poniedziałek, 12 października 2015

Polka potrafi albo oda do ziemniaka. "Okupacja od kuchni" Aleksandry Zaprutko-Janickiej - recenzja





Wśród publikacji wydanych oficjalnie na ziemiach polskich podczas niemieckiej okupacji znalazły się m.in. takie książki: „Sto potraw z ziemniaków” B. Kaweckiej-Starmachowej (Kraków 1940), „60 potraw z kapusty” Z. Piechowej (Kraków 1940), „Domowa fabryka cukru z dodatkiem o wyrobie miodu z marchwi” J. Sternal (Kraków 1940) czy „Ziemniaki na pierwsze… na drugie… na trzecie…135 nowych przepisów na czasie” Z. Sreafińskiej (Kraków 1940). Niestety nie było to ćwiczenie z kreatywności, a smutna konieczność. Ziemniaki i kapusta: to właśnie te produkty pozwoliły naszym rodakom przetrwać lata głodu.

Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania” Aleksandry Zaprutko-Janickiej opowiada o tym, co jedli Polacy w tych skrajnie trudnych czasach, jak zdobywali żywność i jak ją przygotowywali. A właściwie, jak przygotowywały je nasze babki i prababki, bo jak głosi nota na okładce, autorka poświęciła tę książkę „kulinarnej zaradności Polek w czasie II wojny światowej”. Książka podzielona jest na jedenaście rozdziałów, omawiających takie zagadnienia jak wprowadzony przez okupantów system kartkowy, szmugiel i czarny rynek, funkcjonowanie okupacyjnych lokali gastronomicznych, codzienny – i niecodzienny – jadłospis w polskich domach czy stosowane wówczas oszczędne sposoby gotowania. Jest też rozdział o tym, co jedli powstańcy warszawscy i dodatek nazwany trochę na wyrost „okupacyjną książką kucharską”.

Autorka zastrzega, że jej książka dotyczy tylko sytuacji żywieniowej ludności polskiej zamieszkującej miasta Generalnego Gubernatorstwa, a szczególnie Warszawę i Kraków, pomija natomiast historię mieszkańców wsi i zmagania się z głodem ludności żydowskiej. Wydaje się, że w tych ramach zakres tematyczny książki jest szeroki, jednak myliłby się ten, kto oczekiwałby opracowania pozwalającego na uzyskanie systematycznej wiedzy o tych zagadnieniach. Aleksandra Zaprutko-Janicka współprowadzi portal internetowy Ciekawostki historyczne.pl  i niestety daje się to w tej publikacji zauważyć – charakter książki przypomina nieco zestaw blogowych wpisów, a tekst oscyluje pomiędzy ogólnikiem a anegdotą. Zabrakło gruntownych, głębszych podstaw i publikacja właściwie ślizga się tylko po powierzchni prezentowanych kwestii. Czyta się to dosyć przyjemnie, ale trochę tak, jakby się połykało mało treściwą papkę. Pozostając przy kulinarnych porównaniach: ma się wrażenie jedzenia raczej bagietki na polepszaczach, zamiast żytniego, zakwasowego razowca.

Autorka opowiada o tym, jak radzono sobie z głodem, ale prawie zupełnie pomija przyczyny tego głodu. Oczywiście – jak jest wojna, to nie ma co jeść. Ale właściwie dlaczego? Przecież po ’39 r. już nie ma mowy o zniszczeniach wojennych upraw czy hodowli rolnych. Zdaję sobie sprawę, że Polacy musieli utrzymywać walczących na froncie i okupujących Polskę Niemców, że chłopi byli zobowiązani do oddawania okupacyjnej administracji kontyngentów żywnościowych – ale to są ogólniki, a po książkę sięgam, żeby dowiedzieć się czegoś konkretnego. Wszystko sprowadza się do wprowadzonego przez Niemców prawa regulującego kwestie żywności, ale w książce brakuje jego systematycznego omówienia. (Słowo „systematyczny” powtarza się w tej recenzji, ale jest to moim zdaniem największy brak tej publikacji). Owszem, tu i ówdzie pojawiają się informacje o zakazach, nakazach czy sankcjach, ale również w sposób anegdotyczny. Trudno na podstawie tej książki wyrobić sobie ogólny obraz okupacyjnej rzeczywistości. Czasem też dobór „ciekawostek” prezentowanych przez autorkę budzi zdziwienie, np. w rozdziale poświęconym czarnemu rynkowi brakuje – znowu to słowo – systematycznej analizy zjawiska, sporo dowiadujemy się natomiast na temat pochodzenia tego terminu.

Czego jeszcze dowiemy się z książki? Że na podwórkach i w łazienkach hodowano króliki, żywność szmuglowano w trumnach, zarżniętą świnię można było przetransportować pociągiem przebraną za chorą staruszkę, bo „Niemcy bali się zarazków”, a „kolejarze wiedzieli, że muszą pomóc”. Że role społeczne się odwróciły i nagle służąca znalazła się w lepszej sytuacji od swojej dawnej chlebodawczyni, nieprzystosowanej do nowych realiów (to jest zresztą powtarzane w książce wielokrotnie). Obracanie się wśród podobnych stereotypów jest dosyć irytujące, podobnie jak to „anegdotyzowanie” historii, z którym mamy w tej książce do czynienia. Anegdoty są dobre, kiedy się opowiada o przygodach Franka Dolasa, ale gdy się pisze książkę o okupacyjnej rzeczywistości, chyba lepiej byłoby korzystać z nich z większym umiarem. I jeszcze jedno: w książce pobrzmiewa dosyć denerwujący ton narodowego samozadowolenia – jak to sprytni Polacy potrafią zawsze przechytrzyć tępych Niemców. Inaczej jest tylko w prologu, z którego dowiemy się, że latem 1939 r. minister Beck spokojnie plażował nad morzem, a urzędnicy państwowi prawie do ostatnich dni sierpnia wierzyli, że wojny nie będzie. Zresztą prolog jest bardzo ciekawie napisany, trochę w stylu programów Wołoszańskiego i akurat tutaj ten anegdotyczny ton jest bardzo na miejscu, ale w dalszej części oczekiwałam jednak czego innego. Oczywiście nie spodziewałam się opracowania naukowego, ale to chyba jest nawet mniej niż książka popularnonaukowa, a nie ma też żadnych ambicji bycia reportażem czy zbiorem esejów literackich.

Kilka rozdziałów jednak naprawdę mi się podobało, tych bezpośrednio dotyczących okupacyjnego gotowania, a więc opowiadających właśnie o tytułowej „kobiecej sztuce przetrwania”. Żałuję, że nie zajęły więcej miejsca. Jako dziecku wychowanemu w latach 80., które dobrze wiedziało, czym są braki w zaopatrzeniu (np. praktycznie nie znało czekolady, a mogło zakosztować jedynie „wyrobów czekoladopodobnych”), do wyobraźni szczególnie przemówił mi rozdział o kuchennych substytutach. Kawę można zrobić z marchwi albo z żołędzi, a herbatę z obierek jabłka, mąkę – z trawy albo z kory drzewa. A z ziemniaka można było zrobić prawie wszystko. Na wielką okazję można było zaszaleć i przygotować prawdziwy tort kasztanowy. No… prawie prawdziwy, bo z fasoli. Źródłem tych przepisów była bieda i głód, więc zakrawa na ironię, że niektóre mogłyby zyskać (i zyskują) uznanie w naszych opływających w dostatek czasach. Kawa żołędziowa sporo kosztuje w sklepach ze „zdrową żywnością” (choć jest wstrętna w smaku – próbowałam), a napar z prażonych skórek jabłka wydaje mi się całkiem smakowitym pomysłem. Można więc w „Okupacji od kuchni” znaleźć też kilka inspiracji dla własnych działań kulinarnych.

Brawa dla autorki za pomysł na tę książkę, jednak wykonanie moim zdaniem pozostawia sporo do życzenia. Mogę ją polecić osobom lubiącym ciekawostki albo jako punkt startowy do dalszych poszukiwań. Na szczęście ułatwi to zamieszczona bibliografia (chyba najciekawsza część tego opracowania). Jeśli jednak okupacyjna kuchnia nie jest dla Was tematem nowym, zbyt wiele się z tej publikacji nie dowiecie.


Moja ocena: 3,0 (w skali szkolnej)

---
Aleksandra Zaprutko-Janicka, „Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania”. Ciekawostki Historyczne.pl, Znak, Kraków 2015.

18 komentarzy:

  1. Po raz pierwszy dowiedziałam się o tej książce właśnie z Twojego bloga, zobaczyłam ją na zdjęciu przedstawiającym Twoje nowe książkowe zdobycze i od razu poczułam, że muszę ją przeczytać. Tak też się stało (jutro planuję swój blogowy wpis).
    Książkę czyta się lekko, tak, jak się słucha gawędy o dawno minionych czasach. Myślę, że publikacja świadomie nie aspiruje do bycia czymś więcej, niż jest i tak ją chyba potraktuję - jako punkt wyjścia do ewentualnych dalszych poszukiwań w, skądinąd, bardzo ciekawym temacie. Ciekawostek i anegdot jest tu faktycznie sporo; niewątpliwą zaletą, moim zdaniem, jest zebranie w jednym miejscu fragmentów wojennych diariuszy i literackich wspomnień, których wspólnym mianownikiem jest jedzenie (a raczej jego brak). Rys historyczny, bardziej szczegółowo poprowadzony, z pewnością nie zaszkodziłby książce, ale być może wtedy autorka wpadłaby w pułapkę naukowego opracowania. A to czasem szerszą publiczność odstrasza. A tak: i wilk syty, i owca cała ;-) - kto lubi ciekawostki, już coś będzie wiedział, komu mało - poszpera w bibliografii.
    Jak dla mnie - całość raczej na plus :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że książka Ci się podobała, zwłaszcza że to ja Cię w pewnym sensie na nią namówiłam :)

      Ja się o niej dowiedziałam z Wyborczej i moja reakcja była taka jak Twoja, ale ostatecznie książka jednak nieco mnie rozczarowała. Masz rację, że czyta się ją lekko, ale właśnie ten brak ciężaru jest moim zdaniem mankamentem. Bo po skończonej lekturze - owszem, przyjemnej - mam wrażenie, że poza kilkoma ciekawostkami niewiele się dowiedziałam. Byłoby chyba lepiej, gdyby autorka nie starała się pokryć tak szerokiego zakresu tematów i bardziej skupiła się tylko na niektórych zagadnieniach.

      Jestem krytyczna, ale nie dotyczy to tylko tej książki, mam podobne wrażenia z lektury większości podobnych publikacji, np. wszystkie książki Łozińskich, które wpadły mi w ręce, w tym luksusowo wydana "Historia polskiego smaku", też pozostawiły po sobie uczucie niedosytu. Ale to chyba znak naszych czasów: pisze się tak, żeby czytelnika nie zmęczyć, dlatego jest dużo powietrza, a podrozdziały mają długość kilku akapitów.

      A co sądzisz o "okupacyjnej książce kucharskiej"? Mnie zaskoczyło to, że wiele z tych potraw, o których autorka pisze jako o głodowym pożywieniu, jest takich zupełnie zwyczajnych, nawet na obecne czasy. Np. zupa cebulowa ze str. 246. Albo tytuł działu: "Mięso dla odważnych" (taki sensacyjny), a zawiera przepisy, których wcale nie wahałabym się wypróbować (może z wyjątkiem główki cielęcej ;)). Zastanawiam się, czy autorka sama gotuje i interesuje się kuchnią w ogóle.

      Usuń
    2. Masz rację, gdyby omówić w "Okupacji od kuchni" tematów mniej, ale zrobić to dokładniej, książce pewnie wyszłoby to na dobre. Choć z drugiej strony, autorka sama zastrzega, że wszystkich wątków związanych z wojennym jedzeniem nie poruszyła. A ponieważ temat sam w sobie arcyciekawy, widocznie nie chciała się ograniczać. Ale, coś za coś, mamy przez to trochę "powietrza" między słowami ;-)
      Niemniej jednak, jestem ciekawa poprzedniej pozycji, jaka ukazała się pod patronatem "ciekawostekhistorycznych.pl", a mianowicie "Epoki hipokryzji" Kamila Janickiego. Książka jest większa objętościowo, ale nic więcej na razie o niej nie wiem, bo wciąż czeka na mnie na półce. Tematyka - to, według mnie, znów strzał w dziesiątkę, wykonanie - zobaczymy :-)
      Dodatek z przepisami - hmm, możliwe, że te potrawy są zwyczajne, jak na czasy dzisiejsze, ale mam wrażenie, że wtedy, gdy kawałek wędliny do chleba był rarytasem, to były dania naprawdę wyjątkowe, przynajmniej te z mięsem w roli głównej. Na pewno nie jedzono ich na co dzień. Sam tytuł - "Mięso dla odważnych" - cóż, może niepotrzebnie wzbudza sensację, w końcu nie takie rzeczy ludzie jedzą obecnie, nie wspominając o tym, co jadali wtedy (jak choćby gołębie czy nasi domowi, "kanapowi" przyjaciele). Mnie zaskoczyło raczej co innego, np. fakt, że wiele z okupacyjnych erzaców, np. kawa z żołędzi, awansowało dziś do rangi zdrowej, drogiej żywności. O tempora, o mores! ;-)

      Usuń
    3. O, nie, ja już się raczej na żadną książkę z tej serii nie skuszę ;)

      Jeśli chodzi o dodatek z przepisami, to miałam na myśli właśnie to, że przepisy są w wielu przypadkach z naszego punktu widzenia dosyć zwyczajne, więc nie odpowiadają temu, co autorka pisze w tekście. Pojawia się tam i masło, i śmietana, i dosyć sporo jajek, a według książki to były produkty luksusowe. Czyli nie najlepszy dobór materiału.

      Co do tych żołędzi, to sprawa wygląda tak, że wtedy człowiek sam szedł do lasu, zbierał je, gotował suszył mielił itd. Surowiec był darmowy, a czasu nikt wtedy nie wyceniał. Teraz te wszystkie czynności i czas im poświęcony jest wliczony w cenę. No i to nie jest konieczność, tylko fanaberie ludzi, którzy generalnie mają pieniądze - więc musi kosztować. Ale nadal możesz mieć kawę żołędziową za darmo, jeśli poświęcisz jej wytworzeniu odpowiednio dużo czasu ;) Poza tym wraz ze zmianami społecznymi i postępem wiedzy zmienia się postrzeganie pewnych produktów żywnościowych. Np. przed wojną pszenicę było trudniej wyhodować niż żyto i była droższa, dlatego białą bułkę uważano za bardziej wartościowy pokarm niż żytni chleb. Teraz to się całkiem odwróciło.

      Usuń
    4. Oczywiście, że teraz to fanaberia i marketing. Ale i swoisty chichot losu. No bo kto by wtedy pomyślał, że żołędzie, które w trudzie i znoju zbierał, suszył, mielił, żeby w rezultacie otrzymać co najwyżej - oryginalny w smaku napar, za kilka dekad, w czasie pokoju i ogólnej prosperity, będzie się kupować w drogich sklepach, z przeświadczeniem, że to eko, lux i szpan. To jest dla mnie w tym wszystkim najciekawsze :-)

      Usuń
    5. Tak, w notce napisałam, że to zakrawa na ironię. Ale właściwie, gdyby ktoś się wtedy nad tym zastanowił, gdyby wyobraził sobie czasy dobrobytu, mógłby to przewidzieć ;)

      Usuń
  2. Dobrze, że ostrzegasz, nie będę się nastawiała na epokowe dzieło.;) Temat arcyciekawy, lubię poznawać historię z perspektywy szarego człowieka i jego (czasem) żmudnej codzienności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, żeby móc walczyć za ojczyznę, trzeba wypełnić czymś żołądek, żeby pielęgnować pamięć narodową, trzeba nie umrzeć z głodu. Dobrze, że ten temat został dostrzeżony. A ja nie tyle ostrzegam, co raczej dzielę się swoimi wrażeniami, są jakie są ;)

      Usuń
  3. "Autorka zastrzega, że jej książka dotyczy tylko sytuacji żywieniowej ludności polskiej zamieszkującej miasta Generalnego Gubernatorstwa, a szczególnie Warszawę i Kraków, pomija natomiast historię mieszkańców wsi i zmagania się z głodem ludności żydowskiej" -- muszę powiedzieć, że z jednej strony rozumiem, że nie ma wsi (mniej źródeł), z drugiej, że kompletnie nie rozumiem, bo te rzeczy były ze sobą szalenie mocno powiązane (wieś produkowała żywność, jasne, ale to była tylko jedna warstwa, pod spodem tkwił głód i braki w zaopatrzeniu jak wszędzie indziej; no i wieś wsi nierówna -- nie mówiąc już o tych jej mieszkańcach, których wykwaterowano z ich gospodarstw, im w pewnym sensie zdobywało się żywność równie trudno, co ludziom z miasta). Nie wspominając o tym wyłączeniu ludności żydowskiej -- przecież jedzenie to był zarówno pomost (przerzucanie paczek do gett, ale i nielegalny handel o podłożu szmalcowniczym), jak i zerwanie (jedzenie, podczas gdy obok masy ludzi są skazane na głód). W tym sensie to jest społecznie szalenie ciekawa historia, "owinięta" wokół tych 135 potraw z ziemniaków, do wykorzystania.

    A tak na marginesie: uwielbiam kawę żołędziową :). I nie traktuję jej jak szpan, po prostu u nas się ją pija i już -- a to, że zrobiła się modna oznacza, że można ją dużo łatwiej dostać ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, mam wrażenie, że teraz jest modna taka "narracja", że podczas okupacji to mieszkańcy miast cierpieli, a ludzie na wsi siedzieli sobie jak u Pana Boga za piecem, bo przecież w miastach nie było co jeść, a oni mieli te swoje krowy i kury. Nie wiem, czy zakres tematyczny jest spowodowany tego typu względami (bo źródła na pewno są), ale jestem w stanie przyjąć, że autorka tak zdecydowała i już. Zapewne próba objęcia jeszcze szerzej zagadnienia przerosłaby jej możliwości. Co oczywiście nie oznacza, że nie chciałabym o tym poczytać. Tutaj jest mnóstwo ciekawych tematów i może zainteresowanie tą książką skłoni kogoś do napisania bardziej ambitnego opracowania - taką mam nadzieję.

      Jasne, jak Ci smakuje, to oczywiście :) Moja mama raz kupiła ze względu na jakieś właściwości zdrowotne, sama jakoś nie tknęła, a ja spróbowałam raz - i wystarczy ;) Ale mam zamiar dodać ją do mąki i upiec ciasteczka, wydaje mi się, że to by dodało takiego przyjemnego korzennego posmaku.

      Usuń
    2. Zapewne masz rację, bo to jest przykład takiej wyraźnej narracji, dobrze skontrastowanej. Inna sprawa, że takie narracje zwykle pokazują wyostrzony obraz, który średnio ilustruje jakieś ogólne odświadczenie.

      Tak, to jest świetny pomysł! Muszę sama spróbować takie ciasteczka przygotować, bo może być super :). A do tego kawa żołędziowa w łądnej filiżance :). Chociaż może to już za dużo dobrego ;).

      Usuń
    3. Filiżankę lepiej napełnić mlecznym oolongiem ;-)))

      Usuń
    4. Jasna sprawa (powiedziała chytrze Pyza znad -- co prawda -- kubka z mlecznym oolongiem :D). Ale kawa żołędziowa to inna liga, no, jakby to powiedzieć, kaw ;).

      Usuń
    5. Pyzo, właśnie a propos tego ogólnego doświadczenia, to mam wrażenie że anegdoty o świniach okutanych w babcine ciuchy i kotach wyskakujących na peronach z walizek - a to jest wiodącą treścią książki - jednak słabo je ilustrują. Książka niby opowiada o zwyczajnym, codziennym życiu, ale w rzeczywistości jest od tego dosyć daleka, bo codzienność jest nudna.

      Co do zawartości filiżanki, to wstrzymuję się od głosu ;)

      Usuń
    6. To prawda: codzienność jest nudna. Dlatego chyba taka historia codzienności nie spotkałaby się z entuzjastycznym przyjęciem. Chociaż -- może? Gdyby była napisana w ciekawy sposób? W końcu i rzeczy nudne, codzienne, przyziemne da się opisać w interesujący sposób.

      Usuń
    7. A ja chyba właśnie lubię takie opowieści o codziennym nudnym życiu. Zresztą one w tej książce też są, tylko jakoś giną wśród tych sensacyjnych anegdot. No a przecież anegdota dlatego jest anegdotą, że jest odstępstwem od tego, co zwyczajne.

      Usuń
    8. Macie rację, że w dyskursie o II wojnie światowej miasto jest gloryfikowane a o wsi mówi się (o ile się w mówi) w ten sposób nieco jej uwłaczający, mianowicie uważa się, że jej mieszkańcy zawsze jakoś mogli sobie poradzić, bo uwaga nazistów i przyjaciół ze wschodu była skupiona głównie na polskiej inteligencji. Trochę to smutne, bo w obliczu tak wielkiej tragedii zwyczajnie głupio jest wskazywać na tych mniej lub bardziej poszkodowanych.

      Co do książki, kiedyś, kiedyś pewnie sięgnę po nią z czystej ciekawości, ale nie ukrywam, że preferowałabym wydanie, które w sposób całościowy zajmowałoby się tym zagadnieniem.

      Usuń
    9. Jeśli wpadnie Ci w ręce, to mimo wszystko polecam przeczytać, bo sam temat ciekawy, a książka daje jakieś podstawy i można ją potraktować jako wstęp do dalszego zgłębiania zagadnienia.

      Usuń

Dziękuję za komentarz.