czwartek, 11 czerwca 2015

Raj utracony i łaska Boża. Evelyn Waugh, "Powrót do Brideshead"




Obszerne potraktowanie tematu [powieści] – działania łaski bożej na grupę kilku zupełnie odmiennych, ale ściśle ze sobą związanych osób – było może przejawem zarozumialstwa z mej strony, nie będę się jednak kajał z tego powodu. Mniej mnie zadowoliła forma, której najbardziej rażące usterki należy przypisać okolicznościom, w jakich powieść została napisana. W grudniu 1943 roku, wykonując skok spadochronowy, doznałem niewielkiej kontuzji, która uwolniła mnie na pewien czas od czynnej służby wojskowej. Okres ten został przedłużony […] aż do czerwca 1944, kiedy ta książka została skończona. Był to ponury okres niedostatku i grożącego stale niebezpieczeństwa, okres soi i uproszczonej angielszczyzny, i dlatego książka ta przeniknięta jest jakby tęsknotą [oryg. gluttony] za jedzeniem i winem, za splendorami minionej przeszłości, za retorycznym, ozdobnym językiem, który teraz, przy pełnym żołądku, uważam za coś odrażającego. Bardziej drastyczne akapity zmieniłem, ale nie usunąłem, ponieważ stanowią istotną część książki.
Evelyn Waugh napisał te słowa piętnaście lat po skończeniu powieści, w roku 1959, w przedmowie do wznowienia „Powrotu do Brideshead”. Rzeczywiście, gluttony (łakomstwo) jako jeden z grzechów głównych musiało go, żarliwego katolika, przejmować odrazą. Z drugiej strony „Brideshead” uważał za swoje wielkie dzieło. Była to pierwsza z jego książek, w której dał wyraz swoim poglądom religijnym i uczynił je głównym motywem utworu, a Waugh, katolik-konwertyta, do kwestii religii podchodził bardzo poważnie.

Inaczej niż autor, nie mam problemu z formą powieści, zresztą tę samokrytykę można chyba uznać za przejaw nadwrażliwości pisarza. Literacko „Powrót do Brideshead” nie wzbudza moich zastrzeżeń, a wino, koniak, szampan z truskawkami i caviar aux blinis zupełnie mi nie przeszkadzają, tak jak nie przeszkadzają mi pachnące goździki pod oxfordzkim oknem Charlesa (w polskim przekładzie irytująco zwanego Karolem), ani barokowy przepych, którego doświadczył w Brideshead. Owszem, te wszystkie drobiazgowe opisy (np. paryskiej kolacji Charlesa i Reksa Mottrama: „Śmietana i gorące masło mieszały się i spływając oddzielały każde błyszczące ziarenko kawioru od innych, otaczając je biało-złotą czapeczką.”) są może pretensjonalne, ale jednocześnie to one stanowią o uroku tej powieści, której głównym tematem, według autora, są rozważania teologiczne, ale moim zdaniem opowiada ona raczej o wynaturzeniu katolicyzmu. To właśnie wymowa „Powrotu…” mi przeszkadza, bo jakimś cudem pisarzowi udało się, choć zapewne nie to było jego zamiarem, napisać książkę zdecydowanie antykatolicką. Plus ta wyczuwalna niechęć wobec „klas niższych”. (Sam Waugh pochodził – zaledwie – z klasy średniej, co prawda z upper middle class, ale musiało to stanowić dla niego powód do zażenowania: aspirował do klasy wyższej i obracał się w kręgach arystokratycznych przyjaciół).

Narratora „Powrotu do Brideshead”, kapitana Charlesa Rydera, Evelyn Waugh wyposażył w wiele elementów swojej biografii, zresztą fabularyzowanie własnego życia było stałym elementem jego twórczości. Pochodzenie społeczne połączone z pociągiem do wyższych sfer, studia w Oxfordzie bez uzyskania dyplomu, homoseksualne przyjaźnie (lub przyjaźnie z homoseksualistami), zainteresowanie sztuką, krótkie, nieudane małżeństwo z arystokratką, służba wojskowa podczas II wojny światowej i rozczarowanie armią, wreszcie przejście na katolicyzm – to wszystko łączy życie pisarza z biografią jego bohatera. Akcja prologu i epilogu powieści toczy się w roku 1944, kiedy kompania kapitana Rydera zostaje przeniesiona do obozu usytuowanego na terenie posiadłości Brideshead, obecnie zarekwirowanej na potrzeby wojska. Powrót do tego miejsca wywołuje wiele wspomnień, Charles sięga pamięcią do lat 20., kiedy po raz pierwszy trafił do Brideshead, rodzinnego domu swojego oxfordzkiego przyjaciela Sebastiana Flyte’a, i poznał jego rodzinę. W tych wspomnieniach odzywają się tony melancholii i nostalgii, nie tylko za młodzieńczą szczęśliwością, ale też za światem, który w roku 1944 wydawał się autorowi bezpowrotnie minionym – światem kultury, splendoru, wiejskich posiadłości i… porządku społecznego. Z perspektywy 15 lat Waugh napisał, że był to „panegiryk wygłoszony nad pustą trumną”, „ekspansja Hooperów została zahamowana” (w powieści Hooper jest młodszym oficerem pochodzącym z klasy robotniczej).


Jeśli Evelyn Waugh rzeczywiście chciał napisać powieść o „działaniu łaski bożej” (mając na myśli sposób, w jaki Bóg obdarza ludzi łaską wiary), to zrobił to równocześnie pokazując Boga jako złośliwego starca, który najpierw stwarza ludzi ułomnymi (jeżeli to, jakimi ich stworzył, można uznać za ułomność), a potem ich za to karze; pozwala im błądzić – wszak mają wolną wolę i mogą zniszczyć sobie życie na własną rękę – ale kiedy nareszcie mają szansę to swoje zwichrowane życie naprawić, po ludzku nadać mu sens i osiągnąć szczęście, wtedy – dopiero wtedy – Bóg „szarpie za nitkę” (to metafora użyta w powieści, zaczerpnięta z opowiadania G.K. Chestertona o księdzu Brownie), przyzywa ich dusze do siebie, ale jednocześnie odbiera im ludzkie szczęście. W „Powrocie do Brideshead” religia (konkretnie: katolicyzm) nie jest dla jej wyznawców drogowskazem, który pozwala im dobrze i szczęśliwie przejść przez życie, unikając manowców; nie jest też pocieszeniem, ani pomocą w zmaganiu się z trudnościami. Przeciwnie, religia jest dla nich źródłem udręki i cierpienia. Wiara nie pomaga im „nieść swój krzyż”: albo sama jest tym krzyżem, albo sprawia, że aktywnie szukają cierpienia i zdają się czerpać z niego przyjemność. Ale przede wszystkim religia jest siłą destrukcyjną, prowadzącą do rozpadu rodziny jako całości, i niszczącą jej poszczególnych członków.

W katolickiej, arystokratycznej rodzinie Flyte’ów, którą Charles początkowo obserwuje nieco z boku, z pozycji agnostyka, wszyscy są nieszczęśliwi (lub z biegiem lat takimi się stają). Markiz Marchmain, który na katolicyzm przeszedł, by móc ożenić się z katoliczką, opuścił żonę i żyje we Włoszech z kochanką (też zresztą katoliczką). Lady Marchmain żyje karmiąc się swoim cierpieniem i żalem – lub wręcz nienawiścią – do męża, wsączając ją w dzieci. Jako matka jest toksyczna i to właśnie ona popycha Sebastiana na drodze do samozniszczenia, oczywiście robiąc wszystko w  d o b r e j  w i e r z e. Najstarszy syn, noszący tytuł lorda Brideshead, jest dosyć żałosną postacią, równie gorliwy katolik co matka, nie bardzo odnajduje się w świeckim życiu. W końcu „daje się złapać” pobożnej wdowie z kilkorgiem dzieci, w wieku postreprodukcyjnym. Córka Julia uwikłała się w małżeństwo-fikcję z człowiekiem, który okazał się tylko pustą skorupką. Najmłodsza córka Kordelia, uczennica szkoły klasztornej, modli się o powołanie zakonne, ale go nie otrzymuje. W końcu zostaje świecką pielęgniarką. (Co ciekawe, dla religijnych Flyte’ów ważniejsze jest poczucie poprawności niż miłość bliźniego, której nie potrafią okazać, nawet jeśli bliźnim jest członek najbliższej rodziny. Są w większości, z wyjątkiem Kordelii, zadziwiająco obojętni.) I wreszcie młodszy syn lady Marchmain, Sebastian, który jest najtragiczniejszą postacią „Powrotu do Brideshead”.

W przedstawieniu losów Sebastiana Waugh robi wiele uników. Jest kwestią interpretacji, jaki charakter ma relacja pomiędzy Charlesem i Sebastianem. Charles z pewnością jest nim zauroczony, pada nawet słowo „miłość”, ale natura tego zauroczenia pozostaje w sferze niedomówień. Tym bardziej, że Charlesa równie mocno pociąga „arystokratyczność” Sebastiana i jego styl życia, co on sam. Jednak bez względu na to, do czego doszło, bądź nie doszło pomiędzy nim a Sebastianem, dla Charlesa nie stanowiło to problemu. Sebastian natomiast jest udręczony własną naturą. Nie jest w powieści jasno powiedziane, co jest przyczyną alkoholizmu i autodestrukcji Sebastiana. Pije, ponieważ „wstydzi się, że nie może być szczęśliwy”. A nie może być szczęśliwy, ponieważ jest homoseksualistą – i katolikiem jednocześnie, i ma matkę-pobożną katoliczkę, która nie akceptuje jego natury i robi wszystko, żeby ją zwalczyć.

Tak w skrócie przedstawia się obraz katolicyzmu i katolików w „Powrocie do Brideshead”. Można go jeszcze uzupełnić o gorzko satyryczną scenkę, w której rodzina zastanawia się, w jaki sposób można by udzielić sakramentu umierającemu lordowi Marchmain, który kategorycznie odprawił księdza, kiedy był świadomy. A także o życiorys samego Charlesa Rydera. W roku 1944 jest „bezdomny, bezdzietny, w średnim wieku, pozbawiony miłości”. Ale jest katolikiem. Bezdzietność jest umowna, bo owocem nieudanego małżeństwa Charlesa była dwójka dzieci. Zadziwiająca jest jego obojętność wobec nich, w żaden sposób nie skomentowana. Czytelnik może się jedynie domyślać, że Ryder ma wątpliwości co do ojcostwa, ale nie są one wyrażone wprost.

Jak już wspomniałam, Waugh sam był gorliwym katolikiem, przyjął tę religię świadomie, po unieważnieniu pierwszego małżeństwa ożenił się z kolejną katolicką arystokratką i miał z nią siedmioro dzieci. Jeżeli coś mu w Kościele katolickim przeszkadzało, to tylko reformy Soboru Watykańskiego II. Książkę jednak warto przeczytać i to niezależnie od poglądów na kwestie religii (i społeczeństwa). Częściowo jako materiał do refleksji, ale też dla pewnego smutnego piękna (przepraszam za górnolotne określenie), którym jest przesycona, no i dla wspaniałego opisu oksfordzkiego życia studenckiego lat 20. XX w. Evelyn Waugh zapewne nie był sympatycznym facetem i w wielu kwestiach nie miał racji, ale pisarzem był bardzo dobrym.



---
Evelyn Waugh, "Powrót do Brideshead". Przełożyła Irena Doleżał-Nowicka. Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz.