przykład mógłby przez cały okres zdjęć stać na głowie. Można? Można. Tylko co z tego wynika?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie nie mam nic przeciwko filmom o powstawaniu spektakli (ani spektaklom o powstawaniu filmów) - chodzi o to, jak się to robi i co z tego wynika. W końcu w filmie wszystko już było i jesteśmy skazani na eksploatowanie ciągle tych samych tematów. Ale w "Birdmanie" ten wątek teatralny jest potraktowany pretekstowo, tylko nie wiadomo pretekstem do czego miał być. Może właśnie do tych długich ujęć.
      Filmu Kaufmana niestety nie widziałam.

      Usuń
  3. Z niektórymi Twoimi tezami się zgadzam: też miałam chwilami wrażenie, że film jest przegadany i nudny, imitujący sztukę teatralną. To samo zresztą miałam z "Sierpniem w Hrabstwie Osage", który znudził mnie dokumentnie. Ale już można dyskutować, czy Birdman tematycznie jest aż tak wtórny i banalny, i czy z tego powodu trzeba go potępiać w czambuł. W końcu wszystko już kiedyś było. A przecież nie chodzi o to, by tylko narzekać i krytykować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że można dyskutować, czy jest aż tak banalny - albo czy jest aż tak wspaniały. Nie sądzę, żebym potępiała w czambuł, uważam raczej, że film jest przeciętny. Zapewne można znaleźć jakieś pozytywy, ale musiałabym się bardzo wysilić. A nie mam powodu tego robić, bo przecież nad filmem zachwycają się wszyscy, więc moje votum separatum z pewnością bardzo mu nie zaszkodzi :)

      Usuń

Dziękuję za komentarz.