„Zazwyczaj Nagrodę Bookera otrzymują bardzo dobre książki,
ale w tym roku wyróżniliśmy arcydzieło” – powiedział o „Ścieżkach Północy” A.C.
Grayling, przewodniczący jury ubiegłorocznej edycji Man Booker Prize1.
Nie uważam powieści Flanagana za arcydzieło. Nie jestem nawet pewna, czy jest
to bardzo dobra książka (co zakrawa
na bluźnierstwo, zważywszy na laur, jakim uhonorowano autora). Ale nie ulega
wątpliwości, że „Ścieżki Północy” to książka, którą warto przeczytać, a Richard
Flanagan jest pisarzem zasługującym na uwagę.
Dla nas symbolami okrucieństwa wyrządzanego i cierpienia doświadczanego w XX w. są Auschwitz, Kołyma i Workuta. Dla Australijczyków takim symbolem może być birmańsko-syjamska Kolej Śmierci. Do niewolniczej pracy przy jej budowie w r. 1943 Japończycy zmusili setki tysięcy ludzi, podbitą ludność cywilną i alianckich jeńców, w tym 13 tys. żołnierzy australijskich, rodaków Richarda Flanagana. Szacuje się, że podczas tej budowy straciło życie około 90 tys. robotników azjatyckich oraz kilkanaście tys. jeńców. Wśród nich było ponad 2800 Australijczyków. To właśnie budowa Kolei Śmierci stanowi kanwę słynnego „Mostu na rzece Kwai”, ale to obraz bardzo uromantyczniony i wygładzony w porównaniu z brutalnym realizmem powieści Flanagana.
Podczas lektury „Ścieżek Północy” (tytuł oryginalny: The Narrow Road to the Deep North) uderzające jest, jak
bardzo osobista jest to książka. To powieść, fikcja literacka, ale czytelnikowi
nieodparcie nasuwa się myśl, że takich historii się nie wymyśla, takie książki
powstają na gruncie własnych doświadczeń albo zetknięcia się z tymi, którzy
doświadczyli. „Nie chciałem pisać tej książki, ale nie mogłem się od niej
uwolnić” – powiedział Flanagan2. Bo Richard Flanagan jest dzieckiem
Kolei Śmierci. Jego ojciec był jednym z tych australijskich żołnierzy, którzy w
miejscu zwanym wtedy Syjamem, a dzisiaj Tajlandią, w deszczu i błocie, o
głodzie, chorzy, zżerani żywcem przez wrzody i pasożyty, dysponując tylko
prymitywnymi ręcznymi narzędziami, karczowali dżunglę i drążyli skały,
realizując wolę cesarza i ambitne plany japońskich inżynierów. Flanagan
dorastał wśród obozowych wspomnień ojca. Powieść miała więc stanowić dla autora
emocjonalne katharsis, być jego sposobem na uwolnienie ojca (i siebie samego)
od ciężaru przeszłości. Jej ukończenie zajęło
mu 12 lat, w tym czasie powstało pięć różnych wersji, zanim książka przybrała
ostateczną formę.
Dopiero kiedy przewróciłam ostatnią kartkę uświadomiłam
sobie, że ta obszerna powieść, której fabuła rozciąga się na przestrzeni ponad
pół wieku, to w gruncie rzeczy relacja z jednego tylko dnia z życia więźniów w obozie
pracy. Nieskończenie długie pasmo udręki, przez które narrator prowadzi
czytelnika niczym Wergiliusz Dantego przez kolejne kręgi piekła, wydające się
być epoką w życiu tych ludzi, jest zaledwie zapisem jednej doby. Tragiczną
kulminacją tego dnia i całej powieści jest scena „wymierzania kary”
brygadziście, czyli zakatowania chorego, skrajnie wycieńczonego człowieka za
niepopełnione przewinienie. Opowieść o dniu obozowym przeplata się z opowieścią
o innym dniu z życia głównego bohatera, wiele lat po wojnie. Z tych punktów
narrator wybiega w przeszłość lub w przyszłość, zręcznie tworząc intrygującą
mozaikę czasów i zdarzeń, kawałek po kawałku odsłaniając czytelnikowi pełny
obraz. Momentami przyjmuje punkt widzenia innych postaci, ale filtrem, przez który przede wszystkim patrzymy na świat w
tej powieści, jest umysł Dorriga Evansa, chłopaka z Tasmanii, chirurga w stopniu
pułkownika, dowódcy jeńców w obozie, niestrudzenie – ale nie zwycięsko –
walczącego o życie każdego ze swoich podkomendnych. Po wojnie podziwianego
lekarza i czczonego bohatera. Samotnego, dręczonego poczuciem winy człowieka.
Sytuacja jeńców w japońskich obozach w czasie II wojny
światowej nie jest w literaturze nieznanym tematem. Chociażby w ostatnich latach
mogliśmy oglądać dwa filmy fabularne zrealizowane na podstawie książek opowiadających
historie byłych jeńców3, „Drogę do zapomnienia” i „Niezłomnego”, ten
pierwszy zresztą opowiada o Brytyjczyku z obozu na szlaku Kolei Śmierci. Były
to opowieści o sile – czerpanej z wiary – by przebaczyć dawnym oprawcom. W
powieści Flanagana nie ma przebaczenia. Dorrigo Evans nie znajduje oparcia w
Bogu, a siłę może czerpać tylko z, jakże przytłaczającej, wiary żołnierzy w
niego samego. W „Ścieżkach Północy” nie ma też skruchy. Po wojnie odbywa się
rytuał procesów, wyroków i egzekucji, wykonywanych niekoniecznie na tych,
którzy najbardziej zawinili. Prawdziwa sprawiedliwość nie zostaje wymierzona. Najciekawsze
fragmenty powieści to te, w których narrator przyjmuje punkt widzenia
strażników i japońskich oficerów, starając się zrozumieć, choć nie
usprawiedliwić, ich motywy. Zastanawia się nad winą i odpowiedzialnością. Większość
katów uniknęła tej najistotniejszej kary, polegającej na uświadomieniu sobie
wyrządzonego zła. „Ścieżki Północy” to również powieść o starciu dwóch kultur,
jednej, w której życie jednostki uznaje się za wartość nadrzędną i drugiej, w
której jednostka liczy się tylko jako narzędzie do realizacji celów
społeczeństwa. Dorrigo targujący się z japońskim majorem o liczbę więźniów zdolnych do pracy (większość
z nich to w zasadzie żywe trupy poruszające się ostatkiem sił), jest z góry
skazany na klęskę. Właściwie nawet nie dlatego, że nie rozumie reguł gry, w
której uczestniczy, ale dlatego, że to, o co zabiega, w ogóle nie mieści się w regułach tej gry.
W tej opowieści o więźniach i strażnikach, śmierci i
dźwiganiu wojennej traumy w powojennym życiu, Flanaganowi zdarza się czasem ocierać
o dosyć tanią filozofię albo popadać w pretensjonalną pseudopoetyckość. Mimo to, wszystko, o
czym do tej pory napisałam, oceniam bardzo wysoko. Ta część książki jest mocna
i autentyczna, gdyby pisarz na tym poprzestał, stworzyłby powieść głęboko zapadającą
w pamięć i poruszającą, lepszą niż ta, która ostatecznie trafiła do rąk
czytelników. Niestety biografia Dorriga Evansa została wzbogacona o lekko
kiczowatą i nieprzekonującą love story, historię miłości do dziewczyny z
czerwoną kamelią we włosach. Spotkali się przypadkiem, kilka chwil flirtowali,
ale ten moment zaważył na całym ich życiu. Po ponownym spotkaniu, również
przypadkowym, rozpoczął się ich romans, choć on miał narzeczoną, a ona, jak się
okazało, była drugą żoną jego wuja. To o niej Dorrigo myślał w obozie – i do
końca swoich dni.
Miłość i wojna dobrze się komponują, o czym świadczą sukcesy
takich książek, jak chociażby „Birdsong” Stephena Faulksa. Konfiguracja wątku
miłosnego bardzo przypomina zresztą ten z „Birdsong”, jednak Faulks poradził
sobie z nim nieporównanie lepiej niż autor „Ścieżek Północy”. Umieszczenie tego
wątku w powieści i poprowadzenie go w tak harlequinowy sposób wydaje mi się aktem niewiary Flanagana
w siłę własnej opowieści (o ile nie wyraża właśnie zamiłowania autora do kiczu).
W tekście, który ukazał się w The Sydney Morning Herald w przededniu pierwszego
wydania książki, zatytułowanym „Freeing my Father”4, Richard Flanagan
pisał o tym, co zainspirowało go do napisania tego wątku. To rzeczywiście
niezwykła historia, warta opowiedzenia (choć równocześnie mająca posmak taniego
melodramatu, cóż, widocznie życie jest niezbyt wyrafinowanym scenarzystą; ponieważ
można ją uznać za spoiler przytoczę ją na samym końcu), ale będąca raczej
materiałem na zupełnie inną książkę, tutaj została zbanalizowana, jednocześnie banalizując pozostałą część powieści, a jej
potencjał zmarnowany.
Z drobniejszych krytycznych uwag: chyba bardziej podobałaby
mi się ta książka, gdybym czytała ją po angielsku. Jest w stylu Flanagana jakiś
rodzaj patosu i wydumanej poetyczności, które po polsku raczej nie trafiają mi
do przekonania, a znacznie lepiej toleruję je w angielszczyźnie. Poza tym w
powieści zastosowano dosyć irytującą manierę, polegającą na opuszczeniu znaków
przestankowych wyróżniających dialog. Mogłabym wysunąć kilka hipotez, czemu ten
zabieg mógłby służyć, ale prawdę mówiąc, uważam to za niczego niewnoszącą próbę
dodania oryginalności formie, trochę utrudniającą czytelnikowi odbiór tekstu,
ale w sumie bez znaczenia.
Kiedy udaje mi się przeczytać książkę mającą status nowości,
czyli w ciągu paru miesięcy od daty publikacji, tekst o niej piszę pod hasłem
„recenzja” i kończę wystawieniem
noty. Dziś jednak nie będzie oceny, bo
jako czytelnik jestem równie wdzięczna autorowi za napisanie tej powieści, jak
zirytowana tym, że ją zepsuł. Pierwsza
połowa, w której opisany jest romans Dorriga i Amy, dziewczyny z czerwonym kwiatem, rozczarowała mnie, zwłaszcza wobec wysokich oczekiwań. Odłożyłam książkę
na długo i o powrocie do niej myślałam bez entuzjazmu. Jednak druga połowa sprawiła,
że poczucie rozczarowania znikło. Czy to może służyć za rekomendację?
Oddam jeszcze głos autorowi, najpierw żeby wyjaśnić tytuł:
„Ścieżki północy” [japońskie "Oku no hosomichi", po angielsku: „The Narrow Road to the Deep North” - wąska droga na daleką północ] to jedna z najsłynniejszych książek w
japońskiej literaturze. Napisana w 1689 przez Matsuo Bashō, prawdopodobnie największego
poetę haiku, ma formę nazywaną w Japonii haibun, dziennika podróży pisanego
prozą i wierszem haiku. Twórczość Bashō […] jest wyrafinowana i piękna […].
Jeśli „Ścieżki północy” są jednym ze szczytowych osiągnięć japońskiej kultury,
doświadczenia mojego ojca i jego towarzyszy są jednym z jej najgłębszych
upadków.4
Na koniec, zgodnie z zapowiedzią, przytoczę historię,
która zainspirowała wątek miłosny. Zakończenie tej historii jest w zasadzie
zakończeniem książki, więc mimo że autor podzielił się nią jeszcze przed
publikacją powieści, radzę uważać:
Pewien Łotysz, którego znali moi rodzice, powojenny
uchodźca, porwany falą migracji wywołanych przez II wojnę światową, po wojnie
powrócił do swojej rodzinnej wioski. Zastał ją zrównaną z ziemią; jego żona,
jak mu powiedziano, nie żyła. Przez dwa lata szukał jej na rumowisku powojennej
Europy, w końcu musiał pogodzić się z faktem, że zginęła. Wyemigrował na Tasmanię,
poznał inną kobietę, ożenił się i miał dzieci. W 1957 odwiedził Sydney. Idąc zatłoczoną
ulicą, spostrzegł zmierzającą w jego kierunku jego łotewską żonę, żywą,
trzymającą za ręce dwójkę dzieci. W tamtym momencie musiał zdecydować:
zatrzymać ją, czy przejść obojętnie.4
---
Richard Flanagan, "Ścieżki Północy". Przełożył Maciej Świerkocki. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.
1 Cytuję za notą na okładce książki.
3 “Droga do zapomnienia”, autobiograficzna powieść Erica Lomaxa i “Niezłomny”
Laury Hillenbrand o Louisie Zamperinim.
Mamiły mnie i wodziły na pokuszenie zachwyty nad tą powieścią, no i nagrody, nagrody - na informację o których często się łapię - ale nie na tyle skutecznie, żeby ją wreszcie przeczytać (co być może kiedyś nastąpi, mimo wszystko, czyli mimo tego, o czym piszesz).
OdpowiedzUsuńW przypadku tezy o "literackim katharsis", którym powieść ma być dla autora, intryguje mnie zawsze, na ile taki zamysł się powiódł. I jeśli tak, to na ile powiódł się dzięki przelaniu historii i emocji na papier, a na ile pomogły mu w tym późniejsze literackie laury i splendory.
To ciekawe, że wojna i miłość zawsze muszą iść ze sobą w parze. Może to sposób na zrównoważenie grozy wojny - słodyczą i szczęściem miłości? Może to się po prostu lepiej "czyta" i lepiej "sprzedaje"? Tak czy inaczej, to kolejny z "ulubionych" literackich motywów, powielanych w nieskończoność (nie przychodzą mi na myśl żadne powieści o wojnie, czy choćby z wojną w tle, w których jednocześnie nie byłoby wątków miłosnych)...
P.S. Tarnino, you've got mail! ;-)
Nagrody, właśnie. Tak się zastanawiam, może mnie jest z Bookerem nie po drodze, bo już drugi rok z kolei jestem rozczarowana zwycięskimi książkami. Ale cieszę się, że Wydawnictwo Literackie daje polskim czytelnikom możliwość wyrobienia sobie o nich własnego zdania.
UsuńNie było moim zamiarem zniechęcanie nikogo do przeczytania tej książki, przeciwnie, chciałam wyrazić rekomendację, z pewnymi zastrzeżeniami. Bo tak jak napisałam na początku, warto przeczytać tę książkę. No i oczywiście w tle moich uwag jest to niepisane założenie, że mówimy o książce prezentującej wysoki poziom literacki (choć nie tak wysoki, jak twierdzą niektórzy ;)).
Co do "katharsis": wierzę, że rzeczywistym motywem pisania tej książki była chęć zostawienia tej historii za sobą, jednocześnie upamiętnienia ojca itd. I jestem skłonna uwierzyć, że to może działać. Ale jednocześnie wydaje mi się, że temat jest - to brzydko zabrzmi w tym kontekście, ale - chwytliwy, i część tych splendorów książka zawdzięcza właśnie tematyce, a nie jakości wykonania. Natomiast podejrzewam, że wątek miłosny został dodany z powodów merkantylnych. Raz, że sama powieść lepiej się sprzeda (tak, zgadzam się z Twoją hipotezą), a dwa, że może posłużyć za kanwę scenariusza filmu dla masowej widowni. Tak w ogóle to nie uważam, że łączenie motywów miłości i wojny w literaturze jest złe (i wcale mi nie przeszkadza, że "to już było"), one działają na zasadzie kontrastu wzajemnie się wzmacniając, tylko różnie to wychodzi. Tutaj -- nieszczególnie. Ale nie zawsze idą w parze. "Na zachodzie bez zmian" jest tylko o wojnie.
Ależ wcale mnie do lektury nie zniechęciłaś! Od początku, czyli od zapowiedzi i szumu związanego z Bookerem ("Australijska Wojna i pokój"!), miałam mieszane uczucia - bo raz, że nagrody, a to kusi, dwa - że pisarz australijski (więc okazja, żeby poznać literaturę z lądów niedostatecznie mi znanych), ale trzy - no właśnie, było jakieś "ale". Może nie było miłości od pierwszego wejrzenia (czyli od okładki)? Przy najbliższej okazji przyjrzę się książce na pewno.
UsuńHa, jeden Remarque versus cała masa powieści, w których miłość i krew jedno mają imię! Ale narzekać nie będę, bo love story z wojną w tle zwykle dobrze się czyta - chodziło mi raczej o zauważenie powszechności tej kombinacji.
Pewnie oprócz Remarque'a coś by się jeszcze znalazło, nie jestem specjalistką od wojennej literatury.
UsuńOkładka. Wiesz, jak ją zobaczyłam, to sobie pomyślałam, że to barbarzyństwo dać takiej książce (czyli arcydziełu) taka okładkę. A potem się okazało, że ona... pasuje ;)
Były inne do wyboru, Wyd. Lit. postanowiło przedrukować tę najgorszą. Ale dzięki temu książkę można sprzedawać miłośniczkom romansów.
No widzisz, ja skończyłam czytać tę książkę kilka dni temu i wstrzymuję się z recenzją, bo trochę obawiam się napisać to, co chciałabym o niej napisać. Bo mnie nie za bardzo przypadła do gustu - i tak, jak Ty nie uważam tej książki za arcydzieło. Za dużo było w niej dla mnie filozofowania - tej pseudopoetyczności, o której piszesz.
OdpowiedzUsuńTo bardzo ciekawe, co piszesz - że odczuwasz jakąś presję, żeby nie pisać tego, co myślisz. Ciekawe, czy zachwyty nad książką to wynik autocenzury, autosugestii ("jeśli to arcydzieło, to na pewno mi się podoba"), czy jeszcze czegoś innego, np. uprzejmości wobec wydawcy. To nieładnie zabrzmi, ale naprawdę sądzę, że w przypadku recenzji na blogach kluczowym czynnikiem jest tzw. "współpraca recenzencka".
UsuńZrobiłam sobie rundkę po recenzjach krytyków zagranicznych. I tutaj opinie są dużo bardziej wyważone. Generalnie przychylne, ale nie tak pełne uwielbienia.
Ale - jeśli boisz się pisać krytycznie - polecam zapoznać się z recenzją z London Review of Books, powinna dodać Ci odwagi ;)
http://www.lrb.co.uk/v36/n24/michael-hofmann/is-his-name-alwyn