czwartek, 20 sierpnia 2015

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Opowiadania M.R. Jamesa, czyli straszenie erudycyjne





Jego spuścizna literacka ogranicza się do czterech tomów opowiadań (1904-25), które w dodatku można zebrać w jednym, liczącym zaledwie 350 stron. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, zważywszy, że fikcja literacka – z gatunku „ghost story” – była hobby M.R. Jamesa, a jego głównym zajęciem była praca naukowa: był mediewistą przez lata pracującym w King’s College w Cambridge, później w Eton. Jako pisarz okazał się jednak bardzo wpływowy, w świecie anglosaskim zajmuje pozycję niekwestionowanego klasyka literatury grozy. Na dzisiejsze spotkanie wybrałyśmy, w sposób dość intuicyjny, trzy opowiadania:



"Oh, Whistle..." - moja ilustracja
1. „Oh, Whistle, and I’ll Come to You, My Lad”. Zagwiżdż, mój chłopcze, a przybędę do Ciebie. Albo lepiej nie, jeśli nie wiesz, „kim jest ten, który przychodzi”.

Zaintrygował mnie tytuł, który wydał mi się znajomy. Okazuje się, że to cytat ze szkockiej ludowej pieśni ze słowami Roberta Burnsa, ale faktem jest, że samo opowiadanie Jamesa też jest bardzo sławne, dość powiedzieć, że doczekało się aż dwóch ekranizacji BBC, w 1968 i 2010 r. (z tej drugiej z niewiadomych przyczyn usunięto motyw gwizdania). Przyznam się, że to opowiadanie urzekło mnie nie tyle nastrojem grozy, choć tego nie brakuje, co sporą, jak sądzę, dozą komizmu i ładnymi obyczajowymi szkicami.

Bohaterem jest Parkins, profesor ontografii1, którego nazwałabym – przepraszam za wyrażenie – starym pierdołą, choć wedle słów autora był „młody, schludny i precyzyjny w mowie”, ale również „podobny do kwoki” (czy też starej kobiety) i całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Był to jednak człowiek „zasługujący na najwyższy szacunek”, o niezłomnych zasadach i przekonaniach. Należały do nich nienaganna grzeczność, całkowita szczerość (jak się można domyślić często stojące w sprzeczności) i niepodważalny racjonalizm, co w połączeniu z owym deficytem poczucia humoru sprawiało, że profesor Parkins w łatwy sposób mógł stać się obiektem żartów.

I taką właśnie scenką, rozgrywającą się w refektarzu St James’s College, kiedy to Parkins opowiada o swoim nadchodzącym urlopie, zostaje poproszony przez jednego z uczonych kolegów o zmapowanie znajdujących się w okolicy, do której się udaje, pozostałości dawnej siedziby templariuszy (czujecie ten klimat?) i dając się podpuścić drugiemu z uczonych kolegów, dostarcza mu rozrywki, rozpoczyna się opowiadanie. Potem Parkins rzeczywiście wyjeżdża, zakwaterowuje się w nadmorskim hoteliku, gra w golfa z emerytowanym pułkownikiem o bardzo „antypapistowskich” zapatrywaniach, a wreszcie przystępuje do oględzin owych ruin. Znajduje w nich… gwizdek.

Nie będę zdradzać co było dalej, powiem tylko, że pułkownik będzie miał jeszcze swoje pięć minut, a racjonalizm Parkinsa zostanie poddany poważnej próbie. Jest groza ponurego krajobrazu pustych, targanych wiatrem nadmorskich wydm, jest bezsenna noc w pokoju pełnym szmerów i trzasków i nadciągające przerażenie. Bohatera, bo ja, prawdę mówiąc, nie bardzo się przestraszyłam, ale klimat doceniam. A przede wszystkim – dopracowanie detalu. Bo i uniwersytecki refektarz, i nadmorski hotel wraz z jego personelem i mieszkańcami, i niepokojący pejzaż zostały przedstawione, w tej krótkiej przecież formie, w taki sposób, że czytelnik z łatwością – i z przyjemnością – zanurzy się w ten świat.


Jesion, na który patrzę z okna...
2. „The Ash Tree”, czyli nie śpij przy otwartym oknie, jeśli twój pokój sąsiaduje ze starym jesionem. 

Prawdę mówiąc, mój pokój sąsiaduje z kilkoma pokaźnymi jesionami, jednak oddziela go od nich jeszcze odległość kilkudziesięciu metrów, więc wciąż odważam się otwierać okna na noc. Nie mogę wybaczyć M.R. Jamesowi, że dla tego opowiadania poświęcił życie kota (fikcyjnego, bo ufam, że podczas pracy nad tekstem nie ucierpiał żaden kot rzeczywisty, ale moim zdaniem w literaturze powinna obowiązywać zasada całkowitej nietykalności kotów).

Zanim jednak dojdziemy do jesionów, narrator snuje dygresję o historii i architekturze mniejszych (co z naszego punktu widzenia oznacza niesłychanie okazałe) posiadłości wiejskich we wschodniej Anglii (czujecie ten klimat?). Właściwa historia dotyczy jednej z takich posiadłości w Suffolk i rozpoczyna się jeszcze w wieku XVII, w czasach procesów o czary. Właściciel Castringham Hall, Sir Matthew Fell, złożył wówczas zeznania obciążające jedną z mieszkanek wioski, które doprowadziły do jej skazania i śmierci. Zeznał mianowicie, że owa kobieta podczas pełni księżyca zbierała gałązki z rosnącego pod jego domem jesionu, ścinając je dziwnie zakrzywionym nożem i szepcząc do siebie, odziana jedynie w halkę. Skutki tego zeznania będą prześladować jego rodzinę jeszcze dwa pokolenia później.

3. „The Stalls of Barchester Cathedral”, czyli kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada, co można również odnieść do dywanu.

Tym razem naprawdę możemy się poczuć jak uczony, który szperając wśród starych dokumentów znalezionych w bibliotekach i archiwach, odkrywa mrożącą krew w żyłach historię (a już na pewno jak osoba zaglądająca takiemu uczonemu przez ramię). Wszystko zaczyna się od nekrologu z „Gentelman’s Magazine” z początku XIX w., wspominającego archidiakona Haynesa, który zmarł w wieku 57 lat w nader gwałtownych i zagadkowych okolicznościach. Zanim przejdziemy do okoliczności tej śmierci, wraz z naukowcem katalogującym rękopisy w bibliotece swojego kolegium (czujecie ten klimat?), odnajdziemy zakurzone pudełko, nieotwierane od kilkudziesięciu lat, zawierające zbiór bardzo ciekawych tekstów. Wraz z narratorem z pamiętników i listów wysnujemy historię, której tragiczny finał został opisany we wspomnianym nekrologu. Oczywiście w historii tej istotną rolę odgrywają tytułowe stalle katedry i ich niezwykła dekoracja. Spośród trzech wybranych przez nas opowiadań, właśnie przy tym najbardziej udzielił mi się nastrój grozy. Ale daje też pewien wgląd w warsztat pracy historyka: jak czytamy źródła historyczne, jak je interpretujemy, jak wiążemy ze sobą różne dokumenty i kojarzymy fakty, jak możemy wypełnić luki.

Już nadprogramowo przeczytałam jeszcze jedno opowiadanie Jamesa, „Casting the Runes”, które też bardzo mi się spodobało. Rozpoczyna się od problemów redaktora pewnego periodyku naukowego z autorem, który nie chciał się pogodzić z odrzuceniem jego rękopisu. Później okazuje się, że problemy naprawdę dużego kalibru może mieć recenzent owej pracy, a metody nacisku stosowane przez autora są bardzo szczególne.



Opowiadania Jamesa to właściwie idealna rozrywka na lato. Określiłabym je właśnie jako horror erudycyjny, wszystkie będą osadzone w środowisku akademickim, często wprost przez osobę narratora, będącego uczonym. Lekki dreszczyk grozy, ale też sporo wędrówek krajoznawczych i historycznych. Trup ściele się gęsto, ale mimo to opowiadania cechują się elegancją. Tło jest starannie zarysowane, a narracja niepozbawiona ironicznego dystansu. Polecam wszystkim, którzy mają ochotę przenieść się do Anglii z początku ubiegłego wieku (lub jeszcze dawniejszej) i trochę (troszeczkę) się pobać zwiedzając jej różne zakamarki.

Zapraszam do dyskusji, tym razem u mnie.
Koniecznie przeczytajcie też dzisiejszy wpis Pyzy o tych opowiadaniach, który znajdziecie TUTAJ.


---
M.R. James, "Collected Ghost Stories". Wordsworth Classics, 1992.

1Czy byłaby to ta dziedzina?: „W odróżnieniu od geografii, która zajmuje się zasobami naturalnymi, takimi jak lasy i jeziora, ontografia wyznacza punkty orientacyjne i szczeliny tektoniczne we wszechświecie przedmiotów.” Graham Harman, „Traktat o przedmiotach”, przeł. Marcin Rychter, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2013.
 

27 komentarzy:

  1. Jako gospodyni dyskusji, pozwolę sobie zagaić ;)
    Pyzo, tym razem byłam prawie pewna, że lektura przypadnie Ci do gustu i zmieści się w granicach Twojej horrorowej tolerancji. Niestety oznacza to, że znowu mamy bardzo zbliżone poglądy. Nawet użyłyśmy tych samych słów do opisania stylu Jamesa: ironia i elegancja. Ale to chyba nic dziwnego, bo w końcu ironia i elegancja bardzo się z angielskim stylem bycia (tym "mitycznym") kojarzą. Poziomem straszności te opowiadania przypominają historie, które mogliby sobie opowiadać przy ognisku uczestnicy obozu harcerskiego w czasach mojej młodości ;). Ale to co mnie w nich najbardziej ujmuje, to właśnie ich "akademickość". Osobiście mam słabość do fikcji kampusowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak i tak :). Raz, że to są faktycznie opowiadania w rodzaju "będę miły i ciut was postraszę, bo was lubię" z całym sztafażem w nich obecnym (podobno w oryginalnych wydaniach James pisał, co zmyślił i w jaki sposób), a dwa, że cudownie oddają absurdy i zakamarki naukowego życia :).

      W ogóle bohater "Zagwiżdż..." (i jak to w ekranizacji usunięto motyw gwizdania -- to co się właściwie tam dzieje, jak się zawiązuje fabuła?) to jest chyba taki typ akademika, który w wieku lat trzydziestu uważa się za godnego zasług, medali i zmienia się w takiego staromłodego. W każdym razie mnie się taki wydał. Dlatego cudna jest cała satyryczność opowiadania, która tak srodze akademika doświadcza ;).

      Te "antypapistowskie" zapatrywania to w ogóle jest coś, co się przez prozy Jamesa przewija (tu trochę wybiegam, ale przeczytałam tomik rekomendowany przez Lema i właśnie czytam resztę z Projectu Gutenberg -- także mnie wciągnął bardzo!). To znaczy nieracjonalni katolicy są zwykle winni wszystkim tym nadprzyrodzonym zjawiskom: trochę żartem, a trochę też, mam wrażenie, zgodnie z duchem postnewmanowskiej epoki. Tu bardzo ładnie ubiera to w słowa pułkownik.

      Niby się tak bardzo nie wystraszyłam, ale patrzyłabym na te Twoje jesiony uważnym okiem ;). Chociaż "Jesion" uważam za nieco słabszy -- na tle tych dwóch innych opowiadań -- ale też może to kwestia braku niechęci do pajęczaków. A sama wiedźma -- i jej proroctwo -- mogło wywołać ciarki. Tyle że czemu wnuk sir Fella tak się klasycznie musiał zachować?

      Och, też przeczytałam "Casting the Runes" :D i muszę powiedzieć, że to jest dopiero groźna sprawa: być recenzentem niedocenionego naukowca (przewija się zresztą ten ironiczny kontrapunkt dla naukowego światka w ogóle). A samo opowiadanie, moim zdaniem, stało się chyba inspiracją dla niektórych wątków "Jonathana Strange'a i pana Norrella", bo ów naukowiec-amator to miejscami wypisz, wymaluj pan Norrell właśnie.

      I w ogóle miałam takie wrażenie, że właśnie trup ściele się dość oszczędnie -- to znaczy, żeby zginąć w tych opowiadaniach bohater musi się postarać (na przykład uznając, że co tam rodzinna klątwa, kiedy ładny pokój się marnuje), ewentualnie mamy ofiary przed zaczęciem się właściwej akcji (pierwszy archidiakon w "Stallach...", jeden z naukowców w "Runach..." i tak dalej).

      Usuń
    2. Bohater znajduje obrączkę z inskrypcją, a widmo ma coś wspólnego z jego żoną z demencją oddaną do domu opieki.
      Co do oryginalnego zagwiżdż, to ciekawi mnie, nieprzypadkowy zapewne, wybór specjalności naukowej dla bohatera, ciekawe na ilu uczelniach można znaleźć katedry ontografii. W ogóle mam wrażenie, że jak się mocno wgryźć w te opowiadania, to bardzo wielu ciekawych rzeczy można się doszukać. Jestem przekonana, że tu wszystko jest starannie dobrane i żaden element nie jest przypadkowy i jeśli dysponuje się rozległą wiedzą z odpowiednich dziedzin, to mogą sprawiać jeszcze większą przyjemność. Na razie przeczytałam bez wgryzania się ;)

      "Antypapizm" pojawia się w kilku miejscach nawet w tym naszym wąskim wyborze, ale w ogóle jest dosyć wyraźnym motywem w dawnej literaturze angielskiej, jak nie wiadomo, kto jest winien, to na pewno spisek papistów. Ale wydaje mi się, że właśnie antykatolicka fobia jest tu obiektem satyry narratora.

      No tak, bohaterowie zachowują się jak klasyczni bohaterowie horrorów: robią dokładnie to, czego nie powinni, ale to jest ten typ podążania za schematem, który jednak sprawia przyjemność. Swoją drogą, jakie trzeba mieć mocne nerwy, żeby całą noc słuchać chrobotania po parapecie i nie sprawdzić co to.

      "Casting the Runes" jest świetne, znów mamy tu takie ładne scenki obyczajowe, lunch ze znajomymi i opowieści o tym nieprzyjemnym sąsiedzie: historia z pokazem latarni magicznej dla dzieci jest przednia. I tak, przestroga, oto do czego może doprowadzić niespełniona ambicja naukowa - i na jakie ofiary muszą być przygotowani stojący na straży jakości publikacji ;) Pana Norrella znam tylko z serialu, ale nie, zupełnie inaczej mi się kojarzy.

      A co do trupów: gęsto czy oszczędnie - cóż, tego nie rozstrzygniemy obiektywnie, ale zwróć uwagę, że w samym "Jesionie" jest ich kilka. Ale masz rację, to bohaterowie najczęściej sami ściągają na siebie nieszczęście.

      Usuń
    3. Zastanawiam się, co to jest owa ontografia -- może chodzi o opisywanie bytu po prostu? I w tym sensie to jest taki smaczek: że to jest profesor szalenie uniwersalny, choć z dziedziną zakreśloną tak po naukowemu szczegółowo ;)?

      Ale tak, też mam wrażenie, że rozbierając te opowiadania na części pierwsze można się jeszcze lepiej bawić. Dlatego z chęcią zobaczyłabym to oryginalne wydanie z przypisami samego Jamesa.

      To raczej stalowe nerwy dżentelmena, który nie będzie się pokazywał samemu sobie w piżamie poza godzinami obowiązkowymi ;). Poza tym ten racjonalizm bohaterów Jamesa właśnie ich gubi, chociaż sam James przecież był racjonalistą, bo zdaje się, że w duchy niespecjalnie wierzył.

      Tak, tych obiektów satyry byłoby kilka: fobie społeczne w ogóle, zamknięte, zhierarchizowane grupy społeczne/zawodowe.

      W "Runach..." i w "Zagwiżdż..." pojawia się właśnie ten sam motyw: nie wolno straszyć dzieci, to niemoralne. Strasznie mi się podobało to, jakie to przewrotne. A pan Norrell z początków powieści, taki zamknięty w sobie mag, któremu nikt nie wierzy -- bardzo mi przypominał czarny charakter z tego opowiadania (a serialu jeszcze nie widziałam, więc nie mogę porównać :)).

      To tak, w sumie jak teraz o tym myślę, to akurat "Jesion" jest wyjątkowo krwawym opowiadaniem.

      Usuń
    4. Ontografia może być dziedziną filozofii zajmującą się przedmiotem (patrz przypis do wpisu), ale nie jestem pewna, czy M.R. James użył tego słowa w takim znaczeniu, i czy ono istniało wcześniej, czy też sam je wymyślił. Współcześnie może też mieć jeszcze inne znaczenia. W każdym razie to dosyć sprytne zagranie :) W zasadzie Parkins mógłby być jedynym na świecie uczonym uprawiającym tę dziedzinę, a co za tym idzie najwybitniejszym ;)

      Tak, też to zwróciło moją uwagę, że bohaterowie opowiadań grzeszą właśnie "przesadnym" racjonalizmem, co jest zabawne, zważywszy, że autorem był naukowiec. I tu moim zdaniem autor puszcza oko do czytelnika i wskazuje, że nie chce go tak naprawdę przestraszyć, a raczej zabawić. A ten motyw mężnego znoszenia nocnych chrobotów pojawia się właściwie we wszystkich opowiadaniach. Chyba po tym właśnie można rozpoznać prawdziwego Anglika ;)

      Usuń
    5. O, to cudne wyjaśnienie! Bo ja znalazłam jeszcze szereg prac o antyplatonizmie i ontografii, ale jako że były po włosku, nie wywnioskowałam z nich tyle, ile by było można :).

      Tak, ci bohaterowie są na raz racjonalni i na wskroś angielscy. Ale to też jest prześmiewcze, James dystansuje się od tego wzoru nobliwego Anglika zbawiającego świat mądrością i dobrym wychowaniem. Pokazuje często, że nic dobrego z tego nie wynika -- a przynajmniej nie zawsze. Przy czym nie wszystkie zagadki otrzymują racjonalne wyjaśnienie, ba, czasami zostaje tylko mistyczna otoczka i dym ;).

      No właśnie, a co sądzisz o stylizacjach Jamesa? O tych wszystkich "znalazłem to w pudle", "wpadło mi w ręce w bibliotece", "wyszperałem w starym liście", "opowiadał mi znajomy"? Bo bardzo mi się podoba to, co napisałaś (z zaaferowania, że dyskutujemy, zapomniałam napisać, że napisałaś świetny tekst, no a ilustracje!), że trochę to daje posmak takiego śledzenia warsztatu historyka -- ale mnie się wydaje, że służy nie tylko temu.

      Usuń
    6. Profesor ontografii mógłby też zastanawiać się nad istotą pisma.

      To jest pytanie z tezą, to znaczy podejrzewam, że masz już gotową odpowiedź (której jestem bardzo ciekawa ;)) Czy ja wiem? Tutaj wszędzie mamy do czynienia ze sklejaniem historii z fragmentów, przy czym zawsze pozostają pewne białe plamy, nasza wiedza o tym, co się wydarzyło nigdy nie jest kompletna. Więc z jednej strony to podkręca ciekawość i buduje nastrój: tajemniczy, a jednak dosyć swojski, zwłaszcza jeśli odbiorca jest osobą przesiadującą w bibliotekach itp. Z drugiej można by to odnieść do filozofii i granic poznania, ale chyba nie czuję się na siłach zapuszczać w takie rejony ;) A Ty co myślisz?

      Tak na marginesie: dodałam do wpisu piosenkę i nawet znalazłam wersję z epoki :)

      Usuń
    7. No, troszkę było z tezą, ale tylko troszkę ;). To znaczy mnie się wydaje, że James w ten sposób tworzy iluzję rzeczywistości, podpiera się takim mechanizmem "to się naprawdę przytrafiło stryjecznemu dziadkowi kolegi", który znamy z legend miejskich, przy czym do tego dochodzą te bardzo dokładne dekoracje: nazwy miejscowości, daty, nazwiska, lokalizacje dokumentów i tak dalej. Podoba mi się zresztą, że w ten sposób buduje realizm (żeby go rozbijać formą opowiadania), a nie na przykład przez bardzo dokładne i naturalistyczne opisy. On tych straszydeł właściwie nie opisuje, trochę zaznacza raczej, dodając, że były "straszne" albo "obrzydliwe".

      Piosenka urokliwa, ale zawsze mnie fascynuje, że w przeszłości tak inaczej ustawiano głosy. Ale nastrojowo jest, prawda. (A tak w ogóle, to zapomniałyśmy obie widzę zapowiedzieć kolejnego Pikniku!).

      Usuń
    8. Wydaje mi się, że urok tych opowiadań w dużej mierze opiera się właśnie na przefiltrowaniu wydarzeń przez wiele warstw. Nie zawsze narrator jest pierwszoosobowy, czasem mamy do czynienia z narratorem zewnętrznym, który dopiero opowiada o kimś, kto szpera w dokumentach, albo po prostu sam o tych dokumentach opowiada. W każdym razie czytelnik chyba w ogóle nie jest bezpośrednim świadkiem drastycznych wydarzeń (wyjąwszy styki i trzaski, jak w "Zagwiżdż..."), przedstawia mu się relacje innych osób. Kontury zdarzeń się zacierają, a pozostaje pole dla wyobraźni.

      Tak, głosy przeszłości są fascynujące.

      Niestety tak. Ja zapowiem przy następnym wpisie. O ile pamiętam, Anatole France, tak?

      Usuń
    9. Stuki i trzaski, miało być :)

      Usuń
    10. O właśnie -- ale muszę powiedzieć, że ze dwa razy się przez to zgubiłam i musiałam doczytać raz jeszcze kto, komu co opowiada, właśnie przez to, że ten narrator jest często rozbity na różne płaszczyzny.

      Przy czym zgadzam się jak najbardziej, że to rozmycie dobrze też robi budowaniu napięcia: bo to jest taki strach dawkowany ostrożnie, trochę z przymrużeniem oka, z drugiej albo i trzeciej ręki.

      I France, jak najbardziej :).

      Usuń
    11. Ale ze straszeniem jest też tak, że najbardziej przeraża to, co niewiadome. Np. ta scena z "Jesionu", kiedy dowiadujemy się, że gdybyśmy zajrzeli do sypialni sir Roberta, to mogłoby nam się wydawać, że... itd, jest bardzo niepokojąca, wrzask kota też, ale jak już zaczynają wyskakiwać pająki, to boją się właściwie tylko osoby dotknięte arachnofobią. W "Zagwiżdż..." ten przywołany byt przybiera dosyć zabawną postać, ale ponieważ nie wiemy, czym on jest i do czego jest zdolny, możemy bać się dalej.

      Usuń
    12. Tak, dokładnie: w momencie, kiedy w "Jesionie" okazało się, że to pająki, byłam dość rozczarowana. Co innego zjawa z prześcieradeł, bo nie wiemy przecież, jak właściwie wyglądała. I te sugestie ruchu, czołgania, przesuwania się i tak dalej -- w tym leży siła straszenia Jamesa (a jednocześnie nie jest obrzydliwie, co bardzo doceniam).

      Lem w ogóle pisze, że James nie lubi opisywać swoich strachów, a jak już musi, to robi to szczątkowo i niechętnie, wręcz z pewnym zażenowaniem. A mnie się wydaje, że właśnie to celowo jest takie... zarysowane lekko, żeby postraszyć, ale bez przesady. Tak raczej żeby o tym myśleć, jak człowiek zostaje na noc sam w domu ;).

      Usuń
  2. Dzień dobry! W tej samej, bardzo zacnej serii (Wordsworth Classics) leżą na mojej półce nieco przykurzone "Best Ghost Stories" Karola Dickensa. Twój wpis przypomniał mi, że warto odkurzyć klasyków i dać się przestraszyć na niby. A przy okazji znalazłam jeszcze "The Penguin Book of Ghost Stories", a w niej krótkie, mniej lub bardziej straszne formy m.in. Puszkina, de Maupassanta, Henry'ego Jamesa, Zoli i Kiplinga.
    Zazdroszczę widoku z okna - elegancki jesion. Ja widzę klon i lipę. A w oddali akację.
    Cieszę się, że tutaj trafiłam. To banał, ale szczery - piękny blog! Cieszy, że nie tylko ja nie przepadam za rozlewiskami i literackimi emigrantkami z "dużych ośrodków" ;-)
    Pozdrowienia od http://lezeiczytam.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam! Cieszę się, że wpadłaś i dziękuję za miłe słowa :)
      Ha, w wiktoriańskiej Anglii chyba większość pisarzy urządzała wycieczki w kierunku opowieści grozy (mam na liście "do przeczytania kiedyś" też opowiadania Gaskell), oczywiście Amerykanie też mają w tej dziedzinie spore osiągnięcia, ale ten typ literatury raczej nie kojarzył mi się z literatura francuską, a już na pewno nie z Zolą. A tu proszę. Tak, chyba wolę wycieczki w XIX w. od współczesnych horrorów. A w opowiadaniach M.R. Jamesa podoba mi się ta angielska powściągliwość, z którą opowiada straszne historie :)

      Usuń
    2. W antologii Penguina jest jedno opowiadanie Gaskell ("The Old Nurse's Story"). A Zoli mamy tutaj "Angeline, or The Hounted House". Jest również M.R. James - "The Rose Garden". To jest jedna z wielu fajnych spraw odnośnie literatury - ciągle zaskakuje! Ja też lubię, gdy narrator straszy bez mrugnięcia okiem i sam boi się umiarkowanie ;-)

      Usuń
    3. Mnie się wydaje, że to właśnie współcześni autorzy horrorów straszą bez mrugnięcia okiem i dlatego czasem wychodzi niezamierzenie komicznie. A James straszy - no właśnie, powściągliwie i umiarkowanie i jakby mimochodem :) Jego narrator przybiera pozę badacza dziejów, a groza (umiarkowana) budowana jest na niedomówieniach, podawanych z reguły suchym i rzeczowym tonem. Ale nie brak też humoru i ironicznego dystansu. W tych trzech opowiadaniach, które tu wybrałyśmy, dobrze to ironiczne podejście widać w "Zagwiżdż..."

      Usuń
    4. (Mogę się mimochodem wtrącić? Nie do końca a propos, ale troszkę tak: przeszukując sieć w poszukiwaniu informacji o Jamesie znalazłam pracę magisterską z Oxfordu o znaczeniu golfa u Jamesa i skojarzyło mi się właśnie z "Zagwiżdż..."; pracy w wolnym dostępie niestety nie ma, ale zamierzam śledzić, czy autor nie opublikował jakiegoś artykułu, bo wydaje się, że w tej ironii czasami jest nawet więcej, niż się wydaje!)

      Usuń
    5. Ciekawe :) Może chociaż abstrakt był dostępny? W ogóle Jamesa można czytać na wiele sposobów. My obie przyjęłyśmy sposób raczej rozrywkowy i podeszłyśmy do niego jako do lekkiej, łatwej i przyjemnej lektury na lato. W takim ujęciu te opowiadania sprawdzają się bardzo dobrze, ale można je też poddać bardzo poważnej i głębokiej analizie. Ja z kolei szukając informacji, czym mogłaby być "ontografia" u Jamesa natknęłam się na anons spotkania pewnej grupy czytelniczej:
      https://scienceandpseudoscience.wordpress.com/2014/10/23/pseudoscience-in-the-ghost-stories-of-m-r-james/
      Jest tam odnośnik do bardzo ciekawego artykułu analizującego właśnie "Zagwiżdż..." :)

      Usuń
    6. Super, artykuł już sobie ściągnęłam. Musimy koniecznie przy suplemencie spróbować podejść do Jamesa poważniej, w końcu niedługo jesień, nic tylko analizować naszego pisarza pod takim kątem ;).

      Usuń
    7. O, tak, jesień stanowczo sprzyja głębokim przemyśleniom ;)

      Usuń
  3. Poczułam się zainspirowana i przeczytałam wczoraj (porą późnowieczorną, dla lepszego efektu) opowiadanie "The Rose Gardem" M.R. Jamesa (do "Zagwiżdż..." nie mam dostępu). Nareszcie wiem, co miałyście na myśli, mówiąc, że to pisarz elegancki. Straszy subtelnie, ale skutecznie. Podoba mi się.
    A trochę zbaczając z tematu - przypomniały mi się opowiadania Roalda Dahl'a ("Tales of the unexpected", "Kiss kiss", "Someone like you"). Przypadek, czarny humor, odpowiednie zakończenie - wszystko tu jest. Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To cudownie! Miło jest pomyśleć, że inspirujemy ;) "The Rose Garden" jeszcze nie przeczytałam, ale jeśli masz ochotę na więcej Jamesa, a masz czytnik lub możesz czytać z innego urządzenia, to znajdziesz wszystkie jego opowiadania w Internecie. Planujemy z Pyzą suplement jamesowskiego pikniku, jak już się zapoznamy z całością jego twórczości, i oczywiście serdecznie zapraszamy do przyłączenia się.

      O, a mnie Roald Dahl jeszcze nie wpadł w ręce ;), więc sobie dopisuję do listy na przyszłość :)

      Usuń
    2. @leżę-i-czytam, tak, bardzo miło :)! "The Rose Garden" jest w ogóle niezłą realizacją kilku Jamesowych leitmotiwów: nie straszyć dzieci, dochodzić sprawiedliwości, słuchać miejscowych, nie ruszać starych rzeczy, a przy okazji podśmiewywuje się on tam z klas wyższych, puszczając oko do czytelnika. No i ten zrezygnowany bohater na końcu!

      Usuń
    3. Podsumowanie w punkt, @Wędrowniczko! Ta ulubiona tematyka James'a to zarazem dobre motto na życie: nie straszyć dzieci i nie ruszać starych rzeczy ;-) Let sleeping dogs lie! Na szczęście (dla opowieści grozy), nie zawsze wiemy, co (lub kto), jest tym śpiącym psem...

      Usuń
  4. Jestem niedzisiejsza i czytam tylko papier ;-). Ale Internet rzecz jasna mam, więc dam radę. Przed chwilą niezawodny Google dostarczył mi tekst "Oh, Whistle...". Do piknikowego suplementu z radością się przyłączę, choć nie wiem, czy zdołam przeczytać wszystko.
    Dahl, mam wrażenie, powinien Ci się spodobać (choć to już inna szkoła, wiadomo, XX-wieczna).

    OdpowiedzUsuń
  5. Leżę-i-czytam, do Dahla na pewno zajrzę. Już sobie sprawdziłam, że jest w bibliotece zbiór "Niespodzianki", postaram się go wypożyczyć przy najbliższej wizycie i na pewno opiszę wrażenia na blogu. Inspirujemy się wzajemnie ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz.