***"Birdman" (2014). Fox Searchlight *** |
W tych dziedzinach ludzkiej aktywności, które zaliczamy do kategorii "sztuka", w gruncie rzeczy wszystko jest kwestią subiektywnej opinii. Można godzinami przedstawiać argumenty przemawiające za tym, że dzieło A jest lepsze od dzieła B, ale te argumenty będą miały co najwyżej tylko pozór obiektywizmu. Dlatego nie mam zamiaru wdawać się w spór, czy "Birdman" Alejandra Gonzáleza Iñárritu jest dobrym filmem, czy też nie. Wyrażę jedynie moją subiektywną opinię: otóż "Birdman" to film, który mi się nie spodobał. A ściślej - pozostawił mnie całkowicie obojętną. Pewnie przeszłabym nad tym do porządku dziennego - ot, oglądając go dokonałam niezbyt fortunnej alokacji czasu i pieniędzy, nie pierwszy raz i nie ostatni. Ale pewien fakt nie daje mi spokoju. O "Birdmanie" sporo się mówi i pisze - w zaskakująco zgodnym tonie. Istnieje powiedzenie, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Tymczasem jak nasz kraj długi i szeroki, zewsząd słychać zgodny chór zachwytów nad "Birdmanem". Pod niebiosa wynoszą jego walory zarówno zawodowi krytycy filmowi, jak i blogerzy. Ten zachwyt jest w zasadzie obowiązkowy. I właściwie to jest ciekawsze od samego filmu. A alternatywny tytuł mojej dzisiejszej notki mógłby brzmieć:
No jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?
Bohaterem "Birdmana" jest starzejący się Riggan Thomas (Michael Keaton), niegdyś sławny aktor-celebryta, wcielający się w hollywoodzkich przebojach w superbohatera Birdmana. Odmówił jednak udziału w czwartym z kolei filmie o Birdmanie i - popadł w zapomnienie. Teraz próbuje odzyskać wiarę w siebie jako artysta (i jako człowiek), wystawiając na Broadwayu swoją adaptację opowiadania Raymonda Carvera, we własnej reżyserii i sobą w roli głównej. Premiera zbliża się wielkimi krokami, ale oczywiście nic nie idzie jak po maśle. W ostatniej chwili trzeba zatrudnić nowego aktora - rolę przyjmuje gwiazda teatru i pupilek krytyków, Michael (Edward Norton), ale jego pojawienie się generuje nowe problemy. Jednej z aktorek brak pewności siebie, druga oświadcza Rigganowi, że jest z nim w ciąży. Po teatrze, jako asystentka Riggana, kręci się również jego córka Sam (Emma Stone), świeżo po odwyku. W przedpremierowym stresie wszyscy mniej lub bardziej świrują, włączając producenta starającego się "gasić pożary", a reżyser słyszy głosy. A konkretnie jeden głos: Birdmana, swojego drugiego ja. Brzmi to właściwie całkiem ciekawie i mogłoby być wstępem do niezłego filmu gatunkowego. Backstage drama. Or farce. Ale tak się nie stało. Z ekranu po prostu wieje nudą. Zwłaszcza w pierwszej połowie, gdzie nic się nie dzieje, poza tym, że aktorzy chodzą długimi, obskurnymi korytarzami teatru i krzyczą na siebie, albo gadają. Lubię filmy gadane, ale ta gadanina jest po prostu nużąca.
Film jest pretensjonalny i banał goni w nim banał. Ten bezdomny/szaleniec recytujący na ulicy monolog Macbetha. To całe starcie kultury popularnej i "wysokiej", celebryckie Los Angeles kontra intelektualny Nowy Jork, tyrania mediów społeczościowych ( "gardzisz facebookiem i twitterem, ale nie możesz się bez nich obejść") i mediów w ogóle - ani to odkrywcze, ani szczególnie interesujące, a przy tym bardzo płytko potraktowane. Tyle o świecie. Równie bezbarwnie wypada zestaw problemów osobistych naszych bohaterów. Mężczyzna przeżywający kryzys wieku średniego, rozpaczliwie próbujący nadać sens swojemu życiu, córka obwiniająca ojca o życiowe niepowodzenia, arogancki aktor w rzeczywistości zagubiony i niepewny, nieistniejący poza sceną. I znów twórcy filmu zaledwie ślizgają się po powierzchni i nie mają nam nic ciekawego do powiedzenia.
*** "Birdman" (2014). Kadr z filmu *** |
Oczywiście pisząc o "Birdmanie", trzeba obowiązkowo pochwalić świetną grę Keatona i przypomnieć, że biografia aktora bardzo przypomina życie bohatera filmu. Ale co z tego wynika dla widza, pytam się? Jeżeli uważacie, że życie Michaela Keatona jest warte zekranizowania, dajcie widzom biografię Keatona, a jeżeli dajecie fikcję, to mnie naprawdę nie musi interesować, co przeżywał aktor zanim przyszedł na plan. Wobec postaci Riggana Thomasa pozostałam całkowicie obojętna, więc albo aktor zagrał słabo, albo postać była naprawdę źle napisana. (Prawdę mówiąc, dotyczy to również pozostałych postaci w tym filmie). Drugą obowiązkową wzmianką w każdym tekście o "Birdmanie" jest ta o fenomenalnej pracy kamery i montażu. Ach, jakie wspaniałe długie ujęcia bez cięć, jakie to wszystko było trudne technicznie! (To dlatego aktorzy musieli bez przerwy przemieszczać się po tych korytarzach, żeby uwidocznić te niesamowite ujęcia). Owszem, sposób filmowania być może podniósł jakość filmu, ale nawet najlepiej poprowadzona kamera nie jest w stanie zrobić z przeciętnego filmu arcydzieła.
W całym filmie najbardziej zainteresował mnie wątek prominentnej krytyczki teatralnej, która ma zamiar zmiażdżyć premierę. Scenę, kiedy Riggan rozmawia z nią w barze i recenzuje jej recenzję, odbieram jako autoironiczny komentarz twórców do własnego filmu. Wystarczy jedna recenzja odpowiedniej osoby, żeby na zawsze ustalić sposób odbioru spektaklu (filmu) i uczynić z niego arcydzieło lub kompletną klapę. I ta recenzja nie musi być wcale merytoryczna (oczywiście to też nie jest szczególnie odkrywcze). Nie znam mechanizmów rządzących amerykańskim przemysłem filmowym, ale wyobrażam sobie, że na tym właśnie opiera się sukces "Birdmana". Ktoś ważny uznał go za arcydzieło - i to wystarczyło. "Nie wiem do końca, o czym jest ten film, ale wychodzę z kina w oszołomieniu" - pisze w "Wyborczej" Tadeusz Sobolewski. Ja też do końca nie wiem, ale z kina wychodzę lekko ziewając. Mogłabym wzorem Sobolewskiego wynajdywać głębokie sensy w przewijających się na ekranie obrazach. Ale nie mam ochoty. I do głowy przychodzi mi myśl, że pomimo 9 nominacji do Oscarów, jest to film przeciętny, mało znaczący.
---
*W filmie pojawia się ten słynny cytat:
Life's but a walking shadow, a poor player
That struts and frets his hour upon the stage
And then is heard no more: it is a tale
Told by an idiot, full of sound and fury,
Signifying nothing.
- "Macbeth", Akt 5, Scena 5.