Dzisiaj zapraszamy z Pyzą na specjalny Pinik z klasyką, czyli "Piknik z duchami". Bohaterem, a raczej gościem honorowym, jest dobrze nam już znany M.R. James. Rozmawiamy (podkreślam to słowo, bo dzisiaj Piknik specjalny nie tylko ze względu na treść, ale i na formę) o jego opowieściach niesamowitych.
W odróżnieniu od Pikniku sierpniowego, kiedy wybrałyśmy zaledwie trzy opowiadania, będzie to rozmowa o całym jego dorobku w dziedzinie literatury grozy. Oczywiście gorąco zachęcam Was do przyłączenia się do naszej dyskusji.
***
Pyza: Prawdę mówiąc nie przestaje
mnie zaskakiwać, że tak spodobała mi się literatura, było nie było, grozy.
Dlatego chciałabym zacząć od dość prostej (teoretycznie) kwestii: czy masz
swoje ulubione opowiadanie M. R. Jamesa?
Ja: Masz rację, Pyzo, to pytanie jest proste tylko w teorii. Moje zdanie na ten temat zmieniało się co najmniej kilka razy, właściwie po przeczytaniu przynajmniej co drugiego opowiadania zastanawiałam się, czy przypadkiem ono nie jest moim ulubionym. Ale jeśli muszę dokonać wyboru, to palmę pierwszeństwa przyznam chyba “Casting the Runes”, ono zresztą było w ogóle pierwszym, które przeczytałam. Element horroru jest tam bardzo satysfakcjonujący, a do tego sporo zajmujących i dowcipnych obserwacji obyczajowych. I muszę się przyznać, że bardzo rozbawił mnie sposób, w jaki czarny charakter tego opowiadania poradził sobie z dzieciarnią naruszającą granice jego posiadłości (choć oczywiście nie polecam naśladownictwa).
Pyza: Właśnie, „Casting the Runes” wydaje mi się nieźle ilustrować pewną szerszą tendencję w pisaniu Jamesa. Oczywiście mamy wątek nadnaturalny, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że tak naprawdę chodzi o satyrę społeczną: na pewne wymogi klasowe (stąd nasz gospodarz organizuje ów przedziwny wieczorek), ale i na środowisko akademickie. Jemu się zresztą obrywa u Jamesa nie raz i nie dwa. Co ciekawe jednak, naukowcy u Jamesa nie muszą wcale być wykształconymi dżentelmenami z Oxbridge. Większość bohaterów wydaje się żywić jakieś inklinacje w stosunku do szeroko pojętych „starożytności”, niechby miały tylko służyć udekorowaniu domu (jak w „The Diary of Mr Poynter” chociażby), co powoduje, że wplątują się w dziwne afery z duchami i demonami. Muszę jednak powiedzieć, że nie wszystkie kończą się w ten umiarkowanie optymistyczny sposób, co „Casting the Runes”.
Ja: Łączenie horroru z satyrą to cecha charakterystyczna w opowiadaniach Jamesa, choć byłabym ostrożna ze stwierdzeniem, "że tak naprawdę" chodzi o to drugie. Pierwotny cel był jeden: dostarczyć słuchaczom rozrywki (choć oczywiście twórczości Jamesa możemy przypisać głębsze znaczenia), a to osiągał za pomocą obu tych elementów. Początkiem tych opowiadań były historie opowiadane przez niego przy okazji spotkań świątecznych w gronie kolegów akademików. Ponieważ to członkowie światka akademickiego byli pierwotnymi odbiorcami twórczości Jamesa, stąd "puszczanie oka", czasem nawet uszczypliwe, skierowane jest głównie do nich. Na przykład tutaj: "[T]hose who are familiar with University life can picture for themselves the wide and delightful range of subjects over which the conversation of two Fellows of Canterbury College is likely to extend during a Sunday morning breakfast. Hardly a topic was left unchallenged from golf to lawn-tennis." (Czyli w skrócie: “Ci, którym nieobce jest życie akademickie, mogą sobie wyobrazić szeroki wachlarz zagadnień omawianych przez dwóch naukowców podczas niedzielnego śniadania. Poruszono niemal wszystkie tematy, od golfa do tenisa.” – tłum. moje). W tym momencie wśród zgromadzonych wokół kominka szanownych uczonych da się słyszeć śmieszek, a może nawet gromki śmiech. Ten żarcik – dwóch akademików pogrążonych w poważnej rozmowie o... golfie – pojawia się zresztą kilkakrotnie w opowiadaniach Jamesa. Nawiasem mówiąc, mezzotinta to piękne słowo, nieprawdaż?1
Pyza: Tak, ale zwróciłabym też uwagę na to, że James, przenosząc się z uniwersytetu do Eton, rozszerza krąg swoich słuchaczy (właśnie słuchaczy) także o uczniów i studentów. W ten sposób dodatkowego zabarwienia nabiera chociażby to, o czym mówiłyśmy już przy okazji naszego sierpniowego Pikniku, czyli powiedzenie o tym, że straszenie dzieci to straszna zbrodnia. Zresztą nasz autor gra bardzo z tym wątkiem, chociażby w opowiadaniu "There was a Man Dwelt by a Churchyard", czy dość strasznej jak na niego "An Evening’s Entertainment" (z ciekawą postacią wyobcowanego ojca, nie mniej strasznego dla dziecięcych bohaterów, co sama historia, jaką opowiada im babcia). James w ogóle ma taką tendencję do obnażania przywar i słabostek własnego środowiska, jakie by ono nie było. Przy czym oczywiście, zgadzam się z Tobą, że obie te warstwy: groza i satyra, się ze sobą łączą. Śmiem nawet zaryzykować i powiedzieć, że chyba jedna bez drugiej nie byłaby już taka atrakcyjna?
Och, a mezzotinta była jednym z tych słów, o które James poszerzył moje słownictwo – ale czy to nie fascynujące, że on opiera swoje opowiadania często o taką drobną specyfikę, nieobcą zapewne swoim pierwszym słuchaczom? To są przecież zwykle konkretne, no właśnie, mezzotinty, dzienniki, tkaniny... Z drugiej strony, wydaje się, że James lubuje się w takich słowach. Pamiętajmy o profesorze ontografii! A co się tyczy golfa, to mam nadzieję, że jeszcze do niego wrócimy, bo zasługuje na słowo czy dwa.
Ja: Krąg słuchaczy poszerzył się już wcześniej, James zdążył wydać dwa zbiory opowiadań – czyli "trafić pod strzechy" – w czasie swojej kariery w Cambridge, bardzo udanej zresztą. Pojawiają się w nich wątki dotyczące dzieci, a jedno z tych opowiadań, "A School Story", zajmuje się nawet folklorem prywatnej szkoły – dwóch mężczyzn wspomina makabryczne historie opowiadane sobie przez uczniów w ich szkołach, po czym zostaje zrelacjonowana jedna z takich historii, która wydarzyła się naprawdę. Jak wiadomo, dzieci uwielbiają być straszone. Nie wydaje mi się, żeby zmiana w życiu zawodowym zaowocowała jakimś zwrotem w pisarstwie Jamesa. Przyznam się, że nie zauważyłam też, żeby motyw straszenia dzieci był jakoś szczególnie wyeksponowany, choć oczywiście pojawia się tu i ówdzie. Jednak sądzę, że większy nacisk położony jest na to: kto wyrządza dziecku krzywdę, nie uniknie kary. Kara może być wymierzona nawet przez siły nieczyste, choć sprawiedliwość najczęściej bywa nierychliwa. Ale najczęstszy morał, jaki można wysnuć z opowiadań Jamesa, to "let sleeping dogs lie", jak mówią Anglicy. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, co znalazło nawet miejsce w tytule jednego z opowiadań, "A Warning to the Curious". Dosyć to przewrotne twierdzenia u naukowca.
Pyza: Mnie się wydaje, że jednak opowiadania późniejsze są inne. Choćby to przywołane przez Ciebie "A Warning...". Co tam mamy? Nieszczęśnika, który tym przysłowiowym psom nie pozwala spać. Nie pierwszy to taki przypadek u Jamesa – przecież już kiepski poszukiwacz skarbów z "The Treasure of Abbot Thomas" przeżywa podobne przykrości: znajduje coś, o czym wątpiono, że istnieje, i okazuje się, że to "coś" było pilnie strzeżone przez siły nie z tego świata. Jak kończy się ta historia? Okazuje się, że odkładając skarby na miejsce można owych strażników ugłaskać. Tymczasem w późniejszym o dwie dekady opowiadaniu Paxton, inny pechowy poszukiwacz skarbów, nie ma już tyle szczęścia: odłożenie na miejsce nic nie daje. Widać też zresztą, że w tych późniejszych opowiadaniach James bardziej bawi się formą: a to rekonstruuje jakąś historyjkę opowiadaną przez babcię, a to stara się nadać opowiadaniu kształt dłuższej historii z wątkiem psychologicznym, a to wykorzystuje motyw z innego opowiadania. Oczywiście pobrzmiewają tu echa dawniej stosowanych środków – "A Warning..." przypomina w zamyśle historię z "Oh, Whistle and I'll Come to You, My Lad", ale jej wydźwięk jest już inny. Takie odniosłam wrażenie. Wracając zaś do wątku straszenia dzieci – jakże odpowiedniego na Halloween – odczytywałam go jako takie mrugnięcie do widza na zasadzie "widzicie, straszę, oczywiście, że straszę, ale wiecie...".
Może dodam jeszcze jedną rzecz: to oczywiście nie znaczy, że James już wcześniej nie straszy mało optymistycznie, wspomnę tylko – moim zdaniem jedno z najstraszniejszych opowiadań – "Hrabiego Magnusa". A właśnie: które opowiadanie Jamesa tak porządnie Cię nastraszyło? Było takie?
Ja: Właśnie zamierzałam zadać Ci podobne pytanie. Odpowiadając jednak na Twoje – wczoraj około północy miałam okazję spacerować z moim psem (a raczej zostałam przez niego zmuszona), chwilę wcześniej przeczytawszy kilka opowiadań Jamesa. Mieszkam na skraju małego wiejskiego osiedla, latarni brak. Z jednej strony jesiony (jesiony, Pyzo!2) z drugiej łąki, a za nimi las. Z oddali słychać ujadanie psa Baskerville'ów i odgłosy wydawane przez jakieś niezidentyfikowane stworzenie, brzmiące dosłownie jak potępieńcze wrzaski błąkającej się duszy nieczystej. I co? I myślałam sobie o tym, jak pięknie wyglądałby ten księżyc tuż po pełni, podświetlający zachmurzone niebo, na zręcznie wykonanej mezzotincie i które opowiadania można by tym nastrojowym obrazkiem zilustrować. Bardzo uważałam jednak, żeby niczego nie mówić do siebie na głos, ani sobie nie podśpiewywać, a już zwłaszcza słów w stylu "czy nie śpisz, hrabio Magnusie?" itp. Zgadzam się, że to jedno ze straszniejszych opowiadań (a właściwie straszne były czyny hrabiego Magnusa), ale jak widzisz, chyba jednak nie jestem bardzo podatna na tego typu straszenie. Ale nie polecałabym opowiadań Jamesa do czytania osobom cierpiącym na arachnofobię. A może właśnie polecałabym? Zauważyłaś, że prawie wszystkie upiory mają u Jamesa coś pajęczego w sobie? Długie chude nogi, sposób poruszania się? Oczywiście pająki nie raz pojawiają się całkiem dosłownie, jak chociażby w "The Tractate Middoth" albo "The Ash Tree".
Pyza: Jak wiadomo, mnie łatwo wystraszyć, więc większość opowiadań Jamesa tak na mnie działa, dlatego czytam je albo w samo południe, albo bezpiecznie ukryta w łóżku. Na taki spacer na pewno bym się nie odważyła, zwłaszcza że, no właśnie, James świetnie operuje takimi malutkimi, drobnymi elementami, każąc się nam przyglądać im z podejrzliwością. Weźmy chociaż stare książki – ileż niebezpieczeństw czyha na niczego nie świadomego fana grasowania po antykwariatach! Napisałam zresztą kiedyś notkę na fali czytania Jamesa, czego się obawiać na podstawie jego opowiadań – pająków nie uwzględniłam, ale masz rację, motyw "pajęczy" często się tam pojawia. A co jeszcze cechuje Jamesowe zjawy? Nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę, ale James często operuje takim obrazem wyłaniającej się skądś ręki: to ręka owłosiona (podejrzewam, że ze względu na różne skojarzenia z siłami nieczystymi, obecne też w kulturze ludowej), chuda, czasami z długimi paznokciami. Jest taki świetny opis snu bohatera w "A View from a Hill", gdzie bohaterowi najpierw objawia się ręka zwykła, ludzka, wyciągnięta jakby do uścisku, która szybko przeradza się właśnie w tę rękę "klasyczną" Jamesową, co każe bohaterowi brać nogi za pas. Do mnie ten obraz przemawia: jest prosty, ale sugestywny. Dlatego z tych najstraszniejszych – dla mnie – opowiadań wymieniłabym na pewno "Numer 13" (strzeżmy się dziwnych pokoi hotelowych!), "A View from a Hill" właśnie (gdzie cała groza polega w gruncie rzeczy na tym, że bohaterom coś się wydaje, ktoś coś niby widział, coś jest nie tak, a żadna potwora się nie pojawia, każąc nam wyobrażać sobie nie wiadomo co) i właśnie ten "Hrabia Magnus". To ostatnie opowiadanie właśnie przez to, że biednego bohatera nic nie może uratować – podczas gdy zarówno gość hotelowy z "Numeru 13", jak i podziwiające widoki postaci z "A View..." mają więcej szczęścia. Ta nieuniknioność losu fascynata starożytności skandynawskich wydaje mi się straszna, bo jest taka smutna.
Ja: Pająki, ręce, włosy. Owłosione ręce i owłosione pająki – to stały zestaw budzących grozę i obrzydzenie jamesowskich "rekwizytów". I dotyk. Neutralny lub przyjazny dotyk występuje tylko w formie uścisku dłoni (ale i tu może się wkraść element horroru, jak w przywołanym przez Ciebie śnie z "A View from a Hilll"). Każda inna forma dotyku jest złowroga i przerażająca. Mag z "Casting the Runes" położył rękę na ramieniu bohatera – gest niby przyjazny, ale skrywający mordercze intencje. Bohaterowi przytoczonego wyżej "A View..." w nawiedzonym lesie wydaje się, że ktoś/coś dotyka jego pleców. A przygoda pana Dentona z "The Diary of Mr Poynter"? Siedzi w swoim fotelu, wyciąga rękę, żeby pogłaskać ulubionego spaniela. Ale głowa psa w dotyku jest jakaś inna... Denton patrzy i z przerażeniem odkrywa, że dotknął jakiejś obrzydliwej postaci, całej pokrytej włosami, włącznie z twarzą, która właśnie podnosi się z podłogi... W innym opowiadaniu nieszczęsny poszukiwacz skarbu opata Thomasa wkłada rękę do ukrytej w ścianie studni skrytki i dotyka czegoś przypominającego skórzany worek. Wyciąga ów przedmiot, a ten okazuje się czymś odrażającym, co "zarzuca mu ręce na szyję". Takie przykłady można by mnożyć. Oczywiście były interpretowane jako strach przed seksem. James pozostał kawalerem do końca życia i nic nie wiadomo na temat jakichkolwiek jego związków natury seksualnej. Jego bohaterowie to przeważnie starzy kawalerowie zakopani w książkach i dalecy od tego, co większość ludzi nazywa prawdziwym życiem.
Pyza: Wydaje mi się, że ta interpretacja, na którą też się natknęłam, trochę jednak w zbyt łatwy sposób klasyfikuje te motywy. A może chodzi o to, że jak już to coś niesamowitego zostanie dotknięte, to przepadło? W końcu pojawia się taki motyw w kilku opowiadaniach – chociażby w "A Warning to the Courious", gdzie bohater zostaje przeklęty, bo dotknął artefaktu, nie pozwala więc przezornie nikomu innemu go dotykać. Oczywiście w przypadkach, które wspominasz, wszystko nie kończy się tak źle, ale jednak ten wątek "nie wywołuj wilka z lasu" (dotykiem) jest tu obecny. Zresztą – to chyba też taki sposób Jamesowego straszenia, nie uważasz? W "Stories I Have Tried to Write" wspomina nawet, że to niezły straszak, takie nagłe dotknięcie czegoś, czego się nie spodziewamy... O, i wielokropki. Jak pisze James: "Wielu współczesnych pisarzy zdaje się wierzyć, że kropki to niezły sposób wywierania efektu. Z pewnością zaś łatwy. Weźmy więc sobie jeszcze kilka......."3.
Ja: Interpretacja, jak zwykle, zależy od osobistych inklinacji interpretującego. Ale zauważ, że Twoje interpretacje właściwie prowadzą do tej samej konkluzji. Podstaw sobie pod artefakt inny obiekt męskiego pożądania i masz – wracamy do Freuda. Dotkniesz – przepadniesz, a jak jeszcze sobie dodamy, że bohater wchodzi do studni, albo znika w jamie wykopanej w ziemi to... chyba nie muszę wyjaśniać tej symboliki... (masz rację wielokropki to tanie chwyty). Takie freudowskie interpretacje są, rzecz jasna, dosyć groteskowe i osobiście nie jestem ich zwolenniczką. Ale choć ich trafność jest nie do udowodnienia, nie da się również ich obalić. Choć przeciwko nim przemawia fakt, że jednak James nie odmawia swoim postaciom konwencjonalnego szczęścia we dwoje i w kilku opowiadaniach natkniemy się nawet na ślad romansu. Na przykład panu Garrettowi z "The Tractate Middoth" małżeństwo zapewni nie tylko szczęście (jak możemy przypuszczać), ale i wygodne życie dzięki pokaźnemu majątkowi. Z drugiej strony może też gwarantować konwencjonalne nieszczęście – spójrzmy na siedzącego pod pantoflem żony pana Anstruthera z "The Rose Garden”.
Pyza: No właśnie, myślę, że częściowo wynika to z tego, że nie doczekaliśmy się (jeszcze?) wyczerpującej biografii M. R. Jamesa, a pokusa takiej "biografii wyciąganej z tekstu" jest duża. A choć jest kilka artykułów dotyczących jego twórczości i jeśli się nie mylę dwie książki, to zdaje się, że nadal czekamy na kogoś, kto pójdzie śladami Jamesa i nam o nim opowie. Bo wiadomo, że jeśli czyjeś życie odbiega od schematu, to zaczynają się pojawiać pytania. Sama trochę szukałam na ten temat i widać, że to, o czym wspominasz, czyli to, że James pozostał kawalerem, fascynuje i czytelników, i badaczy. Niektórzy sugerowali, że James był homoseksualistą, inni, że był aseksualny lub zdecydowany, by nie wchodzić w żadne związki natury intymnej z kimkolwiek – podobno zazdroszczono mu tego, że wykazywał się przy tym dużą pogodą ducha (a pamiętajmy, że homoseksualizm był wtedy w Anglii karany, więc nietrudno się domyśleć, jak ciężko musiało się wówczas żyć osobom o innej orientacji seksualnej – przy czym ponownie, większość z tego wynika z pism jego kolegów, natomiast co sam James myślał, tego zdaje się nie wiemy). Jakkolwiek jednak biografia Jamesa jest frapująca i to zrozumiałe, że lubiąc jego dzieła chce się dowiedzieć o nim czegoś więcej, to stwierdziłam w pewnym momencie, że to, co najciekawsze i dostępne dla czytelnika, to ta "gęstość" samych jego dzieł. Bo jasne, same historie bywają dość proste, ale obudowane są czy to ciekawym tłem (ileż tam jest narzekań na niedocenianie starych budynków i przebudowywanie ich "po swojemu"!), czy szczegółami geograficznymi i historycznymi.
Ja: To prawda, interpretacja biograficzna jest kusząca, ale proza M. R. Jamesa jest bardzo zajmująca i bez odwoływania się do jego biografii. "Gęstość" wydaje mi się bardzo trafnym określeniem, w dodatku mającym tu podwójne znaczenie. "Gęsta" jest atmosfera jego opowiadań, w sensie jakiegoś niedookreślonego niepokoju, napięcia, lęku. To jest groza specyficzna, która na mnie nie oddziałuje bezpośrednio, ale dopiero po głębszym i poważniejszym zastanowieniu się nad sensem opowieści. Ale "gęstość" polega również na wielości elementów, które pisarz potrafi zmieścić w tych krótkich formach. O satyrze już wspominałyśmy, są obserwacje etnograficzne, krajoznawcze, wplatanie wątków historycznych (w opowiadaniach pojawiają się autentyczne postaci, np. sędzia Jeffreys, Lord Chief Justice i Lord Chancellor za Jakuba II, który zapisał się w historii z racji brutalności swoich wyroków i stronniczości ) albo obyczajowych. Fascynująca jest również szkatułkowa budowa większości jego opowiadań. Narrator zazwyczaj – choć nie zawsze – jest pierwszoosobowy, najczęściej jednak wprowadza tylko czyjąś opowieść, przeczytaną w starych dokumentach lub usłyszaną od znajomego. W tej właściwej opowieści pojawia się jednak jeszcze jedna, sedno całej historii jest ukryte pod kilkoma warstwami narracji. Może właśnie to sprawia, że opowiadania Jamesa odbieram jako coś, co mogłabym nazwać przytulnym horrorem – na zewnątrz tej strasznej historii jest w końcu jakiś pasjonat starych dziejów, siedzący sobie spokojnie przy kominku, nierzadko w towarzystwie.
Pyza: Właśnie, właśnie, jak już jesteśmy przy tej przytulności: masz oczywiście rację, że te opowiadania może nawet bardziej straszą, jak się o nich później myśli. W końcu idąc przez las albo siedząc w ciemnym pokoju łatwo można przywołać z pamięci odpowiedni ustęp z Jamesa i wtedy może się nam zrobić nieswojo. O tej "swojskości", o której wspominasz, ale i o "obcości", którą symbolizuje tutaj to, co niesamowite i co wyłazi z różnych zakamarków, można też porozmawiać, przypatrując się temu, jak James wykorzystuje motyw gry w golfa. Pomysł, co od razu przyznaję, nie jest mój, wyczytałam go u Terry'ego Thompsona4, ale wydał mi się na tyle interesujący, że pozwolisz, że go przywołam. Bo, jak wspominałaś, bohaterowie Jamesa nadzwyczaj często grają w golfa, a jeśli nie grają, to myślą o tym, że wkrótce będą grać albo chociaż o grze wspominają. Ten golf staje się tutaj takim większym obrazem: po pierwsze dzieje się w przestrzeni okiełznanej, podporządkowanej człowiekowi, tej zupełnie innej niż straszne bory, rozpadające się chaty czy chociażby kępa drzew na środku pola, skąd pochodzi zagrożenie "niesamowitym" (jak w interesującym, choć budzącym jednak moje mieszane uczucia "Wailing Well"). Po drugie to gra przewidywalna, o bardzo sztywno określonych zasadach – z kolei to, co straszy bohaterów Jamesa żadnych zasad się nie trzyma albo zostaje wywołane przez złamanie pewnych regulacji, trzymających je na wodzy. Po trzecie, na polu golfowym trudno spotkać kogoś, kto grać nie umie albo kogo nie stać na to, żeby kupić sobie drogi zestaw kijów. Tu pojawia się interesująca kwestia: co sądzisz o tym, jak James portretuje osoby pochodzące z klas innych niż ta, z jakiej wywodzi się większość jego bohaterów, akademików z klasy wyższej, uczniów dobrych szkół, dziedziców tytułów i prebend?
Ja: Ku czemu zwraca się Anglik szukający moralnego wsparcia? Kościół Anglikański nie ma w starciu z golfem żadnych szans. To ciekawa interpretacja i faktycznie golf i pole golfowe funkcjonuje w opowiadaniach Jamesa jako taka bezpieczna przystań – żaden z bohaterów nie doznał nigdy uszczerbku na ciele ani na umyśle przebywając na polu golfowym. Ale jeśli przeciwstawiamy bezpieczną przestrzeń pola golfowego "strasznym borom", to muszę zauważyć, że u Jamesa bardzo rzadko to "niesamowite" zagnieżdża się w elementach świata przyrody. Mamy pająki, mamy też parę nawiedzonych lasów, ale mroczne siły, które się w nich czają, związane są z pozostałymi tam śladami działalności człowieka. To nie ciemny las jest miejscem budzącym największą grozę, a mroczne wnętrze starego kościoła. Zło czai się w wytworach rąk ludzkich.
Wracając jednak do gry w golfa, myślę, że służy ona przede wszystkim jako element sytuujący narratora i bohaterów w określonym kontekście społecznym. Krótko mówiąc, jest wyznacznikiem klasy. I, odpowiadając na Twoje pytanie, wydaje mi się, że James traktuje postaci należące do "klas pracujących" jak przystało konserwatywnemu wiktoriańskiemu Anglikowi z klasy uprzywilejowanej: z pobłażliwą wyższością. James lubuje się w naśladowaniu akcentów klas niższych (swoją drogą, prawdziwe wyzwanie dla tłumaczy) i ma to wydźwięk nieco komiczny, trochę się też naigrawa z ich "prostoty", czasem skrywanej pod śmieszną pozą, jak w przypadku zarządcy majątku odziedziczonego przez tytułowego bohatera w "Mr Humphreys and His Inheritance". Właściwie chyba nie jestem w stanie przypomnieć sobie postaci z klasy niższej, która zostałaby potraktowana przez Jamesa całkiem poważnie.
A skoro wspomniałaś już o opowiadaniu budzącym Twoje mieszane uczucia, czy było takie, które zdecydowanie Ci się nie podobało?
Pyza: Faktycznie, tych elementów stricte "naturalnych" a groźnych, jest mało – na pewno jesion z "The Ash Tree" przychodzi mi tu do głowy, ale przyznaję Ci rację, zawsze jest tam jakaś zrujnowana statua albo innego rodzaju ruina, która wchodzi w symbiozę z naturą, ale sama została jednak stworzona przez człowieka. Co się tyczy opowiadań, za którymi nie przepadam – nie dlatego, że są jakoś bardzo straszne, ale właśnie dlatego, że uważam je za słabe na tle pozostałych – to nawet jako świeżo upieczona fanka Jamesa mam takie. Przyznam szczerze, że "Dwaj doktorzy" mnie do siebie nie przekonali (nie wiem do teraz tak naprawdę, co z tej historii wyciągnąć), "Nawiedzony dom dla lalek" jest – co zresztą przyznał sam James – kalką z opowiadania "The Mezzotint" (w dodatku mnie bardzo kojarzącą się z jednym z dramatów Różewicza, choć gorzej wykonaną), przyznam też szczerze, że nie wiem, co sądzić o dziwnym spotkaniu narratora z gadającą sową... A jak to wygląda u Ciebie?
Ja: Jesteśmy zgodne co do "The Hounted Dolls' House". Dosyć mdłe wydało mi się też "A Neighbour's Landmark", chyba jednak zbyt proste. "Martin's Close" jest wyjątkowo mało straszne, ale na plus zaliczam mu możliwość obserwowania siedemnastowiecznego procesu sądowego.
Mam wrażenie, że jeszcze długo mogłybyśmy rozmawiać o opowiadaniach M. R. Jamesa, ale powoli zapada zmrok. Czas się rozstać i wrócić do domu, zanim na świat wychyną podejrzane sowy, zjawy poruszające się na patykowatych nogach i dziwne postaci w czarnych pelerynach, o głowach pokrytych pajęczyną.
Pyza: Tak, lepiej postąpić zgodnie z wytycznymi Jamesa, zrobić sobie herbatę, zamknąć drzwi i mieć w zapasie numer do jakiegoś wikarego. No i nie rozmawiać z sowami, oczywiście.
Ja: Masz rację, Pyzo, to pytanie jest proste tylko w teorii. Moje zdanie na ten temat zmieniało się co najmniej kilka razy, właściwie po przeczytaniu przynajmniej co drugiego opowiadania zastanawiałam się, czy przypadkiem ono nie jest moim ulubionym. Ale jeśli muszę dokonać wyboru, to palmę pierwszeństwa przyznam chyba “Casting the Runes”, ono zresztą było w ogóle pierwszym, które przeczytałam. Element horroru jest tam bardzo satysfakcjonujący, a do tego sporo zajmujących i dowcipnych obserwacji obyczajowych. I muszę się przyznać, że bardzo rozbawił mnie sposób, w jaki czarny charakter tego opowiadania poradził sobie z dzieciarnią naruszającą granice jego posiadłości (choć oczywiście nie polecam naśladownictwa).
Pyza: Właśnie, „Casting the Runes” wydaje mi się nieźle ilustrować pewną szerszą tendencję w pisaniu Jamesa. Oczywiście mamy wątek nadnaturalny, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że tak naprawdę chodzi o satyrę społeczną: na pewne wymogi klasowe (stąd nasz gospodarz organizuje ów przedziwny wieczorek), ale i na środowisko akademickie. Jemu się zresztą obrywa u Jamesa nie raz i nie dwa. Co ciekawe jednak, naukowcy u Jamesa nie muszą wcale być wykształconymi dżentelmenami z Oxbridge. Większość bohaterów wydaje się żywić jakieś inklinacje w stosunku do szeroko pojętych „starożytności”, niechby miały tylko służyć udekorowaniu domu (jak w „The Diary of Mr Poynter” chociażby), co powoduje, że wplątują się w dziwne afery z duchami i demonami. Muszę jednak powiedzieć, że nie wszystkie kończą się w ten umiarkowanie optymistyczny sposób, co „Casting the Runes”.
Ja: Łączenie horroru z satyrą to cecha charakterystyczna w opowiadaniach Jamesa, choć byłabym ostrożna ze stwierdzeniem, "że tak naprawdę" chodzi o to drugie. Pierwotny cel był jeden: dostarczyć słuchaczom rozrywki (choć oczywiście twórczości Jamesa możemy przypisać głębsze znaczenia), a to osiągał za pomocą obu tych elementów. Początkiem tych opowiadań były historie opowiadane przez niego przy okazji spotkań świątecznych w gronie kolegów akademików. Ponieważ to członkowie światka akademickiego byli pierwotnymi odbiorcami twórczości Jamesa, stąd "puszczanie oka", czasem nawet uszczypliwe, skierowane jest głównie do nich. Na przykład tutaj: "[T]hose who are familiar with University life can picture for themselves the wide and delightful range of subjects over which the conversation of two Fellows of Canterbury College is likely to extend during a Sunday morning breakfast. Hardly a topic was left unchallenged from golf to lawn-tennis." (Czyli w skrócie: “Ci, którym nieobce jest życie akademickie, mogą sobie wyobrazić szeroki wachlarz zagadnień omawianych przez dwóch naukowców podczas niedzielnego śniadania. Poruszono niemal wszystkie tematy, od golfa do tenisa.” – tłum. moje). W tym momencie wśród zgromadzonych wokół kominka szanownych uczonych da się słyszeć śmieszek, a może nawet gromki śmiech. Ten żarcik – dwóch akademików pogrążonych w poważnej rozmowie o... golfie – pojawia się zresztą kilkakrotnie w opowiadaniach Jamesa. Nawiasem mówiąc, mezzotinta to piękne słowo, nieprawdaż?1
Pyza: Tak, ale zwróciłabym też uwagę na to, że James, przenosząc się z uniwersytetu do Eton, rozszerza krąg swoich słuchaczy (właśnie słuchaczy) także o uczniów i studentów. W ten sposób dodatkowego zabarwienia nabiera chociażby to, o czym mówiłyśmy już przy okazji naszego sierpniowego Pikniku, czyli powiedzenie o tym, że straszenie dzieci to straszna zbrodnia. Zresztą nasz autor gra bardzo z tym wątkiem, chociażby w opowiadaniu "There was a Man Dwelt by a Churchyard", czy dość strasznej jak na niego "An Evening’s Entertainment" (z ciekawą postacią wyobcowanego ojca, nie mniej strasznego dla dziecięcych bohaterów, co sama historia, jaką opowiada im babcia). James w ogóle ma taką tendencję do obnażania przywar i słabostek własnego środowiska, jakie by ono nie było. Przy czym oczywiście, zgadzam się z Tobą, że obie te warstwy: groza i satyra, się ze sobą łączą. Śmiem nawet zaryzykować i powiedzieć, że chyba jedna bez drugiej nie byłaby już taka atrakcyjna?
Och, a mezzotinta była jednym z tych słów, o które James poszerzył moje słownictwo – ale czy to nie fascynujące, że on opiera swoje opowiadania często o taką drobną specyfikę, nieobcą zapewne swoim pierwszym słuchaczom? To są przecież zwykle konkretne, no właśnie, mezzotinty, dzienniki, tkaniny... Z drugiej strony, wydaje się, że James lubuje się w takich słowach. Pamiętajmy o profesorze ontografii! A co się tyczy golfa, to mam nadzieję, że jeszcze do niego wrócimy, bo zasługuje na słowo czy dwa.
Ja: Krąg słuchaczy poszerzył się już wcześniej, James zdążył wydać dwa zbiory opowiadań – czyli "trafić pod strzechy" – w czasie swojej kariery w Cambridge, bardzo udanej zresztą. Pojawiają się w nich wątki dotyczące dzieci, a jedno z tych opowiadań, "A School Story", zajmuje się nawet folklorem prywatnej szkoły – dwóch mężczyzn wspomina makabryczne historie opowiadane sobie przez uczniów w ich szkołach, po czym zostaje zrelacjonowana jedna z takich historii, która wydarzyła się naprawdę. Jak wiadomo, dzieci uwielbiają być straszone. Nie wydaje mi się, żeby zmiana w życiu zawodowym zaowocowała jakimś zwrotem w pisarstwie Jamesa. Przyznam się, że nie zauważyłam też, żeby motyw straszenia dzieci był jakoś szczególnie wyeksponowany, choć oczywiście pojawia się tu i ówdzie. Jednak sądzę, że większy nacisk położony jest na to: kto wyrządza dziecku krzywdę, nie uniknie kary. Kara może być wymierzona nawet przez siły nieczyste, choć sprawiedliwość najczęściej bywa nierychliwa. Ale najczęstszy morał, jaki można wysnuć z opowiadań Jamesa, to "let sleeping dogs lie", jak mówią Anglicy. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, co znalazło nawet miejsce w tytule jednego z opowiadań, "A Warning to the Curious". Dosyć to przewrotne twierdzenia u naukowca.
Pyza: Mnie się wydaje, że jednak opowiadania późniejsze są inne. Choćby to przywołane przez Ciebie "A Warning...". Co tam mamy? Nieszczęśnika, który tym przysłowiowym psom nie pozwala spać. Nie pierwszy to taki przypadek u Jamesa – przecież już kiepski poszukiwacz skarbów z "The Treasure of Abbot Thomas" przeżywa podobne przykrości: znajduje coś, o czym wątpiono, że istnieje, i okazuje się, że to "coś" było pilnie strzeżone przez siły nie z tego świata. Jak kończy się ta historia? Okazuje się, że odkładając skarby na miejsce można owych strażników ugłaskać. Tymczasem w późniejszym o dwie dekady opowiadaniu Paxton, inny pechowy poszukiwacz skarbów, nie ma już tyle szczęścia: odłożenie na miejsce nic nie daje. Widać też zresztą, że w tych późniejszych opowiadaniach James bardziej bawi się formą: a to rekonstruuje jakąś historyjkę opowiadaną przez babcię, a to stara się nadać opowiadaniu kształt dłuższej historii z wątkiem psychologicznym, a to wykorzystuje motyw z innego opowiadania. Oczywiście pobrzmiewają tu echa dawniej stosowanych środków – "A Warning..." przypomina w zamyśle historię z "Oh, Whistle and I'll Come to You, My Lad", ale jej wydźwięk jest już inny. Takie odniosłam wrażenie. Wracając zaś do wątku straszenia dzieci – jakże odpowiedniego na Halloween – odczytywałam go jako takie mrugnięcie do widza na zasadzie "widzicie, straszę, oczywiście, że straszę, ale wiecie...".
Może dodam jeszcze jedną rzecz: to oczywiście nie znaczy, że James już wcześniej nie straszy mało optymistycznie, wspomnę tylko – moim zdaniem jedno z najstraszniejszych opowiadań – "Hrabiego Magnusa". A właśnie: które opowiadanie Jamesa tak porządnie Cię nastraszyło? Było takie?
Ja: Właśnie zamierzałam zadać Ci podobne pytanie. Odpowiadając jednak na Twoje – wczoraj około północy miałam okazję spacerować z moim psem (a raczej zostałam przez niego zmuszona), chwilę wcześniej przeczytawszy kilka opowiadań Jamesa. Mieszkam na skraju małego wiejskiego osiedla, latarni brak. Z jednej strony jesiony (jesiony, Pyzo!2) z drugiej łąki, a za nimi las. Z oddali słychać ujadanie psa Baskerville'ów i odgłosy wydawane przez jakieś niezidentyfikowane stworzenie, brzmiące dosłownie jak potępieńcze wrzaski błąkającej się duszy nieczystej. I co? I myślałam sobie o tym, jak pięknie wyglądałby ten księżyc tuż po pełni, podświetlający zachmurzone niebo, na zręcznie wykonanej mezzotincie i które opowiadania można by tym nastrojowym obrazkiem zilustrować. Bardzo uważałam jednak, żeby niczego nie mówić do siebie na głos, ani sobie nie podśpiewywać, a już zwłaszcza słów w stylu "czy nie śpisz, hrabio Magnusie?" itp. Zgadzam się, że to jedno ze straszniejszych opowiadań (a właściwie straszne były czyny hrabiego Magnusa), ale jak widzisz, chyba jednak nie jestem bardzo podatna na tego typu straszenie. Ale nie polecałabym opowiadań Jamesa do czytania osobom cierpiącym na arachnofobię. A może właśnie polecałabym? Zauważyłaś, że prawie wszystkie upiory mają u Jamesa coś pajęczego w sobie? Długie chude nogi, sposób poruszania się? Oczywiście pająki nie raz pojawiają się całkiem dosłownie, jak chociażby w "The Tractate Middoth" albo "The Ash Tree".
Pyza: Jak wiadomo, mnie łatwo wystraszyć, więc większość opowiadań Jamesa tak na mnie działa, dlatego czytam je albo w samo południe, albo bezpiecznie ukryta w łóżku. Na taki spacer na pewno bym się nie odważyła, zwłaszcza że, no właśnie, James świetnie operuje takimi malutkimi, drobnymi elementami, każąc się nam przyglądać im z podejrzliwością. Weźmy chociaż stare książki – ileż niebezpieczeństw czyha na niczego nie świadomego fana grasowania po antykwariatach! Napisałam zresztą kiedyś notkę na fali czytania Jamesa, czego się obawiać na podstawie jego opowiadań – pająków nie uwzględniłam, ale masz rację, motyw "pajęczy" często się tam pojawia. A co jeszcze cechuje Jamesowe zjawy? Nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę, ale James często operuje takim obrazem wyłaniającej się skądś ręki: to ręka owłosiona (podejrzewam, że ze względu na różne skojarzenia z siłami nieczystymi, obecne też w kulturze ludowej), chuda, czasami z długimi paznokciami. Jest taki świetny opis snu bohatera w "A View from a Hill", gdzie bohaterowi najpierw objawia się ręka zwykła, ludzka, wyciągnięta jakby do uścisku, która szybko przeradza się właśnie w tę rękę "klasyczną" Jamesową, co każe bohaterowi brać nogi za pas. Do mnie ten obraz przemawia: jest prosty, ale sugestywny. Dlatego z tych najstraszniejszych – dla mnie – opowiadań wymieniłabym na pewno "Numer 13" (strzeżmy się dziwnych pokoi hotelowych!), "A View from a Hill" właśnie (gdzie cała groza polega w gruncie rzeczy na tym, że bohaterom coś się wydaje, ktoś coś niby widział, coś jest nie tak, a żadna potwora się nie pojawia, każąc nam wyobrażać sobie nie wiadomo co) i właśnie ten "Hrabia Magnus". To ostatnie opowiadanie właśnie przez to, że biednego bohatera nic nie może uratować – podczas gdy zarówno gość hotelowy z "Numeru 13", jak i podziwiające widoki postaci z "A View..." mają więcej szczęścia. Ta nieuniknioność losu fascynata starożytności skandynawskich wydaje mi się straszna, bo jest taka smutna.
Ja: Pająki, ręce, włosy. Owłosione ręce i owłosione pająki – to stały zestaw budzących grozę i obrzydzenie jamesowskich "rekwizytów". I dotyk. Neutralny lub przyjazny dotyk występuje tylko w formie uścisku dłoni (ale i tu może się wkraść element horroru, jak w przywołanym przez Ciebie śnie z "A View from a Hilll"). Każda inna forma dotyku jest złowroga i przerażająca. Mag z "Casting the Runes" położył rękę na ramieniu bohatera – gest niby przyjazny, ale skrywający mordercze intencje. Bohaterowi przytoczonego wyżej "A View..." w nawiedzonym lesie wydaje się, że ktoś/coś dotyka jego pleców. A przygoda pana Dentona z "The Diary of Mr Poynter"? Siedzi w swoim fotelu, wyciąga rękę, żeby pogłaskać ulubionego spaniela. Ale głowa psa w dotyku jest jakaś inna... Denton patrzy i z przerażeniem odkrywa, że dotknął jakiejś obrzydliwej postaci, całej pokrytej włosami, włącznie z twarzą, która właśnie podnosi się z podłogi... W innym opowiadaniu nieszczęsny poszukiwacz skarbu opata Thomasa wkłada rękę do ukrytej w ścianie studni skrytki i dotyka czegoś przypominającego skórzany worek. Wyciąga ów przedmiot, a ten okazuje się czymś odrażającym, co "zarzuca mu ręce na szyję". Takie przykłady można by mnożyć. Oczywiście były interpretowane jako strach przed seksem. James pozostał kawalerem do końca życia i nic nie wiadomo na temat jakichkolwiek jego związków natury seksualnej. Jego bohaterowie to przeważnie starzy kawalerowie zakopani w książkach i dalecy od tego, co większość ludzi nazywa prawdziwym życiem.
Pyza: Wydaje mi się, że ta interpretacja, na którą też się natknęłam, trochę jednak w zbyt łatwy sposób klasyfikuje te motywy. A może chodzi o to, że jak już to coś niesamowitego zostanie dotknięte, to przepadło? W końcu pojawia się taki motyw w kilku opowiadaniach – chociażby w "A Warning to the Courious", gdzie bohater zostaje przeklęty, bo dotknął artefaktu, nie pozwala więc przezornie nikomu innemu go dotykać. Oczywiście w przypadkach, które wspominasz, wszystko nie kończy się tak źle, ale jednak ten wątek "nie wywołuj wilka z lasu" (dotykiem) jest tu obecny. Zresztą – to chyba też taki sposób Jamesowego straszenia, nie uważasz? W "Stories I Have Tried to Write" wspomina nawet, że to niezły straszak, takie nagłe dotknięcie czegoś, czego się nie spodziewamy... O, i wielokropki. Jak pisze James: "Wielu współczesnych pisarzy zdaje się wierzyć, że kropki to niezły sposób wywierania efektu. Z pewnością zaś łatwy. Weźmy więc sobie jeszcze kilka......."3.
Ja: Interpretacja, jak zwykle, zależy od osobistych inklinacji interpretującego. Ale zauważ, że Twoje interpretacje właściwie prowadzą do tej samej konkluzji. Podstaw sobie pod artefakt inny obiekt męskiego pożądania i masz – wracamy do Freuda. Dotkniesz – przepadniesz, a jak jeszcze sobie dodamy, że bohater wchodzi do studni, albo znika w jamie wykopanej w ziemi to... chyba nie muszę wyjaśniać tej symboliki... (masz rację wielokropki to tanie chwyty). Takie freudowskie interpretacje są, rzecz jasna, dosyć groteskowe i osobiście nie jestem ich zwolenniczką. Ale choć ich trafność jest nie do udowodnienia, nie da się również ich obalić. Choć przeciwko nim przemawia fakt, że jednak James nie odmawia swoim postaciom konwencjonalnego szczęścia we dwoje i w kilku opowiadaniach natkniemy się nawet na ślad romansu. Na przykład panu Garrettowi z "The Tractate Middoth" małżeństwo zapewni nie tylko szczęście (jak możemy przypuszczać), ale i wygodne życie dzięki pokaźnemu majątkowi. Z drugiej strony może też gwarantować konwencjonalne nieszczęście – spójrzmy na siedzącego pod pantoflem żony pana Anstruthera z "The Rose Garden”.
Pyza: No właśnie, myślę, że częściowo wynika to z tego, że nie doczekaliśmy się (jeszcze?) wyczerpującej biografii M. R. Jamesa, a pokusa takiej "biografii wyciąganej z tekstu" jest duża. A choć jest kilka artykułów dotyczących jego twórczości i jeśli się nie mylę dwie książki, to zdaje się, że nadal czekamy na kogoś, kto pójdzie śladami Jamesa i nam o nim opowie. Bo wiadomo, że jeśli czyjeś życie odbiega od schematu, to zaczynają się pojawiać pytania. Sama trochę szukałam na ten temat i widać, że to, o czym wspominasz, czyli to, że James pozostał kawalerem, fascynuje i czytelników, i badaczy. Niektórzy sugerowali, że James był homoseksualistą, inni, że był aseksualny lub zdecydowany, by nie wchodzić w żadne związki natury intymnej z kimkolwiek – podobno zazdroszczono mu tego, że wykazywał się przy tym dużą pogodą ducha (a pamiętajmy, że homoseksualizm był wtedy w Anglii karany, więc nietrudno się domyśleć, jak ciężko musiało się wówczas żyć osobom o innej orientacji seksualnej – przy czym ponownie, większość z tego wynika z pism jego kolegów, natomiast co sam James myślał, tego zdaje się nie wiemy). Jakkolwiek jednak biografia Jamesa jest frapująca i to zrozumiałe, że lubiąc jego dzieła chce się dowiedzieć o nim czegoś więcej, to stwierdziłam w pewnym momencie, że to, co najciekawsze i dostępne dla czytelnika, to ta "gęstość" samych jego dzieł. Bo jasne, same historie bywają dość proste, ale obudowane są czy to ciekawym tłem (ileż tam jest narzekań na niedocenianie starych budynków i przebudowywanie ich "po swojemu"!), czy szczegółami geograficznymi i historycznymi.
Ja: To prawda, interpretacja biograficzna jest kusząca, ale proza M. R. Jamesa jest bardzo zajmująca i bez odwoływania się do jego biografii. "Gęstość" wydaje mi się bardzo trafnym określeniem, w dodatku mającym tu podwójne znaczenie. "Gęsta" jest atmosfera jego opowiadań, w sensie jakiegoś niedookreślonego niepokoju, napięcia, lęku. To jest groza specyficzna, która na mnie nie oddziałuje bezpośrednio, ale dopiero po głębszym i poważniejszym zastanowieniu się nad sensem opowieści. Ale "gęstość" polega również na wielości elementów, które pisarz potrafi zmieścić w tych krótkich formach. O satyrze już wspominałyśmy, są obserwacje etnograficzne, krajoznawcze, wplatanie wątków historycznych (w opowiadaniach pojawiają się autentyczne postaci, np. sędzia Jeffreys, Lord Chief Justice i Lord Chancellor za Jakuba II, który zapisał się w historii z racji brutalności swoich wyroków i stronniczości ) albo obyczajowych. Fascynująca jest również szkatułkowa budowa większości jego opowiadań. Narrator zazwyczaj – choć nie zawsze – jest pierwszoosobowy, najczęściej jednak wprowadza tylko czyjąś opowieść, przeczytaną w starych dokumentach lub usłyszaną od znajomego. W tej właściwej opowieści pojawia się jednak jeszcze jedna, sedno całej historii jest ukryte pod kilkoma warstwami narracji. Może właśnie to sprawia, że opowiadania Jamesa odbieram jako coś, co mogłabym nazwać przytulnym horrorem – na zewnątrz tej strasznej historii jest w końcu jakiś pasjonat starych dziejów, siedzący sobie spokojnie przy kominku, nierzadko w towarzystwie.
Pyza: Właśnie, właśnie, jak już jesteśmy przy tej przytulności: masz oczywiście rację, że te opowiadania może nawet bardziej straszą, jak się o nich później myśli. W końcu idąc przez las albo siedząc w ciemnym pokoju łatwo można przywołać z pamięci odpowiedni ustęp z Jamesa i wtedy może się nam zrobić nieswojo. O tej "swojskości", o której wspominasz, ale i o "obcości", którą symbolizuje tutaj to, co niesamowite i co wyłazi z różnych zakamarków, można też porozmawiać, przypatrując się temu, jak James wykorzystuje motyw gry w golfa. Pomysł, co od razu przyznaję, nie jest mój, wyczytałam go u Terry'ego Thompsona4, ale wydał mi się na tyle interesujący, że pozwolisz, że go przywołam. Bo, jak wspominałaś, bohaterowie Jamesa nadzwyczaj często grają w golfa, a jeśli nie grają, to myślą o tym, że wkrótce będą grać albo chociaż o grze wspominają. Ten golf staje się tutaj takim większym obrazem: po pierwsze dzieje się w przestrzeni okiełznanej, podporządkowanej człowiekowi, tej zupełnie innej niż straszne bory, rozpadające się chaty czy chociażby kępa drzew na środku pola, skąd pochodzi zagrożenie "niesamowitym" (jak w interesującym, choć budzącym jednak moje mieszane uczucia "Wailing Well"). Po drugie to gra przewidywalna, o bardzo sztywno określonych zasadach – z kolei to, co straszy bohaterów Jamesa żadnych zasad się nie trzyma albo zostaje wywołane przez złamanie pewnych regulacji, trzymających je na wodzy. Po trzecie, na polu golfowym trudno spotkać kogoś, kto grać nie umie albo kogo nie stać na to, żeby kupić sobie drogi zestaw kijów. Tu pojawia się interesująca kwestia: co sądzisz o tym, jak James portretuje osoby pochodzące z klas innych niż ta, z jakiej wywodzi się większość jego bohaterów, akademików z klasy wyższej, uczniów dobrych szkół, dziedziców tytułów i prebend?
Ja: Ku czemu zwraca się Anglik szukający moralnego wsparcia? Kościół Anglikański nie ma w starciu z golfem żadnych szans. To ciekawa interpretacja i faktycznie golf i pole golfowe funkcjonuje w opowiadaniach Jamesa jako taka bezpieczna przystań – żaden z bohaterów nie doznał nigdy uszczerbku na ciele ani na umyśle przebywając na polu golfowym. Ale jeśli przeciwstawiamy bezpieczną przestrzeń pola golfowego "strasznym borom", to muszę zauważyć, że u Jamesa bardzo rzadko to "niesamowite" zagnieżdża się w elementach świata przyrody. Mamy pająki, mamy też parę nawiedzonych lasów, ale mroczne siły, które się w nich czają, związane są z pozostałymi tam śladami działalności człowieka. To nie ciemny las jest miejscem budzącym największą grozę, a mroczne wnętrze starego kościoła. Zło czai się w wytworach rąk ludzkich.
Wracając jednak do gry w golfa, myślę, że służy ona przede wszystkim jako element sytuujący narratora i bohaterów w określonym kontekście społecznym. Krótko mówiąc, jest wyznacznikiem klasy. I, odpowiadając na Twoje pytanie, wydaje mi się, że James traktuje postaci należące do "klas pracujących" jak przystało konserwatywnemu wiktoriańskiemu Anglikowi z klasy uprzywilejowanej: z pobłażliwą wyższością. James lubuje się w naśladowaniu akcentów klas niższych (swoją drogą, prawdziwe wyzwanie dla tłumaczy) i ma to wydźwięk nieco komiczny, trochę się też naigrawa z ich "prostoty", czasem skrywanej pod śmieszną pozą, jak w przypadku zarządcy majątku odziedziczonego przez tytułowego bohatera w "Mr Humphreys and His Inheritance". Właściwie chyba nie jestem w stanie przypomnieć sobie postaci z klasy niższej, która zostałaby potraktowana przez Jamesa całkiem poważnie.
A skoro wspomniałaś już o opowiadaniu budzącym Twoje mieszane uczucia, czy było takie, które zdecydowanie Ci się nie podobało?
Pyza: Faktycznie, tych elementów stricte "naturalnych" a groźnych, jest mało – na pewno jesion z "The Ash Tree" przychodzi mi tu do głowy, ale przyznaję Ci rację, zawsze jest tam jakaś zrujnowana statua albo innego rodzaju ruina, która wchodzi w symbiozę z naturą, ale sama została jednak stworzona przez człowieka. Co się tyczy opowiadań, za którymi nie przepadam – nie dlatego, że są jakoś bardzo straszne, ale właśnie dlatego, że uważam je za słabe na tle pozostałych – to nawet jako świeżo upieczona fanka Jamesa mam takie. Przyznam szczerze, że "Dwaj doktorzy" mnie do siebie nie przekonali (nie wiem do teraz tak naprawdę, co z tej historii wyciągnąć), "Nawiedzony dom dla lalek" jest – co zresztą przyznał sam James – kalką z opowiadania "The Mezzotint" (w dodatku mnie bardzo kojarzącą się z jednym z dramatów Różewicza, choć gorzej wykonaną), przyznam też szczerze, że nie wiem, co sądzić o dziwnym spotkaniu narratora z gadającą sową... A jak to wygląda u Ciebie?
Ja: Jesteśmy zgodne co do "The Hounted Dolls' House". Dosyć mdłe wydało mi się też "A Neighbour's Landmark", chyba jednak zbyt proste. "Martin's Close" jest wyjątkowo mało straszne, ale na plus zaliczam mu możliwość obserwowania siedemnastowiecznego procesu sądowego.
Mam wrażenie, że jeszcze długo mogłybyśmy rozmawiać o opowiadaniach M. R. Jamesa, ale powoli zapada zmrok. Czas się rozstać i wrócić do domu, zanim na świat wychyną podejrzane sowy, zjawy poruszające się na patykowatych nogach i dziwne postaci w czarnych pelerynach, o głowach pokrytych pajęczyną.
Pyza: Tak, lepiej postąpić zgodnie z wytycznymi Jamesa, zrobić sobie herbatę, zamknąć drzwi i mieć w zapasie numer do jakiegoś wikarego. No i nie rozmawiać z sowami, oczywiście.
***
Tekst jest opublikowany także na blogu "Pierogi pruskie".
---
M.R. James, "Collected Ghost Stories". Wordsworth Classics, 1992.
1
Mezzotinta ("The Mezzotint”) to również tytuł opowiadania, z którego
pochodzi przytoczony wcześniej cytat.
2 Patrz opowiadanie "The Ash Tree”.
3 „Stories I Have Tried to Write”.
4 Terry W. Thompson, "I Shall Most LIkely Be Out on the Links": Golf As Metaphor in the Ghost Stories of M. R. James.
2 Patrz opowiadanie "The Ash Tree”.
3 „Stories I Have Tried to Write”.
4 Terry W. Thompson, "I Shall Most LIkely Be Out on the Links": Golf As Metaphor in the Ghost Stories of M. R. James.
Idę googlać mezzotintę. :P
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, świetna rozmowa Wam wyszła. Podziwiam.
Nie od dziś wiadomo, że czytanie wzbogaca słownictwo i poszerza wiedzę ;)
UsuńDzięki, fajnie, że ktoś dotrwał do końca :)