sobota, 20 maja 2017

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O czułym podróżowaniu ze Sterne'em

O "Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy" Laurence'a Sterne'a napisano zapewne setki tomów (o ile nie tysiące). Nie jestem historykiem literatury, więc nie przeczytałam żadnego z nich i uczciwie zapewniam, nie będę się silić na poważną analizę "Podróży...". Pozwolę sobie natomiast na kilka naiwnych uwag współczesnego czytelnika o tej wielkiej małej książeczce (wydanie BN ma wielkość kieszonkową, grubość jednego centymetra, a i tak połowę objętości zajmuje opracowanie, co jest najlepszym dowodem, że jest to wielka literatura).





Przede wszystkim: cóż to za przyjemność! Śmiem twierdzić, że to jest idealna lektura na niespieszne majowe czytanie, najlepiej na tarasie, w parku, albo przy otwartym oknie, na którym wiatr lekko, delikatnie targa firanką, przynosząc zapach świeżo skoszonej trawy ;) U mnie była to pierwsza i trzecia z tych możliwości, ale to wcale nie te miłe okoliczności nastroiły mnie tak pozytywnie wobec "Podróży...". Jeśli śledzicie nasze Pikniki, to być może pamiętacie, że w "Malwinie" Maria Wirtemberska pokusiła się o naśladownictwo Sterne'a, wysyłając swoją bohaterkę po kweście i każąc jej się wdawać w umoralniające pogawędki z napotkanymi wówczas osobami (do tego naśladownictwa zresztą autorka skromnie się przyznaje, zdając sobie sprawę, że gdzie jej tam do mistrza). 


Ale właśnie powieść Sterne'a jest bardzo daleka od tego oświeceniowego przynudzania. Robi wrażenie zdumiewająco nowoczesne. Czyta się ją trochę tak, jakby współczesny nam autor chciał zabawić czytelnika, wcielając się w osiemnastowiecznego prozaika, ze świetnym skutkiem. Sterne wciąga czytelnika w swoją książkę od pierwszego zdania, które zresztą zaliczam do najlepszych powieściowych otwarć w historii literatury, a brzmi ono tak:
 - We Francji - powiedziałem - lepiej załatwiają te sprawy. 
W tej książeczce bez początku (zresztą również bez końca) zostajemy od pierwszego zdania wrzuceni w środek czegoś, bez wyjaśnień, bez nużących tłumaczeń (co nieco podróżujący narrator Yorick wyjawi nam później) bo nie chodzi o to skąd i dokąd, ani po co, bo nie podróż w znaczeniu geograficznym jest ważna, a podróż serca, chodzi o chwilę obecną i jej czułe i uważne przeżywanie. Specjalnie nie używam słowa "sentymentalne" bo właśnie ta książka wydaje mi się wcale nie sentymentalna w tym współczesnym, raczej pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Bo odbieram ją jako czułą, a nie czułostkową. Co prawda narrator opisuje jak to zalewa się łzami (całkiem dosłownie) nad strumieniem z pewną nieszczęśliwą dzieweczką, boleje nad śmiercią osiołka (za to go najbardziej lubię) etc. Ale opisuje to tak, jakby jednocześnie był tym Yorickiem we łzach, a równocześnie przyglądał się mu z czułym, acz ironicznym dystansem. A w każdym razie ja tak odbieram "Podróż..." dlatego łzawość pewnych jej fragmentów mnie nie razi. Zresztą sentymentalizm Yoricka jest nieco przewrotny, bo z jednej strony wiemy, że jego serce należy do Elizy, z drugiej - nie jest nieczuły na wdzięki rozlicznych niewiast, które spotyka na swej drodze, czy to nieznajomej damy w Calais, czy uroczej gryzetki, czy ślicznej pokojówki. Choć trzeba przyznać, że rozkoszowanie się owymi wdziękami ogranicza do czułego trzymania ślicznej rączki w swojej dłoni i mierzenia pulsu.


Nie da się jednak Yoricka nie lubić. Jego rozsądnego humanizmu, uważnego pochylania się nad każdym napotkanym człowiekiem, nawet jego słabości, do których się zresztą przyznaje (czy całkiem szczerze, to inna sprawa). Ponadto to wszystko jest opisane niezwykle kunsztownie, jest lekkie i naturalne, jakby słowa zupełnie same spływały z pióra pisarza na papier. I tylko poznaczone wieloma poprawkami rękopisy świadczą o tym, że to nie dzieło przypadku, a owoc świadomej pracy wielkiego mistrza słowa. W każdym razie "Podróż..." nic a nic się nie zestarzała i szczerze polecam przekonać się o tym osobiście.

Gorąco polecam też dzisiejszą notkę Pyzy o czułym podróżowaniu, którą znajdziecie TUTAJ. I jak zwykle zapraszam do dyskusji, dzisiaj u mnie.


14 komentarzy:

  1. Pierwsze zdanie jest świetne, choć mój ulubiony cytat to chyba "Anglik nie podróżuje po to, ażeby spotykać się z Anglikami" ;-).

    Widzę, że miałyśmy trochę inne wrażenia z lektury -- bo choć nie przeczę, że nie jest męcząca, a poczucie humoru Sterne'a bawi do dzisiaj, to jednak ja się czułam nieco zagubiona w sposobie, w jaki to jest napisane. Może nie na poziomie "Malwiny", ale jednak ta wiązanka przemyśleń, bogatych dygresji, tych wiecznych niespełnionych miłostek i aluzji do kręgu domowego narratora mnie niekiedy nużyła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba pierwszy raz, kiedy na naszych piknikowych spotkaniach pojawia się między nami jakaś znacząca różnica opinii! Dotychczas wyglądało, jakbyśmy się umawiały co do oceny książek. Wiesz, mnie jakoś proza tej epoki całkiem "dobrze wchodzi" (że pozwolę sobie na tak kolokwialne wyrażenie) zwłaszcza angielska i francuska (bo z polską to już inna sprawa) i czytanie "Podróży..." sprawiło mi niekłamaną przyjemność. Zapewne w większej dawce to byłoby meczące, gdyby te obrazki ciągnęły się przez 500 czy tysiąc stron, to podejrzewam, że stałyby się mało strawne, ale w ilości dostarczonej przez Sterne'a są bardzo smakowite. A poza tym, jak wiesz z mojego Instagramu, jestem teraz w epoce króla Stanisława i to mi się wszystko ładnie składa :)

      Usuń
    2. Generalnie faktycznie się zgadzamy, ale zdarza się przecież, że coś nam jednak nie gra ;-). Zweig chociażby został przeze mnie dużo mniej surowo oceniony niż przez Ciebie, więc nie jest z nami aż tak źle ;-).

      Tak sobie myślę, że większa przyjemność z czytania Sterne'a niż Wirtemberskiej polega też na -- mimo wszystko -- mniejszej barierze językowej (mówię o przekładach, oczywiście), bo polszczyzna z początków XIX wieku i z wieku XVIII to jest jednak i wyzwanie, i bariera. Oprócz "Malwiny" czytałam w tym roku też Annę Mostowską, no i tam to dopiero się działo!

      Zgadzam się, że ta pewna "krótkość" obrazków Sterne'a działa na ich korzyść -- ale czy na przykład brakowało Ci kontekstu "Tristrama..." albo czy wybierasz się zapoznać z tym bohaterem wkrótce? Bo ja, muszę powiedzieć, ku swojemu zdziwieniu zupełnie nie nabrałam na to ochoty.

      Usuń
    3. "Tristrama" to ja trochę znam, co prawda lekturę coś mi przerwało i jakoś do tej pory nie zdążyłam jej dokończyć (ale cały czas noszę się z tym zamiarem), ale widziałam też ekranizację, to już chyba kilkanaście lat temu było ("A Cock and Bull Story"), w której twórcom całkiem udatnie wyszło przeniesienie problemów Tristrama na ekran ;) Tylko to też jest taka książka, w której się trzeba rozsmakować i trzeba być do niej odpowiednio usposobionym, wcale się nie dziwię, że komuś może nie przypaść do gustu.

      Co do języka, to wydaje mi się, że możesz mieć rację, ale nawet pomijając. W końcu to nie jest przypadek, że o Mostowskiej prawie nikt nie słyszał.

      Usuń
    4. Myślę, że polska literatura tamtego czasu słabo wchodziła w obieg europejski -- nie wiem, jak było z przekładami, ale chyba rzesz odbiorców nie miała. Zastanawiam się na przykład, jak i gdzie krążyły takie chociażby "Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki" ;-).

      Usuń
    5. Bardzo bym się zdziwiła, gdyby się okazało, że jakakolwiek proza polska XVIII w. była ówcześnie przełożona na inny język. Raczej to szło w drugą stronę - początki polskiej powieści to przecież przeróbki lub naśladownictwa dzieł zachodnich. Po kraju na pewno jakoś te rodzime utwory się rozprzestrzeniały. Ale bardzo mnie ciekawi, jak oczytana mogła być taka przeciętna polska nieprzesadnie majętna szlachcianka II poł. XVIII w. Czy chociażby ten wspomniany przez Ciebie "Mikołaj" do niej trafił. A mieszczanka?

      Usuń
    6. Dobre pytanie, w końcu wszystkie kobiety, które same łapały za pióra w początkach XIX wieku, to były chyba raczej arystokratki i wychodzi na to, że czytały głównie rzeczy zachodnie -- taka Wirtemberska chociażby odwołuje się do Sterne'a, a do rodzimej prozy raczej nie (chyba, że coś mi umknęło?).

      Usuń
    7. Niestety wychodzi na to, że wiem więcej o życiu różnych warstw społecznych w XVIII/XIX w. Anglii niż w Polsce. Ale to właśnie przez to, że powieść w tamtym okresie u nas dopiero raczkowała :)

      Usuń
  2. Tarnina pisze: wiemy, że jego serce należy do Elizy, z drugiej - nie jest nieczuły na wdzięki rozlicznych niewiast, które spotyka na swej drodze, czy to nieznajomej damy w Calais, czy uroczej gryzetki, czy ślicznej pokojówki. Choć trzeba przyznać, że rozkoszowanie się owymi wdziękami ogranicza do czułego trzymania ślicznej rączki w swojej dłoni i mierzenia pulsu.

    Tego nie byłabym pewna. W rozdziale „Przekład. Paryż” wspomina, że wsiadł do karety pewnej damy i pojechał z nią do jej domu. I mamy taki komentarz: Dodam tylko, że znajomość, która wynikła z tego przekładu, dała mi więcej przyjemności niż jakakolwiek inna z tych, które miałem zaszczyt zawrzeć we Włoszech. Podejrzewam, że nie ograniczył się do trzymania tej pani za rączkę. :)

    Pierwsze zdanie jest świetne, bo czytelnik nie jest katowany opisami przyrody i postaci, ale ostatnie to mistrzostwo świata. Tak by się chciało, by książka zawierała choć jedną kartkę więcej! Autor urwał w najciekawszym momencie.

    Jak sądzicie, dlaczego bohater nie wypuścił z klatki szpaka? Najpierw bardzo się wzruszył losem tego ptaszka, potem jakby o nim zapomniał. Przyznaję, że mocno mnie tym zirytował.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, mogło być różnie :) Ale jednak wszystko pozostaje w sferze podejrzeń i domysłów.

      Bardzo podoba mi się ten zabieg, zakończenie bez zakończenia, a jednocześnie - niezbyt ładnie autor pogrywa sobie tu z czytelnikiem, zostawiając go w takim momencie ;) Ciekawe jak Sterne wpadł na ten pomysł.

      Wydaje mi się, że najprostsze wytłumaczenie jest takie, że oprzytomniał i zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z rozumną istotą błagającą o wolność, i że szpak mechanicznie powtarzający wyuczone słowa może wcale nie chciał się wydostać. Ale ponieważ dzięki niemu doznał tak wielkiego wzruszenia, kupił szpaka - to znaczy nie zapomniał o nim. Niestety dalsze losy szpaka nie były zbyt wesołe (za to umożliwiły napisanie kolejnego świetnego zdania), przyznaję, że tutaj Yorick zawalił.

      Usuń
    2. Z zaowalowanych aluzji narratora wynika jednak, że on bardziej chciał zasugerować, że "coś się zdarzyło", ale w taki sposób, by móc w każdej chwili powiedzieć, że przecież "nic się nie stało".

      Sprawę ze szpakiem interpretowałam tak, że ptak był dla niego symbolem niemożności wydostania się, zrzucenia ciężarów, jakie się na sobie nosi i w rezultacie w pewnym momencie musiał przestać się nim interesować, żeby móc zapomnieć o tej przykrej konieczności. I dlatego skazał go na taką tułaczkę (inna sprawa, że uległ przy okazji prośbie rozpieszczonego arystokraty, bo zapewne było to w "dobrym tonie").

      Usuń
  3. Ze Sternem nie podróżowałem, ale "Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy" to jedna z moich ulubionych powieści. Twór iści postmodernistyczny nim ktokolwiek jeszcze o postmodernizmie myślał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dokładnie takie samo mam wrażenie. Postmodernistyczny - na długo przed modernizmem ;)
      "Podróż..." jest trochę mniej w tym stylu, ale myślę, że też mogłaby Ci się spodobać.

      Usuń
    2. Nie wiem, czy mnie przymiotnik "postmodernistyczny" zachęca ;-), ale ciekawa jestem, na czym to polega w przypadku "Trsitrama..."? I czy możesz, Qbusiu, coś więcej napisać o tym, za co tę powieść lubisz? Czuję się zaintrygowana :-).

      Usuń

Dziękuję za komentarz.