piątek, 15 maja 2015

"Północ i Południe" - część 2




Jakiś czas temu zapowiadałam, że do powieści Elizabeth Gaskell jeszcze wrócę i zajmę się nią bardziej szczegółowo. Okazją do powrotu był zakup polskiego przekładu (poprzednio czytałam książkę po angielsku), który od paru tygodni przeglądam we fragmentach (z równą satysfakcją, z jaką czytałam oryginał). Zmieniłam jednak zdanie co do treści tego wpisu. Głębsza analiza tej wielowątkowej powieści wymagałaby więcej czasu, niż jestem w tej chwili w stanie poświęcić na pisanie, i zdecydowanie więcej miejsca, niż rozsądna blogowa notka powinna zajmować; obawiam się też, że mogłaby nadwyrężyć cierpliwość moich Czytelników. Dlatego nie będę się dziś zajmować całością "Północy i Południa", skupię się na szczególe.


   
Do najbardziej pamiętnych scen z powieści należy z pewnością kulminacyjny moment strajku, kiedy tłum rozwścieczonych robotników zbiera się przed domem Thorntona, a Margaret ratuje go, osłaniając przed atakiem własnym ciałem. Zachowanie Margaret co prawda mieści się w logice powieści i w logice jej postaci, ale przyznam się, że czytając to, doznaję uczucia estetycznego dyskomfortu. Inne wielkie sceny książki znacznie bardziej przypadły mi do gustu, świetna jest scena oświadczyn Thorntona, a zakończenie powieści wspaniałe i zaskakująco dowcipne - bo choć narrator dawał od czasu do czasu dowody (sarkastycznego) poczucia humoru, to raczej nie dało się go wcześniej zauważyć u głównych bohaterów. Ale wśród moich ulubionych scen z "Północy i Południa" jest też ta, która przedstawia starszą kobietę, siedzącą w jadalni wielkiego domu:

        Pani Thornton siedziała cały dzień w jadalni i oczekiwała nadejścia wiadomości o tym, że jej syn został przyjęty przez pannę Hale. Podrywała się z krzesła wiele razy na każdy dźwięk rozlegający się w domu, a potem podejmowała odłożoną robótkę i zaczynała pracować igłą – pilnie, choć przez zamglone okulary i niepewną dłonią. Drzwi otwierały się po wielekroć, ale zawsze wchodził ktoś, kto był jej obojętny, z niewiele znaczącą sprawą. Potem surowa twarz kobiety rozluźniła się, zniknął z niej ów mrożący rysy grymas, a pojawił się wyraz melancholii, tak różny od zwyczajnej srogości. Oderwała się od rozważań nad ponurymi zmianami, jakie zajdą w jej życiu na skutek małżeństwa syna, i celowo wprowadziła swe myśli na tory praktycznych spraw dotyczących gospodarstwa domowego. Przyszła para nowożeńców będzie potrzebować nowych zapasów bielizny stołowej, a pani Thornton miała poukładane, jeden na drugim, kosze pełne obrusów i serwetek, które teraz wniesiono, a ona zaczęła je liczyć. Rzeczy należące do niej i oznaczone literami G.H.T., czyli George i Hannah Thorntonowie, były zmieszane z tymi, które kupił jej syn i na których wyhaftowano jego monogram. Niektóre z serwet ze znakiem G.H.T. wykonano z holenderskiego adamaszku najwyższej jakości, obecnie już niedostępnego. Pani Thornton przez dłuższą chwilę wpatrywała się w nie – tuż po ślubie były jej wielką dumą; następnie zmarszczyła brwi, ściągnęła wargi i ostrożnie odpruła litery G i H. Zaczęła nawet szukać czerwonych tureckich nici do haftu konturowego, aby wyszyć nowe inicjały, ale szpule były puste, a nie miała serca, by o tej porze posyłać po nowe, więc nieruchomym wzrokiem patrzyła z rozmarzeniem na rozłożoną bieliznę. Przed oczami przemykał jej obraz za obrazem, a jej syn był główną, jeśli nie jedyną postacią każdego z nich. Jej syn, jej duma, jej własność. Nadal nie wracał. Bez wątpienia był z panną Hale. Ta nowa miłość już usunęła ją, matkę, z miejsca pierwszej kobiety jego serca. Przeniknął ją przeraźliwy ból – ukłucie zazdrości. Nawet nie potrafiłaby określić, czy to było bardziej cierpienie psychiczne, czy fizyczne, niemniej skłoniło ją, by usiadła. Ale już po chwili ponownie stała, wyprostowana jak zawsze, z pierwszym tego dnia, ponurym uśmiechem na twarzy. Czekała w gotowości na powitanie rozradowanego triumfatora, który nigdy nie powinien się dowiedzieć, jak dotkliwy żal czuła jego matka na myśl o małżeństwie syna.
Zastanawiam się, jak często autorzy romansów zajmują się uczuciami przyszłej teściowej - czy też świekry, jak należałoby napisać zgodnie z historycznie poprawną terminologią. Chyba tylko wtedy, jeżeli owe uczucia są patologiczne, a teściowa/świekra zrobi wszystko, żeby do związku bohaterów nie dopuścić, czyli w przypadku jak najdalszym od tego, z czym mamy do czynienia w "Północy i Południu". Ale też "Północ i Południe" to więcej niż romans, jak już pisałam poprzednio. Gaskell pokazuje całe spektrum międzyludzkich relacji i przeróżne ich odcienie. (Pomijam kwestie społeczne, którym pisarka też poświęca bardzo dużo uwagi). Spośród tych wszystkich związków, łączących bohaterów powieści, uczucie pomiędzy Thorntonem i Margaret, chociaż burzliwe, jak na romans przystało, jest chyba jednak najbardziej banalne. Dużo ciekawsza wydaje mi się na przykład przyjaźń Margaret z Bessy i Higginsem, albo relacja, jaka pod koniec książki połączyła Higginsa z Thorntonem, będąca z pewnością bardziej złożona niż stosunek pracodawca-pracownik. Ale najładniej Gaskell pokazuje relację pomiędzy matką a synem i jest to chyba jeden z lepszych jej obrazów, z jakim zetknęłam się w literaturze.

 

---
Elizabeth Gaskell, "Północ i Południe". Przełożyła Katarzyna Kwiatkowska. Świat Książki, Warszawa 2015.

4 komentarze:

  1. Trochę żałuję, że jednak nie kupiłam jej sobie, jak była w Biedronce.
    Piękne zdjęcia...niezwykle klimatyczne.....

    OdpowiedzUsuń
  2. Po prostu cudowne zdjęcia. Tak sielsko, anielsko...:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Planuję jeszcze kolejny wpis o "Północy i Południu", zajrzyj koniecznie, zdjęcia będą w bardziej letnim klimacie ;)

      Usuń

Dziękuję za komentarz.