Charles Palliser
jest mi znany wyłącznie jako autor tej jednej powieści. Po chwili szperania w
Internecie dowiedziałam się, że istotnie książki wychodzą spod jego ręki
niezmiernie rzadko. Od roku 1989, gdy Palliser, przez wiele lat uniwersytecki
wykładowca literatury, zadebiutował jako powieściopisarz (właśnie „Kwinkunksem”), wydał zaledwie pięć książek. I nie ma w tym
nic dziwnego, jeśli wszystkie jego powieści są równie misternie skonstruowane.
„Kwinkunks” jest owocem fascynacji
autora literaturą dziewiętnastowieczną – jest to współczesna rekonstrukcja
powieści wiktoriańskiej. Z pozoru to książka, jaka mogłaby wyjść spod pióra
Dickensa. Głównym bohaterem jest chłopiec mieszkający z matką - niczym w
Arkadii - w wiejskim domu gdzieś w spokojnym zakątku Anglii. Dzieciństwo Johna upływa beztrosko i w dobrobycie, ale żyje on wśród
tajemnic. Nie zna swojego ojca, ani też rodziny matki, i nic nie wie o wrogich siłach,
czyhających na niego od chwili jego przyjścia na świat. Wkrótce siły te
dochodzą do głosu; John i jego matka tracą swoje niebo i trafiają do piekła
londyńskich dzielnic biedoty. Aby odzyskać utracony raj, John musi rozwikłać
zagadkę swojego pochodzenia. Owa zagadka wiąże się z historią pięciu rodów,
których losy splecione są ze sobą, i z symbolem kwinkunksa, który okaże się
również kluczem do jej rozwiązania.
Tę tajemnicę musi również odkryć czytelnik - i to na własną rękę. Okazuje się bowiem, że „Kwinkunks” jest tylko powierzchownie podporządkowany zasadom powieści dziewiętnastowiecznej. W rzeczywistości autor prowadzi ze współczesnym czytelnikiem inteligentną grę (w istocie „Kwinkunks” jest rekonstrukcją „ironiczną”). Nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele, by nie psuć przyjemności czytania i samodzielnego odkrywania tej książki. Niektóre z tajemnic swojego warsztatu (i powieści) Palliser zdradza w posłowiu (a to, jak wiadomo, czytamy po zapoznaniu się z dziełem). Zdradzę tylko, że narrator, a jest nim John, nie jest w tej powieści do końca wiarygodny i pewne swoje odkrycia i wnioski wręcz ukrywa przed czytelnikiem.
Tę tajemnicę musi również odkryć czytelnik - i to na własną rękę. Okazuje się bowiem, że „Kwinkunks” jest tylko powierzchownie podporządkowany zasadom powieści dziewiętnastowiecznej. W rzeczywistości autor prowadzi ze współczesnym czytelnikiem inteligentną grę (w istocie „Kwinkunks” jest rekonstrukcją „ironiczną”). Nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele, by nie psuć przyjemności czytania i samodzielnego odkrywania tej książki. Niektóre z tajemnic swojego warsztatu (i powieści) Palliser zdradza w posłowiu (a to, jak wiadomo, czytamy po zapoznaniu się z dziełem). Zdradzę tylko, że narrator, a jest nim John, nie jest w tej powieści do końca wiarygodny i pewne swoje odkrycia i wnioski wręcz ukrywa przed czytelnikiem.
Na kartach „Kwinkunksa” Charles
Palliser odmalował panoramę społeczeństwa Anglii pierwszej połowy XIX w. Śledząc
losy Johna, zaglądamy na pełne przepychu salony arystokracji i do zamożnych
domów przedstawicieli klasy średniej; razem z biedakami przeszukujemy kanały i
jesteśmy świadkami przestępczych procederów. Na pewien czas trafiamy do
więzienia dla dłużników, do szkoły z internatem, która z placówką oświatową ma
tyle wspólnego, co obóz pracy z obozem harcerskim (bardzo po dickensowsku), a
nawet do zakładu dla obłąkanych. Poznajemy ludzi i podłych, i szlachetnych,
drobnych cwaniaczków i wielkich oszustów.
W powieści bardzo wiele miejsca
zajmują kwestie ekonomii i ustroju społecznego. To pieniądz jest motorem całej
fabuły, a walka o parę pensów na kawałek chleba jest równie dramatyczna, jak
gra o wielką fortunę. Filozoficzne dysputy dotyczące problemów
polityczno-ekonomicznych, a zarazem moralnych, toczy ze sobą – w
mieszkaniu
składającym się z połowy podnajętego pokoju w jakimś zaułku biedoty –
para zdeklasowanych dżentelmenów, niegdyś parających się prawem, obecnie
aktorów teatrzyku
kukiełkowego. Poruszanie tych kwestii w powieści dziewiętnastowiecznej
byłoby
jak najbardziej zrozumiałe, to przecież właśnie wtedy formowały się
teorie
Marksa i Engelsa. Ten aspekt książki jednak równie mocno odzwierciedla
czasy, w których ona
rzeczywiście powstawała, czyli lata 80. wieku dwudziestego, okres rządów
Margaret
Thatcher, kiedy w Wielkiej Brytanii społeczna dyskusja dotycząca
tych kwestii była niezwykle gorąca. Również teraz, prawie ćwierć wieku
po ukazaniu się drukiem, ta powieść
wydała mi się zaskakująco aktualna. Drobni ciułacze tracący oszczędności
życia
wskutek machinacji spekulantów, którzy budują na ich naiwności swoje fortuny, nieodparcie
przywodzą na myśl współczesne afery i kryzys finansowy roku 2008, kiedy
pękła
spekulacyjna bańka, podatnicy składali się na ratowanie upadających
banków, a
ich prezesi wypłacali sobie wielomilionowe premie.
Czytanie „Kwinkunksa” jest
zajęciem tyleż ciekawym, co meczącym. Ta powieść wymaga ciągłego skupienia
uwagi i zapamiętywania szczegółów, co przy jej objętości może stanowić nie lada
wyzwanie. (Choć przy okazji jest to świetny trening umysłowy, godny polecenia
osobom chcącym rozruszać swoje szare komórki). Czytelnik nie może sobie
pozwolić nawet na moment dekoncentracji, bo wszystkie elementy w powieści są
częścią bardzo precyzyjnej układanki. Kiedy pewnej zimowej nocy do domu matki
Johna puka dwoje zmarzniętych wędrowców, proszących o wsparcie, można być
pewnym, że ich rola w tej historii na tym się nie skończy (a być może nawet rozpoczęła
się dużo wcześniej). Jakkolwiek akcja obfituje w wiele zwrotów i emocjonujących
wydarzeń, to cała powieść skonstruowana jest w ten sposób, że „czytamy […] nie
tyle dlatego, że chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej, lecz raczej dlatego,
że chcielibyśmy dowiedzieć się, co się przedtem wydarzyło, aby móc zrozumieć
to, co już do tej pory przeczytaliśmy” – jak pisze autor w posłowiu.
Po raz pierwszy czytałam tę
książkę dziesięć lat temu, kiedy została wydana w Polsce. Niedawno przeczytałam
ją powtórnie. Jeżeli chodzi o główny wątek, doszłam do tych samych wniosków, co
za pierwszym razem, ale teraz wyjaśniłam sobie wszystko w sposób dużo bardziej
zadowalający, rozwikłałam również zagadki dotyczące większości wątków
pobocznych. (Mówiąc precyzyjnie, za pierwszym razem stawiałam prawdopodobne hipotezy,
teraz wydaje mi się, że znalazłam na ich poparcie wystarczające dowody). Przyznam
jednak, że jeden aspekt tej powieści, związany z jej formą, umknął mojej uwadze
zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem (w międzyczasie zdążyłam zapomnieć,
że czytałam posłowie, gdzie autor wyjaśniał tę kwestię; oczywiście zapomniałam też
zawiłości fabuły). Pocieszam się, że nie byłam w tym osamotniona. Nadanie
powieści tej szczególnej formy „okazało się niezwykle trudne i czasochłonne – ujawnia
Palliser. – Jak na ironię jednak ten akurat aspekt powieści prawie nie został
zauważony ani przez krytyków, ani przez czytelników”.
Więcej już nie zdradzę.
Czytajcie i odkrywajcie, a ja za kolejne dziesięć lat pewnie znów sięgnę po tę
książkę i być może zgłębię wtedy wszystkie jej tajemnice (kilka zdań ciągle
jest dla mnie zagadkowych).
***
Charles Palliser "Kwinkunks". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003. Przekład Maria Streszewska-Hallab.
Charles Palliser "Kwinkunks". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003. Przekład Maria Streszewska-Hallab.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.