wtorek, 23 czerwca 2015

Zagadka fotograficzna


Przypomniałam sobie niedawno, że na swoim blogu mam zakładkę "Fotoilustracje". Kiedy zakładałam blog, pomyślałam, że od czasu do czasu będę tutaj zamieszczać zdjęcia ilustrujące czytane przeze mnie książki. Potem pomysł zupełnie wyleciał mi z głowy, wskutek czego tych fotograficznych ilustracji jest zaledwie kilka. Dzisiaj postanowiłam coś dołożyć, a przy okazji zabawić Was zagadką.

Podobno książka, której ilustracją jest poniższe zdjęcie, w zamyśle autorki miała być powieścią dla dorosłych czytelników. Jednak chociaż bohaterkę ma całkiem dojrzałą, w historii literatury zapisała się jednak jako klasyka literatury młodzieżowej - przy czym chodzi tu głównie o młodzież żeńską. Właściwie jest to klasyka młodzieżowego romansu. Liczy sobie już prawie dziewięćdziesiąt lat, ale wciąż jest darzona uwielbieniem przez liczne grono czytelniczek (Biblionetka: ocena 5/6; Lubimyczytać:7,5/10; Goodreads: 4,2/5). Na poniższych zdjęciach rekwizyty, które odegrały istotną rolę w rozwoju akcji w tej powieści. O jaką książkę chodzi?





A jeżeli chcielibyście sobie tę książkę przypomnieć (lub się z nią zapoznać), teraz jest dobry moment, bo najlepiej czyta się ją w czerwcu (ach, te opisy letnich wieczorów!).


niedziela, 21 czerwca 2015

SZTUKA CZYTANIA: Blanche i Suzanne



*** Claude Monet (1840-1926) ***


Znowu impresjonizm, tym razem w wydaniu najbardziej znanego przedstawiciela tego nurtu. Obraz przedstawia dwie pasierbice Claude'a Moneta, córki jego drugiej żony, Blanche i Suzanne Hoschedé. Blanche maluje, Suzanne czyta. Podoba mi się swojskość i bezpretensjonalność krajobrazu, leniwy klimat niedzielnego, czerwcowego popołudnia i wiatr buszujący  w olszynie.

sobota, 20 czerwca 2015

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Stefan Żeromski, "Popioły"











Jeszcze wczoraj nie byłam pewna, jak podejść do pisania o „Popiołach”. Czy odnosić się do wizji historii przedstawionej w powieści? Odczytywać przesłanie Żeromskiego, zastanawiać się nad tragizmem losów polskich żołnierzy, którzy związali się z Napoleonem? Sensem lub bezsensem ich walki, jej wymiarem moralnym? Zdecydowałam jednak, że te wszystkie wielkie kwestie (prawie) pominę, bo kiedy się czyta „Popioły” – dzisiaj – wielkie sprawy i pytania zostają przysłonięte przez szereg spraw małych. Skupię się więc na walorach literackich „Popiołów”.

Zastanawiałam się, kiedy przedstawić moją opinię na temat tego wielkiego fresku historycznego, tej rozległej panoramy polskiego życia na przełomie XVIII i XIX w. Trzymać przez jakiś czas w zanadrzu, czy ujawnić na początku? Ponieważ jednak podejrzewam, że nie mam talentu do budowania napięcia, przyznam się od razu: „Popioły” zapamiętam jako tę powieść, przy której znielubiłam Żeromskiego. Czy wobec tego warto ją czytać? Tak, ale dziś już tylko jako zabytek literatury, który odcisnął wyraźne piętno na naszej kulturze narodowej. W końcu była to powieść, do której szereg pokoleń się odnosił, i o której zawzięcie dyskutowano, choć mam wrażenie, że ostatnia taka dyskusja odbyła się pół wieku temu, przy okazji premiery filmu Andrzeja Wajdy (tak, w tym roku mija dokładnie 50 lat). „Popioły” przyniosły Żeromskiemu sławę i pieniądze, spotkały się więc z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. Wynikało to oczywiście z tego szczególnego momentu w historii – powieść odpowiadała na ówczesne oczekiwania czytelników. Dzisiaj, po iluś kolejnych zakrętach dziejowych, można spojrzeć na „Popioły” bez emocji, chłodnym okiem, i bez szkolnego przymusu uznania wielkości dzieła. Warto się z tym zabytkiem kultury narodowej zapoznać, ale dziś już trudno się nim zachwycić. Nic dziwnego, że ta powieść trafiła do lamusa, bo szczerze mówiąc, pod pewnymi względami „Popioły” są dosyć słabe.

Co mi się nie podoba? Epika rządzi się pewnymi prawami, które Żeromski zlekceważył. Właściwie „Popioły” mogłyby służyć za przykład, jak nie pisać powieści historycznej. Kompozycja jest bezkształtna i nużąca, narracja rozwlekła, brak znaczącego bohatera, brak wyraźnego nurtu akcji, który byłby w stanie porwać czytelnika i przeprowadzić go przez te wszystkie męczące, drobiazgowo opisane historyczne wydarzenia. Psychologiczne prawdopodobieństwo zastępują patetyczne opisy gwałtownych stanów emocjonalnych, z tym że trudno w głębię owych emocji uwierzyć. No i to nieznośne opisowe rozbuchanie. Nie jestem przeciwniczką kunsztownych opisów przyrody, dozowanych umiejętnie, ale w „Popiołach” Żeromski przekroczył wszelkie granice. Owszem, niektóre z nich są językowo ciekawe, na przykład taki, ze zręcznie zastosowaną synestezją: „Jasna woń miodu spłynęła z lepkiej koniczyny, a szorstka woń z cząbrów”, ale nie wszystkie są tak udane. Nagromadzenie opisów w powieści jest niezwykle nużące, a język Żeromskiego jest, ogólnie rzecz biorąc, daleki od eleganckiej, zdyscyplinowanej prostoty. Powiedzieć, że czasem ociera się o grafomanię, to eufemizm, bo w niektórych fragmentach Żeromski po prostu jest grafomanem. Niestety nie wynotowywałam sobie co bardziej soczystych fragmentów, ale zapamiętałam na przykład, jak Rafał dopadł księżniczki Elżbiety i „zatopił w niej dziób i pazury oczu”. W posłowiu znalazłam jeszcze taki ciekawy cytat: „ogarniał go chichot wyłaniający się z płonących bebechów wściekłości”. Ale „truchlał jak zabity trup” nawet mi się podoba, z tym że niekoniecznie w tego typu literaturze.

Podeszłam do książki z pozytywnym nastawieniem, ale podczas lektury narastało we mnie nieodparte uczucie niechęci. I wobec powieści, i wobec świata w niej przedstawionego. Polska w „Popiołach” jest krajem zacofanym i barbarzyńskim, zamieszkałym przez prymitywnych ludzi, w którym dominuje tyrania: rodziców wobec dzieci, panów wobec chłopów. Panuje ciemnota, tylko utrwalana przez system szkolnictwa, i niesprawiedliwość. Czytając, doszłam do wniosku, że upadek takiego kraju nie był tragedią, a jedynym możliwym rozwiązaniem historycznym. W rozmowie starego szlachcica Nardzewskiego z austriackim urzędnikiem, to ten drugi jest przedstawicielem systemu łagodzącego (nieco) niesprawiedliwość społeczną, u Polaka patriotyzm łączy się ze zniewoleniem chłopa. Oczywiście można też w powieści znaleźć przykłady innego myślenia, nowoczesnego i moralnego, jak chociażby w postaci Piotra Olbromskiego. Ale Piotr Olbromski pojawia się tylko po to, żeby zaraz umrzeć. Nie zarzucam Żeromskiemu antypolskości, krytyczne spojrzenie na własną historię jest więcej warte niż pławienie się w samozadowoleniu. W opisie wojen Napoleońskich i udziału w nich Polaków Żeromski też nie ogranicza się do samych kart chwalebnych, opisuje bestialstwo i brutalność armii maszerującej pod sztandarami wolności, równości i braterstwa, a odbierającej wolność innym narodom. Ale powieść kończy się cukierkowym obrazkiem: „Dotrzymał Cesarz słowa honoru, danego pod Madrytem najsłabszemu ze swych żołnierzy, konającemu w polu kalece. Dla tego jednego słowa wielkie pułki złączył, umundurował, wyżywił i poruszył. Sprzągł ze sobą obce narody…” Aha. Później jeszcze Napoleon napotka wzrokiem oczy Krzysztofa Cedry. Dla mnie to jednak kicz i wyraz pewnego tchórzostwa Żeromskiego, zamykającego powieść w roku 1812, podczas wymarszu wojsk napoleońskich na Rosję.

Powoli zbliża się godzina 12.00 i czas publikacji wpisu. Nie zdążę już opisać bliżej Rafała Olbromskiego, głównego, pożal się Boże, bohatera „Popiółów”. Wspomnę tylko, że Rafał walnie przyczynił się do mojej niechęci wobec powieści. Prymitywny chłopaczek, egoista bez żadnej idei i moralności, który właściwie przez całą powieść zachowuje mentalność siedemnastolatka. Dzieje jego „miłości” i ich obiekty są równie żałosne, jak on sam, i naprawdę żałuję, że Żeromski zamieścił te wątki „miłosne” (w cudzysłowie, bo choć autor nie szczędził opisów mąk duchowych tudzież przepełniającego dusze kochanków szczęścia, trudno w ogóle uwierzyć, że posiadają oni dusze). Oczywiście samo w sobie jest ciekawe, że Żeromski tak mizerną postać uczynił głównym bohaterem powieści, a więc niejako również symbolem polskości.

W tym miejscu kończę wpis i zapraszam do dyskusji. Koniecznie przeczytajcie też dzisiejszą notkę Pyzy o „Popiołach”.
***

Na następnym pikniku zmienimy całkowicie klimat i tematykę. W wakacje postanowiłyśmy sięgnąć po literaturę kojarzącą się z urlopem, czyli kryminał i horror. Za miesiąc (20 lipca) będziemy omawiać "Tajemnicę Czerwonego Domu", kryminał autorstwa A.A. Milne'a (tak, tego od Kubusia Puchatka). A w sierpniu planujemy sięgnąć po jakąś klasyczną opowieść z dreszczykiem. Zapraszamy!

---
Stefan Żeromski, "Popioły. Powieść z końca XVIII i początku XIX w.". Oprac. Stanisław Pigoń, posłowie Henryk Markiewicz. Czytelnik, Warszawa 1966.

piątek, 19 czerwca 2015

Jutro piknik!


Jutro zapraszam na kolejny (czyli drugi) wirtualny piknik w ramach akcji PIKNIKI Z KLASYKĄ, którą prowadzimy wspólnie z Pyzą z Pierogów pruskich. Tym razem będziemy dyskutować o "Popiołach" Stefana Żeromskiego.

Jest to książka wybitnie niepiknikowa i zanim przejdziemy do tematów ciężkich, proponuję nieco się posilić, przy okazji wprowadzając się w klimat epoki i powieści.

Oczywiście po tym, jak "ogary poszły w las", dziczyzny było w bród, nie od rzeczy będą więc sarnie combry popijane starym węgrzynem. Tym, co wolą lżejszy posiłek, proponuję bułkę z kawą, która posłużyła kanonikowi Andrzejowi Trzcińskiemu, jako pomoc naukowa podczas wykładu o porowatości ciał, prowadzonego dla niesfornych żaków Akademii Krakowskiej (dopóki jeden z nich jej nie skonsumował za plecami profesora). A może ktoś skusi się na garus, czyli "zupę z owoców, zaprawioną śmietaną", którą raczył się Krzyś Cedro w Olszynie? Dla chętnych przepis znalazłam TUTAJ

czwartek, 18 czerwca 2015

Róże z Helstone

Od dawna miałam ochotę na ten wpis, ale czekałam aż w moim ogrodzie zakwitnie Canary Bird, żółta róża, która była mi potrzebna jako ilustracja. Gwoli kronikarskiej dokładności dodam, że potem pojawiły się komplikacje w postaci braku czasu i zanim zabrałam się za pisanie dzisiejszej notki, ta róża zdążyła już przekwitnąć, ale zdjęcia zostały. Zanim przejdę do rzeczy, Czytelnikom należy się jeszcze ostrzeżenie: ten wpis dotyczy finałowej sceny "Północy i Południa", a więc zdradzam w nim wszystko. Jeśli książki jeszcze nie czytaliście, a macie taki zamiar (do czego gorąco zachęcam) i nie należycie do czytelników lubiących zawczasu zaglądać na ostatnią stronę, być może będziecie woleli zapoznać się z treścią tej notki w późniejszym terminie.




    – Znasz te róże? – spytał, wyciągając swój portfel, w którym skrywał kilka zwiędłych kwiatów.
    – Nie! – odpowiedziała z niewinnym zaciekawieniem. – Czy to ja je panu ofiarowałam?
    – Nie! Próżności, nie! Nie ty mi je ofiarowałaś. Ale prawdopodobnie przystrajałaś się ich siostrami.
Spojrzała na nie, przez chwilę coś rozważała, aż nagle lekko się uśmiechnęła i powiedziała:
    – One są z Helstone, prawda? Pamiętam te głębokie wcięcia na obwodzie liści. Och! Naprawdę był pan tam? Kiedy?
    – Chciałem zobaczyć miejsce, gdzie Margaret dorastała, gdzie stała się tym, kim jest. Pragnąłem tego nawet w najgorszych chwilach, gdy nie miałem nadziei, że kiedykolwiek będę mógł nazwać ją swoją. Byłem tam w drodze powrotnej z Hawru.
    – Musi mi je pan dać – stwierdziła, próbując delikatnie zmusić go do puszczenia kwiatów.
    – Doskonale. Tylko mi za nie zapłać.
    – Ale jak ja mam o tym powiedzieć ciotce Shaw? – wyszeptała po pierwszych chwilach rozkosznego milczenia.
    – Ja mogę z nią porozmawiać.
    – Och, nie. Jestem jej to winna. Ale co ona powie?
    – Zgaduję, że najpierw wykrzyknie: „Ten człowiek?!”.
    – Sza! – uciszyła go Margaret. – W przeciwnym razie będę musiała zademonstrować oburzony ton, w jakim pani Thornton zawoła: „Ta kobieta?!”.

***

W mojej wyobraźni róże z Helstone mają kolor żółty, całkiem zresztą niesłusznie. Tutaj przejawia się potęga ekranu, w tym przypadku małego ekranu, na którym obejrzałam serial BBC z 2004 r. na podstawie „Północy i Południa” Elizabeth Gaskell. Twórcy tego serialu przeczytali powieść dosyć pobieżnie, ale mieli na tyle rozsądku, żeby do roli Johna Thorntona zaangażować Richarda Armitage’a (choć niestety czasami kazali mu się zachowywać niezgodnie z charakterem postaci), co sprawiło, że serial na skali „kultowości” plasuje się na podobnej pozycji, co słynna serialowa ekranizacja „Dumy i uprzedzenia” z Colinem Firthem. W finałowej scenie serialu (a właściwie przedostatniej) widzimy jak Thornton wydobywa zza pazuchy właśnie żółte róże, które zerwał w Helstone. Ale jeśli chwilę się nad tym zastanowić – te róże nie mogły być żółte. I nie były. A odnalezienie w powieści sceny – jednej jedynej – w której Gaskell pisze o kolorze róż z Helstone, pozwala w pełni zrozumieć znaczenie przytoczonego powyżej fragmentu kończącego powieść i docenić kunszt pisarski Elizabeth Gaskell.

Prawie na samym początku powieści, wkrótce po tym, jak Margaret wróciła z Londynu do domu rodzinnego, czyli na plebanię w Helstone, zjawia się tam Henry Lennox. Spaceruje z Margaret i maluje akwarelę z jej postacią. Przed obiadem Margaret przystaje w ogrodzie:

    Pan Hale szedł w kierunku domu jako pierwszy, natomiast Margaret celowo zwlekała, bo chciała zerwać róże i przybrać nimi do obiadu swą codzienną suknię. […]
    – Proszę poczekać – zawołał [Lennox]. – Proszę pozwolić sobie pomóc.
    Zebrał dla niej kilka aksamitnych szkarłatnych róż, których nie była w stanie dosięgnąć, i podzielił zebrany bukiet – dwa kwiaty zatrzymał dla siebie i umieścił w butonierce, po czym zadowolony i szczęśliwy oddał jej resztę, aby mogła je ułożyć.

Róże z Helstone były więc szkarłatne i oczywiście tylko takie – jako symbol miłości namiętnej – były na miejscu w scenie zamykającej powieść. (Żółtej przypisuje się natomiast takie znaczenia symboliczne, jak radość i przyjaźń, ale w czasach wiktoriańskich żółta róża symbolizowała przede wszystkim… zazdrość). Thornton pokazuje Margaret uschnięty symbol swojego żywego uczucia, przechowywany pieczołowicie niczym skarb. Zupełnie inaczej zachował się Henry Lennox. Nie zwróciłam większej uwagi na jego gest, kiedy czytałam książkę po raz pierwszy, dopiero za drugim razem, i w relacji z tą drugą sceną, jego znaczenie do mnie dotarło. Henry (który za parę godzin ma zamiar się oświadczyć) „dwa kwiaty zatrzymał dla siebie, po czym zadowolony i szczęśliwy oddał jej resztę”. Jeśli kwiat jest symbolem miłości, to tym gestem Henry Lennox daje wyraz przede wszystkim miłości własnej. Gaskell używa więc róż z Helstone nie tylko po to, żeby stworzyć kompozycyjną klamrę powieści, ale przede wszystkim te symetryczne sceny to środek charakterystyki postaci, a zestawienie gestów Lennoxa i Thorntona dobitnie pokazuje istniejące między mini różnice. Jedna róża wystarcza tu za setki słów.

Wróćmy jeszcze do zakończenia powieści, którym Gaskell zyskała u mnie tytuł mistrzyni zakończeń romansów. Bo zakończenie tej miłosnej historii jest rzeczywiście idealne (przynajmniej jak na mój gust). On co prawda pada przed nią na kolana (ale powstrzymuje się od całowania rąbka jej sukni), ona co prawda krzyczy: „ach, panie Thornton, jam niegodna!” (parafrazuję), ale jakimś cudem nie ma w tym kiczu (i zwróćmy uwagę, z jakim wdziękiem Thornton na te słowa Margaret odpowiada). Gaskell odrzuca patos i pozwala swoim bohaterom na wykazanie się poczuciem humoru. W ostatnich zdaniach powieści on i ona żartobliwie się przekomarzają, na równej stopie, nareszcie pewni siebie – i siebie nawzajem. Ale chwileczkę, przecież wszystkie wielkie historie miłosne powinny zakończyć się pocałunkiem! (Tak, wiem, że w dzisiejszych czasach historie miłosne zaczynają się… dużo śmielej, ale umówmy się: to nie są wielkie historie). I pocałunek oczywiście tam jest, choć Gaskell, czy to z wiktoriańskiej powściągliwości, czy z pisarskiej przekory, sprytnie go ukryła między wierszami. Dokładnie w „pierwszych chwilach rozkosznego milczenia”.

***

Na koniec jeszcze bonus: dotarłam do anonimowego dziewiętnastowiecznego przekładu "Północy i południa", który był drukowany w odcinkach w "Tygodniku Ilustrowanym". Poniżej cytuję fragment końcowy. Nic dziwnego, że przekład był anonimowy, bo pomijając styl, tłumacz (tłumaczka) wykazał się doprawdy niewielkim zrozumieniem oryginału. Nie dość, że nie zauważył pocałunku, to jeszcze kazał Thorntonowi zwracać się do Margaret per "drogie dziewczę", podczas gdy jest oczywistym, że gdyby Thornton chciał się do niej zwrócić jakimś pieszczotliwym imieniem, byłoby to coś pomiędzy królową a boginią. No i z niewiadomych przyczyn Margaret zwana jest Cecylią.

    – Czy znasz te róże? rzekł, dobywając z pugilaresu kilka zeschłych kwiatów.
    – Nie, odparła z naiwną ciekawością. Czy to ja dałam je tobie?
    – Nie, drogié dziewczę; ale pewnie nieraz nosiłaś ich siostry.
    Spojrzała na niego pytająco, potém rzekła z uśmiechem:
    – To róże z Helstone, nieprawdaż? poznaję je po kształcie listków. Więc byłeś tam? kiedy?
    – Chciałem zobaczyć miejsca, gdzie Cecylia stała się tém czém jest… choć wtedy byłem nieszczęśliwy, bo wątpiłem, czy skarb ten kiedykolwiek posiąść zdołam. Byłem w Helstone, wracając z podróży do Havru.
    – Daj mi te róże, rzekła, biorąc mu kwiaty z ręki.
    – I owszem, ale żądam zapłaty.
    – Jak ja to wyznam ciotce Shaw? rzekła cichutko Cecylia, po chwili milczenia.
    – Może chcesz żebym ja powiedział?...
    – O nie!... ja sama powiem… ale co ona na to powié?
    – Słyszę już, jak zawoła: „co, ten człowiek?”
    – Sza! odparła Cecylia, bo inaczej zacznę naśladować głos twéj matki, wołającej z oburzeniem: „co, ta kobiéta?”

(Tygodnik Ilustrowany, 1873.
Źródło: http://bcul.lib.uni.lodz.pl/dlibra/docmetadata?id=1219&from=&dirids=1&ver_id=&lp=2&QI=
Powieści należy szukać w dodatkach do numerów 295-309; dodatki są zgrupowane na końcu publikacji.)

---
Elizabeth Gaskell, "Północ i Południe". Przełożyła Katarzyna Kwiatkowska. Świat Książki, Warszawa 2015.

niedziela, 14 czerwca 2015

SZTUKA CZYTANIA: Upał


Bardzo podoba mi się ten obraz Henri'ego Lebasque'a (artysty, który pojawił się już w tym cyklu): dziewczyna czytająca książkę w skrawku cienia w zalanym słońcem ogrodzie; wręcz czuje się bijący z niego żar letniego dnia. Sama jednak wolę się przed żarem schować i dziś wyjątkowo wybieram czytanie w chłodnym półmroku domu.


*** Henri Lebasque (1865-1937), "Dziewczyna czytająca w ogrodzie" ***

czwartek, 11 czerwca 2015

Raj utracony i łaska Boża. Evelyn Waugh, "Powrót do Brideshead"




Obszerne potraktowanie tematu [powieści] – działania łaski bożej na grupę kilku zupełnie odmiennych, ale ściśle ze sobą związanych osób – było może przejawem zarozumialstwa z mej strony, nie będę się jednak kajał z tego powodu. Mniej mnie zadowoliła forma, której najbardziej rażące usterki należy przypisać okolicznościom, w jakich powieść została napisana. W grudniu 1943 roku, wykonując skok spadochronowy, doznałem niewielkiej kontuzji, która uwolniła mnie na pewien czas od czynnej służby wojskowej. Okres ten został przedłużony […] aż do czerwca 1944, kiedy ta książka została skończona. Był to ponury okres niedostatku i grożącego stale niebezpieczeństwa, okres soi i uproszczonej angielszczyzny, i dlatego książka ta przeniknięta jest jakby tęsknotą [oryg. gluttony] za jedzeniem i winem, za splendorami minionej przeszłości, za retorycznym, ozdobnym językiem, który teraz, przy pełnym żołądku, uważam za coś odrażającego. Bardziej drastyczne akapity zmieniłem, ale nie usunąłem, ponieważ stanowią istotną część książki.
Evelyn Waugh napisał te słowa piętnaście lat po skończeniu powieści, w roku 1959, w przedmowie do wznowienia „Powrotu do Brideshead”. Rzeczywiście, gluttony (łakomstwo) jako jeden z grzechów głównych musiało go, żarliwego katolika, przejmować odrazą. Z drugiej strony „Brideshead” uważał za swoje wielkie dzieło. Była to pierwsza z jego książek, w której dał wyraz swoim poglądom religijnym i uczynił je głównym motywem utworu, a Waugh, katolik-konwertyta, do kwestii religii podchodził bardzo poważnie.

Inaczej niż autor, nie mam problemu z formą powieści, zresztą tę samokrytykę można chyba uznać za przejaw nadwrażliwości pisarza. Literacko „Powrót do Brideshead” nie wzbudza moich zastrzeżeń, a wino, koniak, szampan z truskawkami i caviar aux blinis zupełnie mi nie przeszkadzają, tak jak nie przeszkadzają mi pachnące goździki pod oxfordzkim oknem Charlesa (w polskim przekładzie irytująco zwanego Karolem), ani barokowy przepych, którego doświadczył w Brideshead. Owszem, te wszystkie drobiazgowe opisy (np. paryskiej kolacji Charlesa i Reksa Mottrama: „Śmietana i gorące masło mieszały się i spływając oddzielały każde błyszczące ziarenko kawioru od innych, otaczając je biało-złotą czapeczką.”) są może pretensjonalne, ale jednocześnie to one stanowią o uroku tej powieści, której głównym tematem, według autora, są rozważania teologiczne, ale moim zdaniem opowiada ona raczej o wynaturzeniu katolicyzmu. To właśnie wymowa „Powrotu…” mi przeszkadza, bo jakimś cudem pisarzowi udało się, choć zapewne nie to było jego zamiarem, napisać książkę zdecydowanie antykatolicką. Plus ta wyczuwalna niechęć wobec „klas niższych”. (Sam Waugh pochodził – zaledwie – z klasy średniej, co prawda z upper middle class, ale musiało to stanowić dla niego powód do zażenowania: aspirował do klasy wyższej i obracał się w kręgach arystokratycznych przyjaciół).

Narratora „Powrotu do Brideshead”, kapitana Charlesa Rydera, Evelyn Waugh wyposażył w wiele elementów swojej biografii, zresztą fabularyzowanie własnego życia było stałym elementem jego twórczości. Pochodzenie społeczne połączone z pociągiem do wyższych sfer, studia w Oxfordzie bez uzyskania dyplomu, homoseksualne przyjaźnie (lub przyjaźnie z homoseksualistami), zainteresowanie sztuką, krótkie, nieudane małżeństwo z arystokratką, służba wojskowa podczas II wojny światowej i rozczarowanie armią, wreszcie przejście na katolicyzm – to wszystko łączy życie pisarza z biografią jego bohatera. Akcja prologu i epilogu powieści toczy się w roku 1944, kiedy kompania kapitana Rydera zostaje przeniesiona do obozu usytuowanego na terenie posiadłości Brideshead, obecnie zarekwirowanej na potrzeby wojska. Powrót do tego miejsca wywołuje wiele wspomnień, Charles sięga pamięcią do lat 20., kiedy po raz pierwszy trafił do Brideshead, rodzinnego domu swojego oxfordzkiego przyjaciela Sebastiana Flyte’a, i poznał jego rodzinę. W tych wspomnieniach odzywają się tony melancholii i nostalgii, nie tylko za młodzieńczą szczęśliwością, ale też za światem, który w roku 1944 wydawał się autorowi bezpowrotnie minionym – światem kultury, splendoru, wiejskich posiadłości i… porządku społecznego. Z perspektywy 15 lat Waugh napisał, że był to „panegiryk wygłoszony nad pustą trumną”, „ekspansja Hooperów została zahamowana” (w powieści Hooper jest młodszym oficerem pochodzącym z klasy robotniczej).


Jeśli Evelyn Waugh rzeczywiście chciał napisać powieść o „działaniu łaski bożej” (mając na myśli sposób, w jaki Bóg obdarza ludzi łaską wiary), to zrobił to równocześnie pokazując Boga jako złośliwego starca, który najpierw stwarza ludzi ułomnymi (jeżeli to, jakimi ich stworzył, można uznać za ułomność), a potem ich za to karze; pozwala im błądzić – wszak mają wolną wolę i mogą zniszczyć sobie życie na własną rękę – ale kiedy nareszcie mają szansę to swoje zwichrowane życie naprawić, po ludzku nadać mu sens i osiągnąć szczęście, wtedy – dopiero wtedy – Bóg „szarpie za nitkę” (to metafora użyta w powieści, zaczerpnięta z opowiadania G.K. Chestertona o księdzu Brownie), przyzywa ich dusze do siebie, ale jednocześnie odbiera im ludzkie szczęście. W „Powrocie do Brideshead” religia (konkretnie: katolicyzm) nie jest dla jej wyznawców drogowskazem, który pozwala im dobrze i szczęśliwie przejść przez życie, unikając manowców; nie jest też pocieszeniem, ani pomocą w zmaganiu się z trudnościami. Przeciwnie, religia jest dla nich źródłem udręki i cierpienia. Wiara nie pomaga im „nieść swój krzyż”: albo sama jest tym krzyżem, albo sprawia, że aktywnie szukają cierpienia i zdają się czerpać z niego przyjemność. Ale przede wszystkim religia jest siłą destrukcyjną, prowadzącą do rozpadu rodziny jako całości, i niszczącą jej poszczególnych członków.

W katolickiej, arystokratycznej rodzinie Flyte’ów, którą Charles początkowo obserwuje nieco z boku, z pozycji agnostyka, wszyscy są nieszczęśliwi (lub z biegiem lat takimi się stają). Markiz Marchmain, który na katolicyzm przeszedł, by móc ożenić się z katoliczką, opuścił żonę i żyje we Włoszech z kochanką (też zresztą katoliczką). Lady Marchmain żyje karmiąc się swoim cierpieniem i żalem – lub wręcz nienawiścią – do męża, wsączając ją w dzieci. Jako matka jest toksyczna i to właśnie ona popycha Sebastiana na drodze do samozniszczenia, oczywiście robiąc wszystko w  d o b r e j  w i e r z e. Najstarszy syn, noszący tytuł lorda Brideshead, jest dosyć żałosną postacią, równie gorliwy katolik co matka, nie bardzo odnajduje się w świeckim życiu. W końcu „daje się złapać” pobożnej wdowie z kilkorgiem dzieci, w wieku postreprodukcyjnym. Córka Julia uwikłała się w małżeństwo-fikcję z człowiekiem, który okazał się tylko pustą skorupką. Najmłodsza córka Kordelia, uczennica szkoły klasztornej, modli się o powołanie zakonne, ale go nie otrzymuje. W końcu zostaje świecką pielęgniarką. (Co ciekawe, dla religijnych Flyte’ów ważniejsze jest poczucie poprawności niż miłość bliźniego, której nie potrafią okazać, nawet jeśli bliźnim jest członek najbliższej rodziny. Są w większości, z wyjątkiem Kordelii, zadziwiająco obojętni.) I wreszcie młodszy syn lady Marchmain, Sebastian, który jest najtragiczniejszą postacią „Powrotu do Brideshead”.

W przedstawieniu losów Sebastiana Waugh robi wiele uników. Jest kwestią interpretacji, jaki charakter ma relacja pomiędzy Charlesem i Sebastianem. Charles z pewnością jest nim zauroczony, pada nawet słowo „miłość”, ale natura tego zauroczenia pozostaje w sferze niedomówień. Tym bardziej, że Charlesa równie mocno pociąga „arystokratyczność” Sebastiana i jego styl życia, co on sam. Jednak bez względu na to, do czego doszło, bądź nie doszło pomiędzy nim a Sebastianem, dla Charlesa nie stanowiło to problemu. Sebastian natomiast jest udręczony własną naturą. Nie jest w powieści jasno powiedziane, co jest przyczyną alkoholizmu i autodestrukcji Sebastiana. Pije, ponieważ „wstydzi się, że nie może być szczęśliwy”. A nie może być szczęśliwy, ponieważ jest homoseksualistą – i katolikiem jednocześnie, i ma matkę-pobożną katoliczkę, która nie akceptuje jego natury i robi wszystko, żeby ją zwalczyć.

Tak w skrócie przedstawia się obraz katolicyzmu i katolików w „Powrocie do Brideshead”. Można go jeszcze uzupełnić o gorzko satyryczną scenkę, w której rodzina zastanawia się, w jaki sposób można by udzielić sakramentu umierającemu lordowi Marchmain, który kategorycznie odprawił księdza, kiedy był świadomy. A także o życiorys samego Charlesa Rydera. W roku 1944 jest „bezdomny, bezdzietny, w średnim wieku, pozbawiony miłości”. Ale jest katolikiem. Bezdzietność jest umowna, bo owocem nieudanego małżeństwa Charlesa była dwójka dzieci. Zadziwiająca jest jego obojętność wobec nich, w żaden sposób nie skomentowana. Czytelnik może się jedynie domyślać, że Ryder ma wątpliwości co do ojcostwa, ale nie są one wyrażone wprost.

Jak już wspomniałam, Waugh sam był gorliwym katolikiem, przyjął tę religię świadomie, po unieważnieniu pierwszego małżeństwa ożenił się z kolejną katolicką arystokratką i miał z nią siedmioro dzieci. Jeżeli coś mu w Kościele katolickim przeszkadzało, to tylko reformy Soboru Watykańskiego II. Książkę jednak warto przeczytać i to niezależnie od poglądów na kwestie religii (i społeczeństwa). Częściowo jako materiał do refleksji, ale też dla pewnego smutnego piękna (przepraszam za górnolotne określenie), którym jest przesycona, no i dla wspaniałego opisu oksfordzkiego życia studenckiego lat 20. XX w. Evelyn Waugh zapewne nie był sympatycznym facetem i w wielu kwestiach nie miał racji, ale pisarzem był bardzo dobrym.



---
Evelyn Waugh, "Powrót do Brideshead". Przełożyła Irena Doleżał-Nowicka. Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

SZTUKA CZYTANIA: Tak też można


Zbliżają się wakacje, a więc czas podróży, nie tylko tych bliskich, ale też tych całkiem dalekich. Jeżeli przypadkiem wybieracie się do Kanady, polecam wyspę Grand Manan w Nowym Brunszwiku - są tam skały idealnie nadające się do tego, żeby sobie na nich poczytać. Gorąco rekomenduję wspinanie się na nie w gorsecie i w spódnicy do samej ziemi.


 *** John George Brown (1831-1913, USA) "Czytanie na skałach Grand Manan" ***

piątek, 5 czerwca 2015

Znowu w Cranford



Często miałam okazję zauważyć, jak w Cranford umiano wykorzystywać wszystkie drobiazgi i możliwości: jak zbierano płatki róż, nim spadły, aby uczynić z nich potpourri w szklanych słoiczkach dla kogoś pozbawionego ogrodu: małe bukieciki kwiatów lawendy posyłano znajomym z miasta, aby trzymali je w szufladach albo na trociczki w pokoju chorego. W Cranford dbano o rzeczy, którymi gdzie indziej pogardzano, i troszczono się o sprawy, którym gdzie indziej nie chciano by poświęcić chwili czasu.
- E.Gaskell, "Panie z Cranford". Tłum. Aldona Szpakowska


Życzę wszystkim miłej drugiej części "długiego weekendu". Ja postaram się ją wykorzystać na napisanie zaległych notek książkowych - sporo książek nazbierało mi się w kolejce, ale obecna pora roku (co zresztą poniekąd widać na zdjęciu powyżej) nie sprzyja pisaniu. Mam nadzieję, że uda mi się nadrobić zaległości, więc w przyszłym tygodniu zapraszam już na wpisy bardziej rzeczowe.