Od dawna miałam ochotę na ten wpis, ale czekałam aż w moim ogrodzie zakwitnie
Canary Bird, żółta róża, która była mi potrzebna jako ilustracja. Gwoli kronikarskiej dokładności dodam, że potem pojawiły się komplikacje w postaci braku czasu i zanim zabrałam się za pisanie dzisiejszej notki, ta róża zdążyła już przekwitnąć, ale zdjęcia zostały. Zanim przejdę do rzeczy, Czytelnikom należy się jeszcze ostrzeżenie: ten wpis dotyczy finałowej sceny "
Północy i Południa", a więc zdradzam w nim wszystko. Jeśli książki jeszcze nie czytaliście, a macie taki zamiar (do czego gorąco zachęcam) i nie należycie do czytelników lubiących zawczasu zaglądać na ostatnią stronę, być może będziecie woleli zapoznać się z treścią tej notki w późniejszym terminie.
– Znasz te róże? – spytał, wyciągając swój portfel, w którym skrywał kilka zwiędłych kwiatów.
– Nie! – odpowiedziała z niewinnym zaciekawieniem. – Czy to ja je panu ofiarowałam?
– Nie! Próżności, nie! Nie ty mi je ofiarowałaś. Ale prawdopodobnie przystrajałaś się ich siostrami.
Spojrzała na nie, przez chwilę coś rozważała, aż nagle lekko się uśmiechnęła i powiedziała:
– One są z Helstone, prawda? Pamiętam te głębokie wcięcia na obwodzie liści. Och! Naprawdę był pan tam? Kiedy?
– Chciałem zobaczyć miejsce, gdzie Margaret dorastała, gdzie stała się tym, kim jest. Pragnąłem tego nawet w najgorszych chwilach, gdy nie miałem nadziei, że kiedykolwiek będę mógł nazwać ją swoją. Byłem tam w drodze powrotnej z Hawru.
– Musi mi je pan dać – stwierdziła, próbując delikatnie zmusić go do puszczenia kwiatów.
– Doskonale. Tylko mi za nie zapłać.
– Ale jak ja mam o tym powiedzieć ciotce Shaw? – wyszeptała po pierwszych chwilach rozkosznego milczenia.
– Ja mogę z nią porozmawiać.
– Och, nie. Jestem jej to winna. Ale co ona powie?
– Zgaduję, że najpierw wykrzyknie: „Ten człowiek?!”.
– Sza! – uciszyła go Margaret. – W przeciwnym razie będę musiała zademonstrować oburzony ton, w jakim pani Thornton zawoła: „Ta kobieta?!”.
***
W mojej wyobraźni róże z Helstone mają kolor żółty, całkiem zresztą niesłusznie. Tutaj przejawia się potęga ekranu, w tym przypadku małego ekranu, na którym obejrzałam serial BBC z 2004 r. na podstawie „Północy i Południa” Elizabeth Gaskell. Twórcy tego serialu przeczytali powieść dosyć pobieżnie, ale mieli na tyle rozsądku, żeby do roli Johna Thorntona zaangażować Richarda Armitage’a (choć niestety czasami kazali mu się zachowywać niezgodnie z charakterem postaci), co sprawiło, że serial na skali „kultowości” plasuje się na podobnej pozycji, co słynna serialowa ekranizacja „Dumy i uprzedzenia” z Colinem Firthem. W finałowej scenie serialu (a właściwie przedostatniej) widzimy jak Thornton wydobywa zza pazuchy właśnie żółte róże, które zerwał w Helstone. Ale jeśli chwilę się nad tym zastanowić – te róże nie mogły być żółte. I nie były. A odnalezienie w powieści sceny – jednej jedynej – w której Gaskell pisze o kolorze róż z Helstone, pozwala w pełni zrozumieć znaczenie przytoczonego powyżej fragmentu kończącego powieść i docenić kunszt pisarski Elizabeth Gaskell.
Prawie na samym początku powieści, wkrótce po tym, jak Margaret wróciła z Londynu do domu rodzinnego, czyli na plebanię w Helstone, zjawia się tam Henry Lennox. Spaceruje z Margaret i maluje akwarelę z jej postacią. Przed obiadem Margaret przystaje w ogrodzie:
Pan Hale szedł w kierunku domu jako pierwszy, natomiast Margaret celowo zwlekała, bo chciała zerwać róże i przybrać nimi do obiadu swą codzienną suknię. […]
– Proszę poczekać – zawołał [Lennox]. – Proszę pozwolić sobie pomóc.
Zebrał dla niej kilka aksamitnych szkarłatnych róż, których nie była w stanie dosięgnąć, i podzielił zebrany bukiet – dwa kwiaty zatrzymał dla siebie i umieścił w butonierce, po czym zadowolony i szczęśliwy oddał jej resztę, aby mogła je ułożyć.
Róże z Helstone były więc szkarłatne i oczywiście tylko takie – jako symbol miłości namiętnej – były na miejscu w scenie zamykającej powieść. (Żółtej przypisuje się natomiast takie znaczenia symboliczne, jak radość i przyjaźń, ale w czasach wiktoriańskich żółta róża symbolizowała przede wszystkim… zazdrość). Thornton pokazuje Margaret uschnięty symbol swojego żywego uczucia, przechowywany pieczołowicie niczym skarb. Zupełnie inaczej zachował się Henry Lennox. Nie zwróciłam większej uwagi na jego gest, kiedy czytałam książkę po raz pierwszy, dopiero za drugim razem, i w relacji z tą drugą sceną, jego znaczenie do mnie dotarło. Henry (który za parę godzin ma zamiar się oświadczyć) „
dwa kwiaty zatrzymał dla siebie, po czym zadowolony i szczęśliwy oddał jej resztę”. Jeśli kwiat jest symbolem miłości, to tym gestem Henry Lennox daje wyraz przede wszystkim miłości własnej. Gaskell używa więc róż z Helstone nie tylko po to, żeby stworzyć kompozycyjną klamrę powieści, ale przede wszystkim te symetryczne sceny to środek charakterystyki postaci, a zestawienie gestów Lennoxa i Thorntona dobitnie pokazuje istniejące między mini różnice. Jedna róża wystarcza tu za setki słów.
Wróćmy jeszcze do zakończenia powieści, którym Gaskell zyskała u mnie tytuł mistrzyni zakończeń romansów. Bo zakończenie tej miłosnej historii jest rzeczywiście idealne (przynajmniej jak na mój gust). On co prawda pada przed nią na kolana (ale powstrzymuje się od całowania rąbka jej sukni), ona co prawda krzyczy: „ach, panie Thornton, jam niegodna!” (parafrazuję), ale jakimś cudem nie ma w tym kiczu (i zwróćmy uwagę, z jakim wdziękiem Thornton na te słowa Margaret odpowiada). Gaskell odrzuca patos i pozwala swoim bohaterom na wykazanie się poczuciem humoru. W ostatnich zdaniach powieści on i ona żartobliwie się przekomarzają, na równej stopie, nareszcie pewni siebie – i siebie nawzajem. Ale chwileczkę, przecież wszystkie wielkie historie miłosne powinny zakończyć się pocałunkiem! (Tak, wiem, że w dzisiejszych czasach historie miłosne
zaczynają się… dużo śmielej, ale umówmy się: to nie są wielkie historie). I pocałunek oczywiście tam jest, choć Gaskell, czy to z wiktoriańskiej powściągliwości, czy z pisarskiej przekory, sprytnie go ukryła między wierszami. Dokładnie w „
pierwszych chwilach rozkosznego milczenia”.
***
Na koniec jeszcze bonus: dotarłam do anonimowego dziewiętnastowiecznego przekładu "Północy i południa", który był drukowany w odcinkach w "Tygodniku Ilustrowanym". Poniżej cytuję fragment końcowy. Nic dziwnego, że przekład był anonimowy, bo pomijając styl, tłumacz (tłumaczka) wykazał się doprawdy niewielkim zrozumieniem oryginału. Nie dość, że nie zauważył pocałunku, to jeszcze kazał Thorntonowi zwracać się do Margaret per "drogie dziewczę", podczas gdy jest oczywistym, że gdyby Thornton chciał się do niej zwrócić jakimś pieszczotliwym imieniem, byłoby to coś pomiędzy królową a boginią. No i z niewiadomych przyczyn Margaret zwana jest Cecylią.
– Czy znasz te róże? rzekł, dobywając z pugilaresu kilka zeschłych kwiatów.
– Nie, odparła z naiwną ciekawością. Czy to ja dałam je tobie?
– Nie, drogié dziewczę; ale pewnie nieraz nosiłaś ich siostry.
Spojrzała na niego pytająco, potém rzekła z uśmiechem:
– To róże z Helstone, nieprawdaż? poznaję je po kształcie listków. Więc byłeś tam? kiedy?
– Chciałem zobaczyć miejsca, gdzie Cecylia stała się tém czém jest… choć wtedy byłem nieszczęśliwy, bo wątpiłem, czy skarb ten kiedykolwiek posiąść zdołam. Byłem w Helstone, wracając z podróży do Havru.
– Daj mi te róże, rzekła, biorąc mu kwiaty z ręki.
– I owszem, ale żądam zapłaty.
– Jak ja to wyznam ciotce Shaw? rzekła cichutko Cecylia, po chwili milczenia.
– Może chcesz żebym ja powiedział?...
– O nie!... ja sama powiem… ale co ona na to powié?
– Słyszę już, jak zawoła: „co, ten człowiek?”
– Sza! odparła Cecylia, bo inaczej zacznę naśladować głos twéj matki, wołającej z oburzeniem: „co, ta kobiéta?”
---
Elizabeth Gaskell, "Północ i Południe". Przełożyła Katarzyna Kwiatkowska. Świat Książki, Warszawa 2015.
To ja nie czytam. Obejrzałam zdjęcia i wrócę, jak przeczytam "Północ i Południe"!
OdpowiedzUsuńTylko nie zapomnij :)
UsuńNie ma szans, jak tylko spojrzę na "Północ i Południe" to automatycznie kojarzy mi się z Tobą ;). Także jak przeczytam -- a przeczytam, pewnie jesienią albo jak się zmęczę Lemem -- to wrócę dyskutować! :)
UsuńPrzeczytałam! :) I muszę powiedzieć, że zupełnie co innego rzuciło mi się w oczy w całości powieści (nie zwróciłam uwagi na "grę różami", a oczywiście masz rację, świetnie to jest zrobione), no i przy tej ostatniej scenie byłam jednak zdumiona, ale że jest to zdumienie zupełnie świeże, muszę je sobie przeanalizować :).
UsuńO, to bardzo jestem ciekawa Twoich wrażeń, co też mogło tak Cię zadziwić? :)
UsuńNieszczególnie miałam ochote na te powieść, ale po twoich wpisach chyba ja sobie kupię do kolekcji
OdpowiedzUsuńZachęcam i mam nadzieję, że też Ci się spodoba. Ale reklamacji nie przyjmuję ;)
UsuńJestem świeżo po lekturze. Czuję wielką tęsknotę - tak można nazwać te uczucia, które książka we mnie wywołała. Krążę teraz wokół niej, czytając m.in. Twoją recenzję, żeby jakoś wypełnić pustkę, która po niej mi pozostała. Wczoraj oglądałam film, ale nie podobało mi się w nim tak wiele, że nawet pominęłam 3 odcinek. W mojej wyobraźni Margaret była bardziej subtelna, delikatniejsza, przede wszystkim smuklejsza. Poza tym do końca godna i dumna, choć to nie oznacza, że zimna. W ekranizacji sprawiała wrażenie gąski, dodatkowo tłustej gąski. Wróciłam do przeczytania niektórych scen i np. ekranizacja kolacji u Thorntonów bardzo rozczarowuje. Margaret podąża wzrokiem za Thorntonem, jakby już wtedy była zakochana, a przecież to jedna ze scen tak romantycznych, gdy on wpatruje się w nią, zauroczony jej wyglądem – chciałabym zobaczyć ją w tej białej sukni i koralach. Wiele można by krytykować. Co do głównego bohatera, to jego gra jest co najwyżej poprawna. Jest bardzo przystojny, poważny i opanowany, ale mam wrażenie, że ciągle taki sam, mówi ciągle tym samym nisko brzmiącym głosem. Jedynie postać pani Thornton jest w filmie bardzo dobrze zagrana. Też zwróciłam uwagę na fragment, w którym odpruwa inicjały na serwetach. Myślę, że bardzo kocha swojego syna, ale nie rządzi nim. Chce jego dobra i dlatego zgodnie z jego decyzją, podporządkowuje swoje życie zmianom, o których to on decyduje. Choć ogólnie rzecz biorąc nie budzi sympatii, to nie jest to głupia kobieta No i ta scena kończąca. W książce jest idealna. Dałam szansę filmowi, żeby zobaczyć właśnie koniec. Może dobrze, że jest tak zupełnie inny, bo mógłby popsuć sceny z mojej wyobraźni. Bardzo dobra książka. Zastanawiałam się na początku, co tak naprawdę nie podobało się Margaret w Henrym Lennoxie. Końcówka książki wszystko wyjaśnia. (Dziękuję za Twoje wskazanie tych dwóch scen z różami). Na północy było więcej życia, treści w rozmowach, prawdziwych uczuć. Margaret i Thornton dzięki sobie dojrzewają, jest w nich szlachetność, prawda, dobro. A te dwa ostatnie zdania, pełne humoru, tak dopełniające się, są po prostu sympatyczne.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że serial nie dorównuje powieści i długo można by o tym pisać. Moim zdaniem winny jest przede wszystkim scenariusz i chęć dopasowania historii do gustu współczesnego widza i zrobienie jej bardziej zrozumiałą, przez co bohaterowie często zachowują się w sposób niezgodny ze swoim charakterem. Szczególnie zirytowała mnie scena, w której Thornton pobił pracownika, który spowodował ryzyko zaprószenia ognia, a potem zwolnił go z pracy. Thornton nigdy by tak nie postąpił, bo jego główną cechą podkreślaną bez przerwy w powieści była samokontrola i opanowanie, na pewno nie miał skłonności do przemocy. Jeśli zwolnił pracownika, to stosowanie wszelkich innych "środków dyscyplinujących" było już bez sensu. Ale Richard Armitage byłby doskonałym Thorntonem, gdyby tylko lepiej napisano mu tę rolę. Co do Margaret, to moim wyobrażeniom tez nie odpowiadała, ale akurat podobało mi się, że zaangażowano aktorkę nie odpowiadająca popularnym wyobrażeniom o wyniosłej (koniecznie smukłej) piękności. Nie nazwałabym jej tłustą, a nawet jeśli, nie odbieraj pulchnym kobietom prawa do miłości ;)
UsuńA książkowy Lennox był chyba mimo wszystko znacznie sympatyczniejszą postacią niż serialowy, w serialu zupełnie niepotrzebnie dodano sceny ukazujące jawną niechęć między nim a Thorntonem, w książce Lennox odegrał - nieświadomie, ale jednak - rolę Kupidyna.
No cóż, Gaskell była bardzo dobrą pisarką i na pewno warto się zapoznać z jej powieściami, a nie poprzestawać na ekranizacjach.
Nie chciałabym, aby wyszło na to, że więcej czasu poświęcam filmowi aniżeli książce, ale nie mogę znieść, że tak dobra fabuła nie ma odzwierciedlenia w obrazie. Scena, którą opisujesz, to pierwszy zgrzyt, który nam zaserwowali twórcy filmu. Nie wiem dlaczego tak to sobie wymyślili. To co w książce było tak interesujące, te ich pierwsze odczucia, to jak się zdefiniowali na początku, co wyjaśniało dalszy ciąg ich relacji, zostało tak wulgarnie i prosto potraktowane. Zresztą główny mój zarzut jest taki, że film jest momentami bardzo banalny, przewidywalny, brak w nim głębi charakterów, są proste schematy. Może obronię się w sprawie filmowej Margaret. Nie odmawiam pulchnym kobietom prawa do miłości :). Po prostu ta aktorka nie była dla mnie Margaret. Przede wszystkim z uwagi na to jak grała tę rolę. Może to kwestia scenariusza, ale myślę sobie, że taka Kate Winslet, choć też można nazwać ją pulchną, lepiej odczytałaby tę postać. Wygląd też jednak miał tutaj znaczenie, bo ta aktorka nie miała dla mnie dystynkcji, godności i chyba ta jej dość pospolita uroda - jeśli chodzi o krągłości, krótką szyję, nieładne dłonie, sprawiła, że pierwszym określeniem, które mi się nasunęło była właśnie "gąska". To jej ciągłe wypatrywanie Thorntona. A przecież w książce, do czasu oświadczyn, a może nawet dalej, do czasu, gdy skłamała, Thornton nie był przedmiotem jej myśli, uwagi. Ważniejsze było dla niej to co działo się w jej rodzinie, z Higginsami. Właśnie we fragmencie, który opisuje kolację u Thorntonów, jest takie zdanie, że tak bardzo była zainteresowana obserwowaniem wszystkiego co się wokół niej działo, że nie zauważyła, że była obiektem jego obserwacji. Natomiast w filmie aktorka ciągle natrafia na niego wzrokiem. Pewnie nie jest to jej wina, ale reżysera. Nie wiem skąd te zachwyty nad tym filmem. Dla mnie to barbarzyństwo takie potraktowanie książki.
UsuńObejrzałam też serial "Życie w Cranford". Choć w tym przypadku film bardzo odbiega od oryginału, oglądałam go z wielką przyjemnością. Przede wszystkim świetna gra aktorska, trafnie dobrani aktorzy. Można powiedzieć, że wierność oryginałowi polegała głównie na stworzeniu takich postaci, jakie w książce poznajemy. I choć bardzo wiele jest zmienione, to ma się wrażenie, że tak mogłoby być również w książce. Te dwie rzeczywistości są komplementarne. Nikt nie zmienia bohaterów, miejsca akcji. Cranford ma tę samą cudowną atmosferę, co w książce. I o to chodzi.
UsuńNie pamiętam też jaka była kolejność jeśli chodzi o "Portret damy". Wydaje mi się, że najpierw była muzyka Kilara, później książka, a na końcu film. I można powiedzieć, że wszystko stanowiło jedność. W tym przypadku można zaczynać w dowolnej kolejności. Jeśli nie czytałaś tej książki, to polecam. To chyba mój numer jeden w rankingu. Choć w tamtym roku przeczytałam "Wielkiego Gatsbiego" i choć sięgałam po tę książkę trochę z przymusu, zrobiła na mnie tak piorunujące wrażenie, że cały czas jestem pod jej wpływem. Książka, która zostawia po sobie tak wiele myśli, uczuć, że chcesz ciągle do niej wracać, chcesz zrozumieć, co tak naprawdę w tobie poruszyła.
UsuńOjej, to dłonie też miała nieładne? W takim razie cieszę się, że nie możesz zobaczyć moich, z pewnością są poniżej Twoich standardów estetycznych ;) Ale poważnie, nie chciałabym się skupiać na urodzie aktorki, której zresztą nie mam nic do zarzucenia, choć zgadzam się, że nie odpowiada opisowi książkowej Margaret. Myślę, że problem tkwi w zachowaniu serialowej Margaret, w którym właśnie brak tej godności i dostojeństwa, którym charakteryzowała się Margaret powieściowa, i co właśnie przyciągnęło uwagę Thorntona. Tylko że za to winę ponoszą chyba jednak głownie reżyser i scenarzysta. I tak, masz rację, że serialowi brakuje całkowicie tej subtelności w przedstawieniu relacji miedzy bohaterami, którą prezentuje Gaskell. Jeśli jej pisarstwo byłoby delikatnym muśnięciem, to serial mogłabym przyrównać do walnięcia łopatą ;) Przecież w książce Margaret nigdy nie odczuwała niechęci wobec Thorntona, z początku była to obojętność, ale jednak niepozbawiona pewnego odcienia podziwu i szacunku. No i w serialu postaci Margaret również brakuje zrównoważenia i opanowania. Więc tak, zgadzam się, że potencjał powieści został zmarnowany i przerobiono ją na dosyć banalny romans.
UsuńJeśli chodzi o "Cranford" to widziałam niestety tylko jeden odcinek, ale tak, myślę, że masz rację. Mimo iż serial bardzo luźno opiera się na książce, pododawano chyba sporo wątków, które się w niej nie pojawiają, to mimo wszystko pozostaje wierny pierwowzorowi. A aktorstwo oczywiście pierwszorzędne :)
Jeśli chodzi o ekranizacje powieści Henry'ego Jamesa, to ja bardzo lubię "Plac Waszyngtona" Agnieszki Holland. "Portret damy" czytałam bardzo dawno temu, a film powtórzyłam sobie w zeszłym roku, ale tym razem wydał mi się jednak nieco rozczarowujący.
I jeszcze jedno - dzięki Tobie sięgnęłam po tę książkę oraz po "Panie z Cranford". Za obie dziękuję!
OdpowiedzUsuńTo bardzo miłe, ciesze się, że dzięki mnie znalazłaś książki, które Ci się spodobały! Po to właśnie piszę :)
Usuń