wtorek, 26 stycznia 2021

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O "Marcie" Elizy Orzeszkowej, czyli jak się czyta powieść tendencyjną po 150 latach

Na pierwszym Pikniku z klasyką w 2021 r. (mam nadzieję, że nie ostatnim) spotykamy się z Pyzą (pierogipruskie.pl), żeby porozmawiać o powieści, która ukazała się 148 lat temu. Wtedy jej odbiór był bardzo żywy, a czyta się ją teraz?


***


Tarnina: „Marta” Elizy Orzeszkowej, to sztandarowa powieść tendencyjna. To pierwsza rzecz, której dowie się każdy czytelnik zasięgający informacji na temat tej książki, bądź to w ramach zinstytucjonalizowanego procesu edukacji, bądź własnych poszukiwań czytelniczych. To odstraszająca etykieta zważywszy, że właściwie w samej definicji powieści tendencyjnej jako gatunku jest zawarty kompromis pomiędzy wartością literacką utworu, a jego przekazem dydaktyczno-publicystycznym, rozstrzygany na korzyść tego ostatniego. Nie lubimy, kiedy prowadzi się nas jak na postronku do przyjęcia promowanej nachalnie przez autora tezy. Pokuszę się jednak o stwierdzenie, że w przypadku „Marty” warto przełamać niechęć, bo chociaż tendencyjna – nie da się tego faktu przegapić podczas lektury – to jest to powieść napisana przez artystkę. Ze smutkiem muszę również zauważyć, że ta publicystyka sprzed półtora wieku nie całkiem się zdezaktualizowała. Co o tym sądzisz, Pyzo?


Pyza: Właśnie tutaj chyba jest pies - a właściwie to mój problem z “Martą” - pogrzebany. Przez pierwszą część książki, tak powiedzmy do momentu, w którym Marta trafia do szwalni, miałam ochotę rzucić czytnikiem gdzieś daleko, daleko, a potem udawać, że wcale nawet nie zaczynałam lektury. Czemu? Tutaj szukałabym wyjaśnienia: “kompromis pomiędzy wartością literacką utworu, a jego przekazem dydaktyczno-publicystycznym, rozstrzygany na korzyść tego ostatniego”. Póki nie złapałam tego momentu, w którym dotarło do mnie, żeby traktować Martę nie jako bohaterkę, ale raczej jako ucieleśnienie idei, lektura szła mi jak po grudzie. Orzeszkowa owszem, jest artystką, ale równocześnie - i zwróć uwagę na ten zwrot do czytelnika w samym środku powieści, musiała czuć, że coś tu nie styka - tak strasznie chce w “Marcie” pokazać pewne zjawiska społeczne, że jest to miejscami niestrawne i denerwujące. Dopiero w drugiej części, a zwłaszcza w zakończeniu, do głosu dochodzi tenże artyzm… A czy Tobie też “Marta” tak wyraźnie rozpadła się przy lekturze na dwie części?


Tarnina: Nie, nie miałam takiego wrażenia. Dosyć szybko udało mi się dostroić do formy i przestałam np. oczekiwać naturalności dialogów, a zamiast tego zaczęłam się przyglądać, jak te dialogi, które w dużej mierze są szeregiem publicystycznych tez i kontrargumentów (część z nich jest też wprost podawana w komentarzu narratora), służą celowi obranemu przez pisarkę, i doszłam do wniosku, że Orzeszkowa jest niesłychanie skuteczna. Może powiedzmy krótko – bo da się to streścić w kilku zdaniach – o czym jest ta historia: Martę Świcką, z urodzenia szlachciankę z dworku, a potem przez pięć lat szczęśliwą żonę zamożnego urzędnika, nagła choroba i śmierć męża pozbawia całkowicie środków do życia. Kobieta rozpaczliwie szuka pracy, próbując zapewnić byt sobie i czteroletniej córeczce, w tych poszukiwaniach zaliczając kolejne kręgi piekła. Bo oto okazuje się, że tej młodej i inteligentnej kobiecie, która jeszcze przed chwilą mogła być ozdobą towarzystwa, społeczeństwo nie daje żadnej szansy utrzymanie się dzięki własnej pracy. Jest to więc bohaterka, jak napisałaś, wykreowana w celu przedstawienia „kwestii kobiecej” i pozbawiona w zasadzie cech indywidualnych, ale skłamałabym mówiąc, że jej los mnie nie wzruszył. A jeśli miałam ochotę rzucić czytnikiem, to raczej z oburzenia na absurdalność przeszkód stojących przed Martą i postawę wielu „życzliwych”, których spotyka na swojej drodze.


Pyza: Tak, i pod tym względem “Marta” pozostaje bardzo, bardzo - aż za bardzo - aktualna. Mnie najbardziej chyba uderzyła scena u jubilera, bo przecież tam doskonale było widać, że to tylko źle pojęta “tradycja” czy przyzwyczajenia blokują Marcie pracę. Obrzydliwa była za to scena u księgarza, kiedy z ust “uczonego” padały pod adresem Marty oskarżenia bez pokrycia. Zresztą właśnie to kumulowanie się napięć, absurdów i nieszczęść, które sprawiły, że Marta nie mogła zdobyć żadnej pracy, doskonale Orzeszkowa zilustrowała tą ostatnią, najlepszą moim zdaniem sceną w całej powieści. Kiedy społeczeństwo goni niby-złodziejkę, urządzając sobie radosną orgię oskarżeń, i cofa się w ostatnim momencie, kiedy jest już za późno i kiedy, co więcej, wszyscy już nagle zdają sobie z tego sprawę. Z drugiej jednak strony nie mogę nie zauważyć, że Orzeszkowa chcąc obrazowo przedstawić swoje tezy wycina Martę od początku trochę z papieru i wstawia w dogodne ramki. Bo czemu Marta nie ma absolutnie żadnych znajomych, którzy mogliby ją wspomóc? Jest totalnie wyizolowana i oczywiście to zamysłowi Autorki sprzyja, ale jest… Nienaturalne? Nie wiem do końca, jakim przymiotnikiem się posłużyć...


Tarnina: Rzeczywiście, o tym samym myślałam sobie, czytając książkę – nikt nie jest samotną wyspą; wiemy, że Marta straciła już rodziców i nie miała rodzeństwa, ale przecież powinni być jacyś dalsi krewni, wujowie, ciotki, kuzynostwo, do których można byłoby się zwrócić. Rodzina męża? Widać tutaj, że Orzeszkowa poświęca realizm dla ostrości przekazu. Z drugiej strony z łatwością można sobie wyobrazić, że gdyby taka rodzina istniała, Marta i tak nie otrzymałaby pomocy, bo nic tak skutecznie nie odstrasza ludzi, jak nieszczęście. Mamy zresztą pewien przykład, przecież Marta zwraca się w pewnym momencie do dawnego znajomego, który nawet bywał w jej domu, czyli wspomnianego księgarza. Przytoczyłaś tę scenę ze względu na pojawiającego się tam literata, który wygłasza swoje antyfeministyczne poglądy i podpiera je poglądami naukowca. Ale właśnie poglądami, a nie ustaleniami naukowymi. Theodor Bischoff był rzeczywiście lekarzem i biologiem ze sporymi osiągnięciami naukowymi w kilku dziedzinach, ale szowinistyczny literat powołuje się akurat na tę jego publikację, która ma charakter raczej pseudonaukowy. Otóż Bischoff twierdził, że kobiety nie nadają się intelektualnie do studiów wyższych i pracy akademickiej, a szczególnie ostro występował przeciwko dopuszczeniu kobiet do studiowania i praktykowania medycyny. Jako dowód na poparcie tych twierdzeń podawał dane porównawcze z pomiarów mózgu i czaszki kobiet i mężczyzn. Poglądy Bischoffa bardzo dobrze zaprezentował w powieści literat:

„Piękność, łagodność, skromność , uległość i pobożność – oto są cnoty właściwe kobiecie, gospodarstwo domowe – oto zakres jej pracy, miłość dla męża – oto jedyna stosowna i pożyteczna dla nich cnota!”


Ale to tytułem dygresji i ciekawostki, bo chcę zwrócić uwagę na postawę księgarza wobec Marty. Otóż ten dobry człowiek, przedsiębiorca, namówił przymierającą głodem i pracującą ponad siły w szwalni kobietę, w której domu w lepszych czasach bywał, zapewne całował ją w rękę, i z której mężem się przyjaźnił, żeby „na próbę” przetłumaczyła całą książkę, obiecując jej w razie powodzenia sporą kwotę. Marta, ślęcząc po nocach, dokonała tego w ciągu sześciu tygodni, w sposób, jak się wydaje, nie najgorszy. Oczywiście nie mając kierunkowego wykształcenia, a co za tym idzie znajomości fachowej terminologii, a w swojej sytuacji materialnej żadnych możliwości, żeby wiedzę uzupełnić, Marta nie mogła przełożyć książki w sposób idealny, o czym pan księgarz-wydawca powinien był wiedzieć, jeśli miał choć trochę oleju w głowie. On tymczasem zdaje się być tym faktem zaskoczony i wielce zasmucony i zamiast cokolwiek zapłacić kobiecie za wykonaną bądź co bądź, choć w sposób niedoskonały, ale jednak, pracę, zwraca Marcie rękopis z wetkniętą w niego niewielką jałmużną. Na dodatek częstuje Martę bardzo uwłaczającym w gruncie rzeczy „kazaniem”, w którym hipokryzja i poczucie wyższości są ukryte pod pozorem dobrej rady i współczucia. Treść tej przemowy jest zresztą dokładnie taka sama jak ta, którą otrzymała wcześniej od redaktora Rudzińskiego, starając się o pracę ilustratorki.

W całej historii Marty uderza mnie najbardziej nie jej brak adekwatnego wykształcenia i umiejętności, ale to jak szybko „społeczeństwu” udaje się jej wmówić, że jest nic niewarta. Marta cały czas szuka winy w sobie. Tymczasem, patrząc obiektywnie na jej sytuację, widzimy, że posiada cały szereg umiejętności, które mogłaby spieniężyć, gdyby tylko jej na to pozwolono. Z całą pewnością nadawałaby się do każdej pracy biurowej, oczywiście także na „pannę sklepową”, a jeśli nie na wykwalifikowaną nauczycielkę, to przynajmniej na guwernantkę lub opiekunkę młodszych dzieci. Wydaje się też, że Marta mogłaby się wyrobić jako tłumaczka, gdyby dać jej zaliczkę, zaopatrzyć w słowniki i pozwolić pracować nad przekładem w godziwych warunkach (nie mogę przejść do porządku nad postępowaniem księgarza). No i scena u jubilera, którą wspomniałaś, dobitnie pokazuje że problem nie tkwi w samej Marcie, tylko w oporze społecznym. Hasło „bądź kowalem własnego losu” w przypadku Marty nie może zadziałać, prawda?

Pyza: Ano właśnie, tutaj wychodzi trochę chyba nasze czytanie "Marty" z perspektywy czasów, w których same żyjemy. Oczywiście, postępowanie księgarza było karygodne. Przecież Marta przełożyła książkę, a jeśli nie spodobało mu się - cóż, trudno, ale powinien jej był zapłacić. Orzeszkowa doskonale go zresztą charakteryzuje przy drugiej wizycie Marty: że to dobry człowiek był, ale jak każdy dobry człowiek umiał się rozproszyć i w ten sposób jego zachowanie (i, dodajmy, poziom dobroci) zależał od tego, w jakim akurat był nastroju. A ów paskudny literat - cóż, zdaje się, że do dzisiaj są ludzie wyznający podobne poglądy na temat miejsca kobiet w społeczeństwie. Ale wracając do początku mojej wypowiedzi, czyli Marta a współczesność. Czy uważasz, że to jest bohaterka na nasze czasy?

Tarnina: To jest taka bardzo dickensowska historia, motyw nagłej odmiany losu i nędzy, z tym że u Dickensa mielibyśmy jakiś zwrot akcji po drodze i los Marty mógłby się odwrócić ponownie. Ale miałam też bardzo współczesne skojarzenia. Opis heroicznych, ale w gruncie rzeczy bezsensownych i z góry skazanych na klęskę wysiłków Marty, jej walki o pracę, ale też o własną godność, przypominał mi kino społecznie zaangażowanego realizmu, a konkretnie film „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha. Oprócz tytułowego bohatera, który podobnie jak Marta jest postawiony przez „system” – w tym przypadku opieki społecznej – w sytuacji wewnętrznie sprzecznej i niemożliwej do rozwiązania przez niego, jest tam też motyw samotnej matki, dla której w pewnym momencie prostytucja staje się jedynym sposobem na utrzymanie dzieci. Nie powiedziałabym, że Marta to „bohaterka na nasze czasy”, ale sądzę, że jest to bohaterka, która rezonuje w naszych czasach.

Wyróżniłabym trzy kwestie z powieści, które są w jakiś sposób aktualne obecnie. Po pierwsze to, o czym właściwie do tej pory pisałyśmy, czyli sytuacja kobiet na rynku pracy. Tu się oczywiście bardzo wiele zmieniło, ale przecież wciąż, nawet w Europie, mamy do czynienia z nierównością płci i w dostępie do pewnych zawodów i stanowisk, i płacy, i warunków pracy. Po drugie – to są sprawy związane z ubóstwem, bezrobociem, opieką społeczną (lub jej brakiem), godną pracą, które możemy odnieść nie tylko do kobiet, ale do całego społeczeństwa. W czasie covidowego kryzysu ekonomicznego widmo utraty źródła dochodu dla wielu osób jest całkiem realne. A są takie sytuacje, z których człowiek nie jest w stanie sam się wydobyć. No i jest jeszcze trzecia, nieco inna sprawa, na określenie której posłużę się cytatem z Orzeszkowej: „pan stworzeń” , czyli mężczyzna, któremu wszystko wolno, ponieważ jest mężczyzną, i ponieważ ma pozycję i pieniądze (ponieważ jest mężczyzną) w relacji z kobietą, która nie ma jak się bronić. To z kolei skojarzyło mi się z ruchem „me too”.

Pyza: Wow, muszę powiedzieć, że faktycznie czuję się całkiem przekonana, a już miałam smęcić w duchu “oj nie, jako bohaterka Marta strasznie się zestarzała…”. Bo miałam naprawdę takie wrażenie! Owszem, nie zestarzały się problemy, z którymi się zmaga - jak świetnie pokazałaś wyżej - ale jej podejście, zwłaszcza tej Marty z początków powieści jest, no nie wiem, na ile aktualne? Przede wszystkim chodzi mi o Martę, która zupełnie nie wie, jak działa świat: wyhodowaną w cieplarnianych warunkach, które tylko karmiły jej złudzenia i, jak sądzę, kazały nie myśleć. I stąd wynika jej początkowe zdziwienie tym, że nic nie umie, a jeśli umie, to dość słabo i powierzchownie. Orzeszkowa jest tu zresztą trochę niekonsekwentna, bo u jubilera okazuje się, że Marta jednak nieźle sobie radzi z rysowaniem, za które besztają ją w redakcji gazety. Niemniej - to przerażające, ile razy bohaterka musi sobie uświadomić, że niewiele umie i że wynika to nie z zaniedbania przecież, ale z dobrych chęci jej rodziców czy męża, którzy przystosowali ją do takiego świata, w którym na swojej pozycji mogłaby mieć się nieźle, gdyby jej nie straciła. Zresztą to nie tylko przypadek Marty - weźmy Karolinę i jej gorzką historię, która jest dosłownie historią hodowli, gdzie bogata krewna “hoduje” ją tak samo jak psy, w związku z czym bohaterka ponownie nie tylko nie ma w ręku żadnych narzędzi, żeby sobie poradzić poza tą jedną jedyną rolą, jaką jej przypisała jej “pani”, ani też wielkiej świadomości tego, jak wygląda świat - póki się z nim boleśnie nie zetknie.

Przywołałabym tutaj w kontekście tego, o czym mówisz, jeszcze jeden, bardzo mocny, cytat, właśnie z wypowiedzi Karoliny (trochę go tnę, ale zostawiam sedno):

“(...) ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, ko­bieta to rzecz. (...) Patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełnia­jąca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezzaradnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z gło­du, trzęsącym się z zimna, rozszarpującym się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przy­pomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swym życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie… (...) Jesteście roślinami, któ­rych łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom, i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę „naj­piękniejszym z kwiatów przyrodzenia”. Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nieobdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera z wolna.”

Gorzkie to, ale podsumowuje właśnie tę grupę, którą Orzeszkowa portretuje w “Marcie”: “kobiety bez mężczyzn”, owe “stare panny”, wdowy, kobiety bez fachu i wykształcenia. Ale jest rewers tej sytuacji - postać młodej szwaczki, Klary, nie sądzisz?

Tarnina: Zanim przejdę do ostatniego wątku, który poruszyłaś, wrócę jeszcze do wcześniejszych. No tak, postawa Marty z początku powieści jest oczywiście całkowicie niedzisiejsza i bardziej irytuje, niż wzbudza współczucie. Ale wraz z dojrzewaniem Marty zachodzi też ewolucja postawy czytelnika wobec niej, uświadamiamy sobie to, o czym napisałaś powyżej, że właściwie winimy Martę tylko za to, że jest kobieta swoich czasów i swojej sfery, a pod koniec powieści zapominamy już o tej uprzywilejowanej i roszczeniowej paniusi, a rozpaczamy razem z matką, która wie, że nie jest w stanie uratować własnego dziecka. Używanie dziecka do grania na emocjach czytelnika to jest dosyć tani chwyt, ale Orzeszkowa moim zdaniem pokazała tu duży kunszt pisarski, nie mamy wrażenia, że to jest jakieś sztuczne pompowanie dramatyzmu.

Wrócę jeszcze do tej sceny u jubilera, bo ona jest rzeczywiście kluczowa. Tutaj właściwie po raz pierwszy Marta w pełni przejmuje inicjatywę i kiedy to robi, okazuje się, że merytorycznie nic jej nie można zarzucić. Jej rysunek jest dobry, bo jest to jej autorski projekt. Być może to jest niekonsekwencja autorki, ale niekoniecznie. Nie miałaś wrażenia, że wcześniej sposób oceniania umiejętności Marty był dosyć dziwny? Gdy Marta stara się o posadę ilustratorki, każą jej skopiować pracę innego artysty i werdykt o jej umiejętnościach zostaje wydany na podstawie tego jednego rysunku. Dlaczego nie kazano jej po prostu przygotować kilku własnych ilustracji do zadanego tekstu? Może Marta nie jest dobra w kopiowaniu dlatego, że jest bardziej twórczynią niż odtwórczynią? Czy Monet byłby dobry w kopiowaniu obrazów Matejki?

Co do przytoczonego gorzkiego, jak napisałaś, monologu Karoliny, to dla mnie jego sens jest jeszcze szerszy.
„[Mężczyzna] żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełnia­jąca.”
Dzisiaj te słowa już nie mają odniesienia do sytuacji ekonomicznej kobiet, do starych panien i wdów bez wykształcenia i fachu, ale niestety wciąż odnoszą się do kobiet w ogóle. W naszym społeczeństwie – w roku 2021 – kobieta niestety liczy się wciąż przede wszystkim jako żona i matka, te, które nie dorobiły się takiego statusu są społecznie marginalizowane. Mężczyzna może być samotny z wyboru, kobieta – bo nikt jej nie chciał.

Ale wracając do powieści – tak, w „Marcie” jest też grupa kobiet-fachowców. Począwszy od pani Żmudzkiej, pośredniczącej w zatrudnianiu nauczycielek, a skończywszy właśnie na tej życzliwej młodej szwaczce, pannie Klarze. Tutaj widać , że problem Marty to przede wszystkim problem jej sfery społecznej. Marta jest kobietą uprzywilejowaną, która nagle straciła przywileje. Klara od początku wiedziała, że będzie w życiu musiała liczyć tylko na siebie, jako mało urodziwa córka robotnika, wiedzieli to też jej rodzice, którzy postarali się, żeby miała możliwości zarobkowania. W tej scenie, kiedy się spotykają, widać wyraźny kontrast między tymi postaciami: Marta, znękana „ofiara losu”, Klara, znająca swoją wartość i pewna własnych umiejętności. Klarę na tle innych kobiet pracujących wyróżnia coś jeszcze: ona nie patrzy na Martę jako na konkurentkę. Próba Marty zatrudnienia się w dobrym zakładzie krawieckim nie powiodła się chyba przez pannę Bronisławę, obawiającą się być może utraty własnej pozycji w zakładzie? Czy uważasz, że Orzeszkowa mówi coś tutaj o solidarności kobiet?

Pyza: Dobre pytanie, bo można by je poszerzyć o inne przykłady - choćby Eweliny, która nie chce zatrudnić Marty z podobnych co jubiler powodów, bo nie ma takiej tradycji albo dlatego, że mężczyźni za ladą po prostu przynoszą jej sklepowi więcej dochodów (Maria zresztą dobrze z niej powyciąga w trakcie rozmowy te różne, słabe jednak, argumenty przeciwko zatrudnieniu Marty - i sama dowie się więcej o niezbyt przyjaznym kobietom chcącym pracować świecie). Ale z drugiej strony mamy te wszystkie kobiety Marcie sprzyjające - i to już od początku, od momentu trudnego rozstania z dawną służącą. Myślę, że większe znaczenie niż płeć czy nawet klasa społeczna mają tutaj własne interesy, ewentualnie uprzedzenia starannie hodowane i karmione - jak w przypadku pana literata niby-naukowymi teoriami, czy u Szwejcowej - pseudomiłosierdziem umoszczonym na wyzysku.

Tarnina: O, świetna jest ta scena rozmowy Marii z Eweliną! Tutaj Orzeszkowa bardzo celnie punktuje miałkość argumentów przeciwko zatrudnieniu kobiet (w tym przypadku w sklepie z towarami dla kobiet, dodajmy), a dodatkowym smaczkiem jest fakt, że są one wygłaszane przez kobietę. I zupełnie mi nie przeszkadzało, że znajome rozmawiają ze sobą, jakby uczestniczyły w publicystycznej debacie.

Zmierzając już do podsumowania moich wrażeń z lektury, uważam, że „Marta” to jest bardzo dobra książka, warta czytania dzisiaj. Można się oczywiście zastanawiać, czy uniwersalność tej powieści polega bardziej na sile literatury, czy na słabości naszego świata, wciąż nie potrafiącego rozwiązać starych problemów. Ale być może nie ma sensu tego rozstrzygać, a na pewno warto o tych problemach sobie przypominać, dlatego poleciłabym lekturę każdemu. Jestem też zdania, że Orzeszkowej udało się przedstawić swoją tezę bez uszczerbku dla wartości artystycznych.

Pyza: Ja nadal pamiętam swoje zdenerwowanie z początków lektury i jestem zdania, że trzeba być przygotowaną, że czyta się powieść tendencyjną. Ale też pamiętać, że “tendencyjny” to tutaj przymiotnik na określenie sposobu pisania, a nie coś jednoznacznie negatywnego - jak zwykle kojarzy się u nas to słówko. Więc na pytanie, czy czytać “Martę”, też odpowiadam twierdząco!

***

Jak zwykle zachęcamy do włączenia się do naszej dyskusji. Ten wpis ukazał się też na blogu Pyzy, i to właśnie tam zapraszamy tym razem do komentowania (opcja komentowania pod tym postem jest wyłączona).

sobota, 26 grudnia 2020

Kiedy czarownica spotyka wampira, a magia wkracza do laboratorium genetyki molekularnej




Kiedy Deborah Harkness, na co dzień profesor historii na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, zabrała się za pisanie swojej pierwszej powieści, postanowiła zdyskontować sukces kilku popularnych serii książkowych końca XX i początku XXI w. To się udało, bo powieść "A Discovery of Witches" (po polsku ukazała się jako "Księga czarownic"), wydana w 2011, została bestsellerem - tak samo jak jej dwie kontynuacje: "Shadow of Night" ("Cień nocy") i "The Book of Life" ("Księga życia"). Całość znana jest jako "All Souls Trilogy", a po polsku jako "Księga wszystkich dusz". Książki stały się też podstawą serialu telewizyjnego, którego drugi sezon będzie miał premierę w styczniu.

niedziela, 20 grudnia 2020

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Eliza Orzeszkowa, "Cham"


 

Witam po długiej przerwie na kolejnym Pikniku z klasyką (czyli wspólnym przedsięwzięciu moim i Pyzy - blog pierogipruskie.pl, przypominam, bo od ostatniego pikniku minęło sporo czasu). Dzisiaj pora na klasykę polską, Orzeszkową i "Chama". Mam nadzieję, że przyłączycie się do dyskusji.


***


Pyza: Zapytam od razu na wstępie. O czym według Ciebie jest “Cham”? I nie czekając na odpowiedź - wybacz tę drobną nieuprzejmość na wstępie - powiem od razu, że dla mnie to jest przede wszystkim powieść o miłości. Wielkiej, toksycznej, przypadkowej… Taka powieść, którą śmiało można postawić obok “Pani Bovary”, a może nawet jeszcze śmielej, bo Eliza Orzeszkowa trochę rozrzedza ten obłok panów z epoki, piszących na zbliżony temat.

piątek, 7 lutego 2020

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O "Oliverze Twiście" rozmawiamy w 208. rocznicę urodzin Charlesa Dickensa




Pyza: Ojej… Myślałam, że sobie przy okazji 208. urodzin Charlesa Dickensa przyjemnie porozmawiamy o jednej z jego najbardziej znanych powieści, “Olivierze Twiście”. Że porozczulamy się nad losem głównego bohatera, sieroty, za którym toczy się dziwna, poplątana historia rodzinna pełna cudem odnajdujących się krewnych, pozachwycamy tym, jak Dickens szeroko maluje panoramę społeczną, jak dobrze potrafi chwycić hipokryzję ludzi swojej epoki… A tymczasem, muszę Ci się od razu przyznać, dla mnie “Olivier…” jest książką bardzo problematyczną. Wypchnijmy zatem od razu słonia z pokoju: powiedz mi, jak Ci się czytało o jednym z głównych czarnych charakterów tej książki, czyli o Faginie?

Tarnina: Wiedziałam, że prędzej czy później do tego dojdzie, ale tak od razu? Nie chciałabym, żeby zagadnienia uprzedzeń i stereotypów narodowościowych czy religijnych zdominowały naszą dyskusję o „Oliverze Twiście”, bo jest to raczej w odniesieniu do powieści kwestia poboczna, choć owszem, współczesnemu czytelnikowi wyczulonemu na te problemy bardzo rzuca się w oczy. Fagina nazwałabym nawet głównym czarnym charakterem powieści, bo oprócz standardowych wykroczeń przeciwko prawu – jest hersztem szajki złodziei – ma na swoim sumieniu coś gorszego, wykorzystywanie nieszczęścia sierot i innych dzieci pozbawionych opieki rodziny i społeczeństwa. 

sobota, 30 listopada 2019

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Co się czai w "Domu o siedmiu szczytach"?





Tarnina: Na dzisiejszym pikniku spotykamy się z klasykiem amerykańskim i to przez duże „K”. Nathaniela Hawthorne’a wymienia się w gronie największych XIX-wiecznych twórców literatury amerykańskiej, obok nazwisk takich jak Edgar Allan Poe z jednej, czy Henry James z drugiej strony, mam jednak wrażenie, że polskiemu czytelnikowi znany jest bardziej ze słyszenia – bo kto o jakim takim rozeznaniu w historii literatury nie słyszał o Szkarłatnej literze? – niż z własnej lektury. My bierzemy na warsztat inną powieść Hawthorne’a, która wedle słów tłumaczki Bronisławy Bałutowej z posłowia do polskiego wydania („Czytelnik”, Warszawa 1959) „stała się równie sławna jak Szkarłatna litera i jest przez niektórych krytyków, a także a także przez samego Hawthorne’a, wyżej od niej stawiana. Jest to w każdym razie najbardziej dojrzałe z dzieł Hawthorne’a. Zarzucają mu nawet zbytnią doskonałość formy, zbyt staranne wypracowanie artystyczne szczegółów”. Dom o siedmiu szczytach wydaje się lekturą idealną na listopad i na dzisiejszy (czy też wczorajszy) wieczór wróżb i przepowiedni. Oto mamy stare, ponure domiszcze w Nowej Anglii, zamieszkałe już głównie przez duchy, a sięgające historią wieku XVII i słynnych procesów czarownic, klątwę sprzed 200 lat rzuconą na protoplastę rodu przez czarownika tuż przed wykonaniem wyroku, gwałtowne, niewyjaśnione zgony i zbrodnię popełnioną w kręgu rodzinnym, a wszystko owiane mgłą legendy i tajemnicy. Początek wielce obiecujący, zgodzisz się ze mną, Pyzo?

poniedziałek, 15 lipca 2019

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Klaudyna w szkole" Colette

Dokładnie 609 lat temu, w samo południe, rozpoczęła się bitwa pod Grunwaldem! A my dziś w samo południe wracamy z Piknikami z klasyką, co oczywiście nie ma żadnego związku z historyczną rocznicą. Do bitwy pomiędzy nami nie doszło, chociaż nasze opinie o powieści nieco się różniły. Ponieważ od ostatniego piknikowego spotkania minęło już sporo czasu, pozwolę sobie przypomnieć, że Pikniki z klasyką to międzyblogowy cykl, prowadzony tutaj i na pierogipruskie.pl, w którym omawiamy klasyczne pozycje literatury polskiej i obcej, z jakichś przyczyn wcześniej przez nas nieprzeczytane. Krótko mówiąc, nadrabianie czytelniczych zaległości połączone z dyskusją, do której zapraszamy czytelników. To zaczynamy, naszym dzisiejszym tematem jest "Klaudyna w szkole" Colette.

środa, 28 listopada 2018

PIKNIKI Z KLASYKĄ: "Pożegnanie z bronią" Ernesta Hemingwaya. Historia pewnej znajomości.



"Pożegnanie z bronią" znalazło się na liście Pikników klasyką, ponieważ listopad 2018 to (między innymi) setna rocznica zakończenia I wojny światowej i z tej okazji postanowiłyśmy włączyć do naszego cyklu coś tematycznie związanego z tą rocznicą. Hemingway to oczywiście klasyka jak się patrzy, więc "Pożegnanie z bronią" wydało się wyborem idealnym. Jak wiadomo, Hemingway był jednym z tych chłopców, którzy ochoczo przyłączyli się do wojny, a potem nigdy całkiem się z niej nie otrząsnęli. Postać głównego bohatera, tenente (porucznika) Frederica Henry'ego, Amerykanina służącego na froncie włoskim jako kierowca ambulansu, dzieli elementy biografii z autorem. Obraz wojny, który wyłania się z powieści, rzecz jasna nie zaskakuje: demoralizacja, brutalność, bezsens i marnotrawstwo istnień ludzkich. Jednak (częściowo być może dlatego, że w literaturze dotyczącej I wojny światowej oczytałam się już trochę cztery lata temu) ten wątek nie zrobił na mnie wrażenia, właściwie odebrałam go jako tło do drugiego, równoległego wątku, którym jest historia pewnej znajomości.

wtorek, 25 września 2018

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Virginia Woolf, "To the lighthouse"


"Do latarni morskiej" Virginii Woolf to powieść, z którą nie każdy i nie w każdym momencie jest w stanie się zaprzyjaźnić. Wpadniesz w zachwyt albo od pierwszej do ostatniej strony (albo do tej, która dla ciebie będzie ostatnią) będziesz się zastanawiać, o co właściwie tyle hałasu. Przez całą część pierwszą centralnym wydarzeniem jest planowana nazajutrz wycieczka do pobliskiej latarni morskiej, do której ostatecznie dochodzi po dziesięciu latach - krótka podróż łódką zajmuje cześć trzecią, a łącznikiem między nimi jest środkowa część składająca się z zadumy nad upływem czasu. Tylko tyle, a jednak aż tyle.

środa, 29 sierpnia 2018

PIKNIKI Z KLASYKĄ: wakacjez horrorem albo wczasy na zamku. Udolpho.

Tak. W końcu musiało do tego dojść. Musiałyśmy się w końcu zmierzyć z klasyczną powieścią gotycką, a że tradycją naszych piknikowych spotkań są wakacje z horrorem, postanowiłyśmy z Pyzą w roli tegorocznego horroru obsadzić "Tajemnice zamku Udolpho" Ann Radcliffe. Powieść była prawdziwym hitem w połowie lat 90. XVIII stulecia, o czym wie każdy, kto czytał "Opactwo Northanger" Jane Austen. Dla fana twórczości Austen - a do nich zdecydowanie się zaliczam - "Tajemnice..." to wręcz lektura obowiązkowa.

 
(Jako ilustracje dzisiaj wykorzystałam kolejne zdjęcia szkockich zamków - nie wiem, czemu Ann Radcliffe musiała szukać scenerii do swojej powieści we Włoszech i Francji, a właściwie wiem, ale nie zmienia to faktu, że znacznie bliżej miała doskonałą scenografię, zarówno jeśli chodzi o zamki, jak przyrodę).

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Wakacjez horrorem albo wczasy na zamku Udolpho chwilowo odroczone.


Z przykrością zawiadamiam, że zaplanowany na dzisiaj (a poprzednio na ubiegły poniedziałek) Piknik z klasyką i "Tajemnicami zamku Udolpho" znów zostaje przesunięty, z przyczyny choroby jednej z organizatorek. Nowym terminem - i mam nadzieję ostatecznym - jest środa. Zainteresowanych uczestnictwem za opóźnienia przepraszamy, a na osłodę zostawiam kilka ujęć zamków, co prawda szkockich, a nie francuskich ani włoskich, ale jeden z nich też ma nazwę na "U".



 


poniedziałek, 2 lipca 2018

PIKNIKI Z KLASYKĄ: Kiedy zmysły wypełzają na usta... czyli o "Trędowatej" Heleny Mniszkówny




Oczywiście, można się śmiać. Ale czy na pewno trzeba? I czy aż tak głośno?

Nie chcę przez to powiedzieć, że "Trędowata" to dobra powieść. Raczej to, że mnie przewrotnie rozczarowała, bo po tym symbolu romansowego kiczu spodziewałam się czegoś znacznie gorszego - lub lepszego, zależnie od kierunku patrzenia.

środa, 23 maja 2018

PIKNIKI Z KLASYKĄ: O kobiecie w wieku balzakowskim


Dobrze znane zdanie Stendhala, że „powieść jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu” przywołuje się często w kontekście twórczości innego wielkiego pisarza francuskiego, Honoré de Balzaca. Jeśli Balzac naprawdę kierował się tą zasadą, to po lekturze „Kobiety trzydziestoletniej” mogłabym się zastanawiać, czy jego pojęcie o zwierciadłach nie było cokolwiek skrzywione, a także zachodzić w głowę, dlaczego uważa się go za wybitnego przedstawiciela realizmu. Czytając, momentami przecierałam oczy ze zdumienia, bo to, co początkowo brałam za wnikliwe studium obyczajowo-psychologiczne przerodziło się w pewnym momencie w wytwór doprawdy wybujałej fantazji.