środa, 29 sierpnia 2018

PIKNIKI Z KLASYKĄ: wakacjez horrorem albo wczasy na zamku. Udolpho.

Tak. W końcu musiało do tego dojść. Musiałyśmy się w końcu zmierzyć z klasyczną powieścią gotycką, a że tradycją naszych piknikowych spotkań są wakacje z horrorem, postanowiłyśmy z Pyzą w roli tegorocznego horroru obsadzić "Tajemnice zamku Udolpho" Ann Radcliffe. Powieść była prawdziwym hitem w połowie lat 90. XVIII stulecia, o czym wie każdy, kto czytał "Opactwo Northanger" Jane Austen. Dla fana twórczości Austen - a do nich zdecydowanie się zaliczam - "Tajemnice..." to wręcz lektura obowiązkowa.

 
(Jako ilustracje dzisiaj wykorzystałam kolejne zdjęcia szkockich zamków - nie wiem, czemu Ann Radcliffe musiała szukać scenerii do swojej powieści we Włoszech i Francji, a właściwie wiem, ale nie zmienia to faktu, że znacznie bliżej miała doskonałą scenografię, zarówno jeśli chodzi o zamki, jak przyrodę).


Jak pamiętamy, w "Opactwie" znajdują się liczne odniesienia do "Udolpho", co więcej, cała powieść jest parodią bestsellera (chyba możemy użyć tego określenia) Ann Radcliffe. Ale czy jest parodią złośliwą, czy też jednak wyrażającą uznanie? Austen wyśmiewa konwencję powieści gotyckiej i sama wybrała zupełnie inną pisarska drogę, ale jeśli chodzi o dorobek samej Radcliffe, to podejrzewam, że za satyrą kryje się fascynacja nie mniejsza niż ta, która odczuwała Catherine Morland, z dreszczykiem emocji przewracając kolejne strony "Tajemnic...". Nie zapominajmy, że właśnie w odniesieniu do tej powieści pada słynne zdanie, wypowiedziane przez Henry'ego Tilneya (jak pamiętamy, wyrocznię dobrego smaku): "każdy, czy to dżentelmen, czy dama, kto nie znajduje przyjemności w dobrej powieści, musi być nie do wytrzymania głupi" (cytuję z pamięci, wybaczcie, jeśli pojawiły się nieścisłości). Katarzyna z przyjemności czytania została więc rozgrzeszona (choć, jak wiemy, pokutę również odprawiła).

Ale czy "Tajemnice zamku Udolpho" mogą sprawić przyjemność dzisiejszemu czytelnikowi? Mnie ta książka, przyznaję, strasznie wymęczyła (po części dlatego, że byłam zmuszona czytać ją w oryginale, a styl Radcliffe bardzo odbiega od krystalicznego stylu Jane Austen), cztery tomy napakowane mrożącymi krew w żyłach zdarzeniami i zaskakującymi zwrotami akcji (gdzieś tu dzisiejszy czytelnik wstawia sobie średnik z nawiasem), gęsto przetykane misternymi opisami przyrody (które złośliwi oczywiście uznają za rozwlekłe), a także strofami poezji (o tym autorka lojalnie informuje w podtytule "Interspersed With Some Pieces of Poetry") robią swoje. Ale pomijając pewne trudności, w gruncie rzeczy bawiłam się całkiem nieźle, a podejrzewam, że gdybym czytała to ze dwa wieki temu, mogłabym być równie zachwycona jak panna Morland. Oczywiście Ann Radcliffe nie wymyśliła powieści gotyckiej, ona wyniosła ją na wyżyny. To nie tylko odsłanianie kotar, za którymi kryją się zwłoki, czy nasłuchiwanie kolejnych chrobotów za ścianą i odkrywanie coraz to nowych tajemnych przejść, Ann Radcliffe nie zawahała się obdarzyć swojej bohaterki życiem wewnętrznym, a nawet osobowością. I wydaje mi się, że w tej powieści można wyczytać treści interesująca także dla dzisiejszego czytelnika, jeśli tylko da się jej szansę.

Emily, owa główna bohaterka, żyje sobie beztrosko i szczęśliwie we Francji XVI w. Tutaj drobna uwaga: o tym, że mamy rok 1584 wiem z pierwszego zdania powieści i cały czas musiałam sobie to przypominać, bo moja wyobraźnia za nic nie chciała mi podsuwać renesansowych kostiumów i innych realiów życia. Co prawda tu i ówdzie pojawia się jakaś lutnia tudzież inne rekwizyty kojarzące się z czasami dawniejszymi, ale nie, oczyma wyobraźni widziałam XVIII-wieczne postaci w XVIII-wiecznym świecie. Z XVI w. autorka robi bardzo skąpy użytek, właściwie chodzi tylko o to, że według jej współczesnych taka historia (pełna bandytów na drogach, a w każdym razie możliwości ich spotkania, podstępnych właścicieli ponurych włoskich zamków i ogólnie wielu nieprawości) nie mogłaby się wydarzyć w oświeconym wieku XVIII, konieczny był więc pewien sztafaż historyczny. (Natomiast z naszej perspektywy XVIII wiek pasuje do takiej opowieści znakomicie). Nieprzypadkowe jest również umieszczenie akcji w katolickich Włoszech i Francji - typowe także dla całego gatunku powieści gotyckiej i dające anglikańskiemu autorowi/autorce możliwość potępienia "papistowskich zabobonów".

Wracając do Emily - jej szczęście szybko dobiega kresu, zakończone najpierw przez chorobę i śmierć matki, a niedługo po tym również i ojca, z bankructwem rodziny gdzieś w międzyczasie na dokładkę. Emily zostaje powierzona pieczy bogatej, acz mało empatycznej ciotki, która jest na tyle nierozważna, że wkrótce oddaje swoją rękę niejakiemu Montoniemu, o którym wie stanowczo zbyt mało. I właśnie na skutek tego zdarzenia nasza bohaterka trafia do tytułowego zamku, a właściwie zamczyska pełnego tajemnych przejść, lochów i wież, gdzie można zamknąć nieposłuszną żonę, którego panem jest jej nowy wujek (zdaje się, że właściwym terminem jest "pociot"), bardzo daleki od dobrodusznego wujaszka, jak się domyślacie. Pobyt w Udolpho nie jest ani początkiem, ani końcem przygód Emily, tylko tak mniej więcej środkiem. W ogóle w powieści dzieje się zbyt wiele, żeby można było to streścić, więc nawet nie będę próbować. Wielość wątków i zdarzeń przyprawia wręcz o ból głowy (cztery długie tomy, przypominam) imiona bohaterów się plączą, zakochani młodzieńcy mają niepokojącą tendencję do czajenia się w krzakach, a ponure warownie do zdobienia krajobrazu. Na końcu jednak wszystkie fragmenty układanki trafią na swoje miejsce i ułożą się w zgrabną całość, a tajemnica dotycząca powiązań miedzy bohaterami zostanie wyjaśniona. A zanim do tego dojdzie, Emily wykaże się nie tylko zdumiewającą zdolnością omdlewania, ale też zdecydowaniem i hartem ducha. Zresztą opinie, z którymi można się spotkać, że obecność Emily na kartach tej powieści można streścić jako serię omdleń i zalań się łzami, są zdecydowanie krzywdzące.

Jeśli pozwolicie się wciągnąć tej opowieści, przyznaję, irytującej, przegadanej i miejscami nużącej, wasz trud zostanie wynagrodzony. Pamiętacie, że Henry Tilney nazwał "Udolpho"dobrą powieści i chwalił ogólnie twórczość pani Radcliffe? Co prawda trudno jest jednoznacznie zdefiniować "dobrą" powieść, ale kiedy się na nią trafi, nietrudno ją rozpoznać. W końcu nie decyduje o tym ilość ponurych zamczysk i plączących się po nim podejrzanych typków, tylko to, co autor/autorka potrafi z nimi zrobić. Moim zdaniem w powieści Ann Radcliffe dominuje "kwestia kobiet", a prawdziwym horrorem nie są zjawy i zjawiska nadprzyrodzone (które zresztą w toku narracji znajdują racjonalne wyjaśnienie), tylko tylko nieustanna groźba przemocy mężczyzn wobec kobiet i ich bezbronność, której symbolem są niedające się zamknąć od środka tajemne drzwi w sypialni Emily na zamku Udolpho. Radcliffe wykorzystała więc popularną konwencję, żeby powiedzieć coś istotnego o świecie w którym żyła.

Na koniec jeszcze jedna uwaga o Austen - zaskoczyło mnie, jak wiernie w gruncie rzeczy w "Opactwie Northanger" odtworzyła powieść Radcliffe: wszystko, co przydarza się Catherine Morland ma swoje odniesienie w perypetiach Emily. Co więcej, również sama Catherine bardzo przypomina Emily, obie są wrażliwe i mają dobre, współczujące serduszka, u obu widać pewną żądzę przygód, i obie są równie skore do wyciągania pochopnych wniosków. Obie też potrafią przyznać, że owe wnioski były pochopne.

I jeszcze jeden mały szczególik: pamiętacie, jak Catherine porównywała krajobraz okolic Bath do włoskiego, po czym ze wstydem musiała przyznać, że nigdy nie była w Italii i zna ją tylko z powieści? To chyba jednak prztyczek Austen pod adresem Radcliffe: owe wybujałe i podziwiane przez niektórych, a przez innych omijane z niechęcią opisy przyrody i krajobrazów Francji i Włoch nie są wynikiem obserwacji autorki - Ann Radcliffe też znała je tylko z książek.

Koniecznie przeczytajcie, co o "Tajemnicach zamku Udolpho" sądzi Pyza i włączcie się do naszej dyskusji, tym razem u niej - wpis i forum do wymiany poglądów znajdziecie TUTAJ. (U mnie możliwość komentowania jest wyłączona).

Brak komentarzy: