środa, 28 stycznia 2015

...Signifying nothing, czyli wiele hałasu o "Birdmana"



***"Birdman" (2014). Fox Searchlight ***
Nie tylko twórcy "Birdmana" nie mogą się oprzeć pokusie nawiązania w pretensjonalny sposób do Szekspira*. Jak widać - skromna blogerka też nie może (czuje się jednak usprawiedliwiona). Miałam pisać o książce, ale po obejrzeniu tego obsypanego gradem pochwał, nagród i nominacji (9 nominacji do Oscara) filmu, postanowiłam wtrącić swoje trzy grosze.

W tych dziedzinach ludzkiej aktywności, które zaliczamy do kategorii "sztuka", w gruncie rzeczy wszystko jest kwestią subiektywnej opinii. Można godzinami przedstawiać argumenty przemawiające za tym, że dzieło A jest lepsze od dzieła B, ale te argumenty będą miały co najwyżej tylko pozór obiektywizmu. Dlatego nie mam zamiaru wdawać się w spór, czy "Birdman" Alejandra Gonzáleza Iñárritu jest dobrym filmem, czy też nie. Wyrażę jedynie moją subiektywną opinię: otóż "Birdman" to film, który mi się nie spodobał. A ściślej - pozostawił mnie całkowicie obojętną. Pewnie przeszłabym nad tym do porządku dziennego - ot, oglądając go dokonałam niezbyt fortunnej alokacji czasu i pieniędzy, nie pierwszy raz i nie ostatni. Ale pewien fakt nie daje mi spokoju. O "Birdmanie" sporo się mówi i pisze - w zaskakująco zgodnym tonie. Istnieje powiedzenie, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Tymczasem jak nasz kraj długi i szeroki, zewsząd słychać zgodny chór zachwytów nad "Birdmanem". Pod niebiosa wynoszą jego walory zarówno zawodowi krytycy filmowi, jak i blogerzy. Ten zachwyt jest w zasadzie obowiązkowy. I właściwie to jest ciekawsze od samego filmu. A alternatywny tytuł mojej dzisiejszej notki mógłby brzmieć:

No jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?

Bohaterem "Birdmana" jest starzejący się Riggan Thomas (Michael Keaton), niegdyś sławny aktor-celebryta, wcielający się w hollywoodzkich przebojach w superbohatera Birdmana. Odmówił jednak udziału w czwartym z kolei filmie o Birdmanie i - popadł w zapomnienie. Teraz próbuje odzyskać wiarę w siebie jako artysta (i jako człowiek), wystawiając na Broadwayu swoją adaptację opowiadania Raymonda Carvera, we własnej reżyserii i sobą w roli głównej. Premiera zbliża się wielkimi krokami, ale oczywiście nic nie idzie jak po maśle. W ostatniej chwili trzeba zatrudnić nowego aktora - rolę przyjmuje gwiazda teatru i pupilek krytyków, Michael (Edward Norton), ale jego pojawienie się generuje nowe problemy. Jednej z aktorek brak pewności siebie, druga oświadcza Rigganowi, że jest z nim w ciąży. Po teatrze, jako asystentka Riggana, kręci się również jego córka Sam (Emma Stone), świeżo po odwyku. W przedpremierowym stresie wszyscy mniej lub bardziej świrują, włączając producenta starającego się "gasić pożary", a reżyser słyszy głosy. A konkretnie jeden głos: Birdmana, swojego drugiego ja. Brzmi to właściwie całkiem ciekawie i mogłoby być wstępem do niezłego filmu gatunkowego. Backstage drama. Or farce. Ale tak się nie stało. Z ekranu po prostu wieje nudą. Zwłaszcza w pierwszej połowie, gdzie nic się nie dzieje, poza tym, że aktorzy chodzą długimi, obskurnymi korytarzami teatru i krzyczą na siebie, albo gadają. Lubię filmy gadane, ale ta gadanina jest po prostu nużąca.

Film jest pretensjonalny i banał goni w nim banał. Ten bezdomny/szaleniec recytujący na ulicy monolog Macbetha. To całe starcie kultury popularnej i "wysokiej", celebryckie Los Angeles kontra intelektualny Nowy Jork, tyrania mediów społeczościowych ( "gardzisz facebookiem i twitterem, ale nie możesz się bez nich obejść") i mediów w ogóle - ani to odkrywcze, ani szczególnie interesujące, a przy tym bardzo płytko potraktowane. Tyle o świecie. Równie bezbarwnie wypada zestaw problemów osobistych naszych bohaterów. Mężczyzna przeżywający kryzys wieku średniego, rozpaczliwie próbujący nadać sens swojemu życiu, córka obwiniająca ojca o życiowe niepowodzenia, arogancki aktor w rzeczywistości zagubiony i niepewny, nieistniejący poza sceną. I znów twórcy filmu zaledwie ślizgają się po powierzchni i nie mają nam nic ciekawego do powiedzenia.


*** "Birdman" (2014). Kadr z filmu ***
  
Oczywiście pisząc o "Birdmanie", trzeba obowiązkowo pochwalić świetną grę Keatona i przypomnieć, że biografia aktora bardzo przypomina życie bohatera filmu. Ale co z tego wynika dla widza, pytam się? Jeżeli uważacie, że życie Michaela Keatona jest warte zekranizowania, dajcie widzom biografię Keatona, a jeżeli dajecie fikcję, to mnie naprawdę nie musi interesować, co przeżywał aktor zanim przyszedł na plan. Wobec postaci Riggana Thomasa pozostałam całkowicie obojętna, więc albo aktor zagrał słabo, albo postać była naprawdę źle napisana. (Prawdę mówiąc, dotyczy to również pozostałych postaci w tym filmie). Drugą obowiązkową wzmianką w każdym tekście o "Birdmanie" jest ta o fenomenalnej pracy kamery i montażu. Ach, jakie wspaniałe długie ujęcia bez cięć, jakie to wszystko było trudne technicznie! (To dlatego aktorzy musieli bez przerwy przemieszczać się po tych korytarzach, żeby uwidocznić te niesamowite ujęcia). Owszem, sposób filmowania być może podniósł jakość filmu, ale nawet najlepiej poprowadzona kamera nie jest w stanie zrobić z przeciętnego filmu arcydzieła.

W całym filmie najbardziej zainteresował mnie wątek prominentnej krytyczki teatralnej, która ma zamiar zmiażdżyć premierę. Scenę, kiedy Riggan rozmawia z nią w barze i recenzuje jej recenzję, odbieram jako autoironiczny komentarz twórców do własnego filmu. Wystarczy jedna recenzja odpowiedniej osoby, żeby na zawsze ustalić sposób odbioru spektaklu (filmu) i uczynić z niego arcydzieło lub kompletną klapę. I ta recenzja nie musi być wcale merytoryczna (oczywiście to też nie jest szczególnie odkrywcze). Nie znam mechanizmów rządzących amerykańskim przemysłem filmowym, ale wyobrażam sobie, że na tym właśnie opiera się sukces "Birdmana". Ktoś ważny uznał go za arcydzieło - i to wystarczyło. "Nie wiem do końca, o czym jest ten film, ale wychodzę z kina w oszołomieniu" - pisze w "Wyborczej" Tadeusz Sobolewski. Ja też do końca nie wiem, ale z kina wychodzę lekko ziewając. Mogłabym wzorem Sobolewskiego wynajdywać głębokie sensy w przewijających się na ekranie obrazach. Ale nie mam ochoty. I do głowy przychodzi mi myśl, że pomimo 9 nominacji do Oscarów, jest to film przeciętny, mało znaczący.

---
*W filmie pojawia się ten słynny cytat:
Life's but a walking shadow, a poor player
That struts and frets his hour upon the stage
And then is heard no more: it is a tale
Told by an idiot, full of sound and fury,
Signifying nothing.
   - "Macbeth", Akt 5, Scena 5.

niedziela, 25 stycznia 2015

SZTUKA CZYTANIA: Kobiety Vuillarda


*** "Lucy Hessel i Jeanne Strauss w Étincelles" (1902). Édouard Vuillard (Francja, 1868-1940). ***


Édouard Vuillard zaczął karierę artystyczną jako członek grupy młodych postimpresjonistycznych artystów, określających siebie Les Nabis - nabiści, od hebrajskiego słowa oznaczającego "prorok". Choć sam nie był Żydem, przez całe swoje twórcze życie obracał się w środowisku intelektualnej i finansowej paryskiej elity żydowskiej, wielu jego przyjaciół i mecenasów było Żydami. Do sześćdziesiątego roku życia mieszkał z matką - krawcową. Był mistrzem przestrzeni domowej, charakterystyczne dla jego twórczości są wnętrza malowane w miękkich barwach, wypełnione obfitością wzorów, faktur, deseni - jakby wprost wziętych z bogatych tkanin szytych przez matkę sukien. Czytające Lucy Hessel i Jeanne Strauss nie zostały jednak uwiecznione w przytulnym pomieszczeniu, przeciwnie - wnętrze zostało tu zaledwie zaznaczone, a wzrok skupia się na tym, co na zewnątrz. Kobiety siedzą w progu, a za nimi rozciąga się rozległy pejzaż, łąka i zagajnik widoczny w oddali. Na ich sylwetki padają długie promienie słońca. Lucy była muzą i patronką Vuillarda, jego przyjaciółką i kochanką, a także - żoną jego bliskiego przyjaciela, znanego marszanda Josa Hessela. Jest spokojny letni wieczór (tak mi się wydaje) roku 1902, słychać cykanie świerszczy...

Vuillard zmarł na atak serca 21 czerwca 1940 r., tydzień po wkroczeniu Niemców do Paryża. Wkrótce świat jaki znał przestał istnieć.



 
Kolejna książka, o której niedługo napiszę, zabierze nas do Francji lat 40. XX w. Dzisiejszy wpis do pewnego stopnia zapowiada jej tematykę.

czwartek, 22 stycznia 2015

Benedict Cumberbatch a sprawa polska

*** Benedict Cumberbatch jako Alan Turing w "Grze tajemnic" ("The Imitation Game"). Materiały promocyjne ***



Mam nadzieję, że dla wszystkich jest jasne, że powyższego tytułu nie należy brać poważnie. Po prostu byłam wczoraj w kinie i chciałabym napisać parę słów o "Grze tajemnic". Oczywiście wcale mnie nie dziwi, a co więcej uważam to za całkowicie naturalne, że szeroką polską opinię publiczną w związku z tym filmem interesuje najbardziej to, czy przypadkiem znowu nie pominięto naszego wkładu w ważne historyczne wydarzenie. (Jest to tym bardziej naturalne, że Anglicy mają wielkie zasługi w dziedzinie pomijania polskiego wkładu). Nie zamierzam się jednak nad tą kwestią długo rozwodzić, bo sprawa jest dosyć prosta. Chodzi o to, czy "The Imitation Game" jest filmem o złamaniu kodu Enigmy, czy nie. Moim zdaniem dotyczy Enigmy w tym stopniu, że Polakom należą się jakieś cztery zdania. Z ekranu padają trzy, a właściwie dwa, z czego jedno zdanie powtórzone jest dwukrotnie, i nie do końca odpowiada prawdzie. "Polski wywiad wojskowy wykradł ją (Enigmę) z Berlina" - dokładnie użyto wyrażenia "smuggle out", co nasuwa wizję kilku agentów, którzy gdzieś się włamują i fizycznie wykradają maszynę szyfrującą. Tymczasem sprawa jest złożona, ale najważniejszy jest intelektualny wkład polskich kryptologów, którzy - dysponując cywilną wersją Enigmy - skonstruowali coś nazwanego "bombą kryptologiczną", co umożliwiało odszyfrowywanie wiadomości. Drugie zdanie jest lepsze - Turing tłumaczy, że chce skonstruować maszynę, która działałaby jak "ta stara polska", tylko miała większe możliwości. Zatem potraktowanie "sprawy polskiej" w "Grze tajemnic" nieco rozczarowuje, ale bądźmy realistami, dlaczego ktoś miałby dokładać starań, żeby połechtać naszą dumę narodową? I konia z rzędem temu, kto zdołałby wymyślić zdanie zawierające nazwiska: Rejewski, Różycki, Zygalski, nadające się do włożenia w usta któremukolwiek z bohaterów, i pokazać te wszystkie niuanse w filmie, w którym, jak już wspomniałam, historia Enigmy nie jest najważniejsza.

No dobrze, spełniwszy patriotyczny obowiązek, nareszcie mogę przejść do sedna. Czy film mi się podobał? Owszem. Czy warto było go obejrzeć? Tak. Ale jednocześnie "Gra tajemnic" lepiej wypada w zwiastunie niż podczas seansu. "The Imitation Game" jest świetnie zagranym filmem z nie najlepszym scenariuszem i raczej niezbyt dobrze zmontowanym (mam tu na myśli nie tyle cięcia w poszczególnych ujęciach, co dobór scen z nakręconego materiału i sposób ich zestawienia w filmie), za to z całą pewnością przewartościowanym przez gremia przyznające nagrody. Nominacje do Oscarów we wszystkich najważniejszych kategoriach, w tym za najlepszy film, reżyserię i scenariusz, są chyba jednak głównie efektem działania machiny promocyjnej.

Problem "Gry tajemnic" polega na tym, że właściwie nie do końca wiadomo, jaki jest jej temat. Oczywiście jest to film biograficzny o Alanie Turingu, genialnym matematyku, ojcu informatyki, który w czasie II wojny światowej pracował w Bletchley Park, tajnym ośrodku brytyjskiego wywiadu. Ostatecznie to właśnie jego praca doprowadziła do złamania kodu niemieckiej maszyny szyfrującej, co przyspieszyło zwycięstwo Aliantów i uratowało wiele milionów istnień ludzkich. O życiu Turinga z filmu nie dowiemy się jednak więcej niż z Wikipedii, o rozpracowaniu Enigmy też niewiele, choć ten wątek zajmuje wręcz za dużo miejsca w całej historii. Spodziewałam się więcej - właściwie więcej wszystkiego: więcej Turinga, więcej jego pracy, więcej napięcia związanego z walką o zwycięstwo w wojnie, więcej losów powojennych. Fabuła koncentruje się na życiu i pracy Turinga podczas wojny, pokazując je z perspektywy lat 50., kiedy na skutek włamania do jego mieszkania, Turing staje się przedmiotem zainteresowania policji. Detektyw szuka w Turingu szpiega, znajduje homoseksualistę - czyli według ówczesnego brytyjskiego prawa przestępcę winnego obrazy moralności. (Zaskakujące, że ten wątek dotyczący homoseksualizmu Turinga jest właściwie w filmie tylko lekko zaznaczony). Do tej dwutorowej narracji dodano kilka scen z lat chłopięcych Turinga, właściwie niepotrzebnie, bo nie wnoszą do opowieści niczego, co nie zostało pokazane w pozostałych scenach.

Choć fabuła filmu nie jest zbyt dobrze skonstruowana i nie dostarcza wielu informacji, twórcom filmu udało się coś ważnego - pokazać Turinga. Jest to głównie zasługa grającego jego postać Benedicta Cumberbatcha. Jego występ jest głównym powodem, dla którego warto się wybrać do kina. Aktor ma już doświadczenie w graniu nieprzystosowanego społecznie geniusza, wydawać by się więc mogło, że przeniesie po prostu do filmu swoją rolę z "Sherlocka". (Kto nie widział "Sherlocka" niech koniecznie nadrobi zaległości). Nic bardziej mylnego. Cumberbatch wykreował te dwie postaci, powierzchownie bardzo do siebie podobne (nieprzyjemny dla otoczenia geniusz, mający problemy z odczytywaniem ludzkich emocji) w sposób zupełnie różny. Jego Turing jest jednocześnie pewny siebie i arogancki oraz jakby zagubiony i wycofany, co widać w sposobie poruszania się, sylwetce, spojrzeniu. Turingowi brak umiejętności społecznych, zachowuje się jak robot imitujący człowieka, np. w zabawnej scence, kiedy próbuje opowiedzieć dowcip i być miły dla kolegów. Ale w tym robocie jest również coś bardzo wzruszającego - i Cumberbatch świetnie to pokazał. Zresztą cały zespół zagrał bardzo dobrze, ale Benedict Cumberbatch niejako zepchnął pozostałych ze sceny. Nominacja do Oscara w pełni zasłużona.

Nominacją do Oscara uhonorowano również Keirę Knightley za rolę Joan Clarke - moim zadaniem nieco na wyrost, ale muszę przyznać, że jej występ bardzo mi się podobał. Co było dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo na ogół Keira Knightley raczej mnie irytuje i do tej pory widziałam tylko jeden film ("Pokutę"), w którym jej rola do mnie trafiła. Zresztą sama postać Joan Clarke - błyskotliwej matematyczki w czasach, gdy kobietom oferowano jedynie posady sekretarek - jest bardzo interesująca, a Keira Knightley jest dokładnie taką Joan, jakiej ten film potrzebował. W ogóle wątek przyjaźni Joan i Alana Turinga został w filmie bardzo ładnie pokazany i chyba jest tym, co zapamiętam najdłużej (nawet jeśli nie jest całkiem zgodny z prawdą biograficzną). To, jak Joan uczy Alana, "jak być człowiekiem", jak rodzi się między nimi trudne do zdefiniowania uczucie, jak oboje troszczą się o siebie, choć on potrafi jej ofiarować jedynie czułość robota. Między Joan Clarke a Turingiem istnieje do pewnego stopnia symetria. Oboje niesłychanie zdolni i oboje nie mogący w pełni swoich zdolności wykorzystać, oboje w pewnym sensie odrzuceni. On ze względu na swoje upośledzenie w dziedzinie umiejętności społecznych, ona - bo jest kobietą w świecie zdominowanym przez mężczyzn.

  *** Scena z filmu. Keira Knightley jako Joan Clarke ***

I może o tym jest właśnie ten film, o opresyjnym społeczeństwie, które od jednostki wymaga zmieszczenia się ściśle określonych ramach, które nie jest w stanie zaakceptować inności. Gdybym miała zinterpretować film w kategoriach uniwersalnych, to tak właśnie bym go odczytała. Czasy się zmieniają, więc normy też ulegają zmianom, ale niechęć wobec tego, co wymyka się standardom, jednak pozostaje. Oczywiście zasługą filmu jest przywrócenie (czy też wprowadzenie do) pamięci zbiorowej, i to w skali globalnej, postaci Alana Turinga, i oddanie sprawiedliwości człowiekowi tak niesprawiedliwie potraktowanemu przez kraj, który tak wiele mu zawdzięczał. Jeszcze długo po śmierci Turinga - popełnił samobójstwo w r.1954, nie mogąc znieść skutków chemicznej kastracji, której go poddano - homoseksualizm pozostawał w Wielkiej Brytanii przestępstwem. Prawo zmieniono dopiero w późnych latach 60. A wracając do sprawy polskiej, to jesteśmy jednym z niewielu krajów na świecie, gdzie homoseksualizm nigdy nie był penalizowany. 

***

Scenariusz "Gry tajemnic" jest oparty na książce Andrew Hodgesa "Alan Turing: Enigma" (Wydawnictwo Albatros, 2014 - po lewej okładka książki), co pozwala mi umieścić dzisiejszy wpis w kategorii: ekranizacje. Książki niestety nie czytałam.
---
"Gra tajemnic"/"The Imitation Game" (2014), reż. Morten Tyldum. W kinach od 16. stycznia.

wtorek, 20 stycznia 2015

Ania wyrusza w szeroki świat



Zgadza się. Rudowłosa dziewczyna z książką z poprzedniego wpisu to według mnie Ania Shirley. W dzisiejszym wpisie Ania opuszcza arkadyjską Wyspę Księcia Edwarda i rusza w świat zdobywać wiedzę, nie tylko tę naukową, ale również o sobie samej.

„Anię na uniwersytecie” (Anne of the Island) Lucy Maud Montgomery napisała jako trzecią powieść z cyklu. Dedykowała ją „wszystkim dziewczętom na świecie, które chciały więcej o Ani” (w polskim wydaniu – Naszej Księgarni – dedykacja się nie pojawia). Książkę po raz pierwszy wydano w r. 1915, sześć lat po „Ani z Avonlea”. Ta stosunkowo długa przerwa po poprzednim tomie przygód Ani i dedykacja mogą wskazywać na to, że pisarka zasiadła do pisania tej książki nie tyle z własnej chęci, co odpowiadając na zapotrzebowanie czytelników – i wydawcy. Mimo to wiele osób właśnie „Anię na uniwersytecie” uważa za swoją ulubioną książkę z serii. Ja nie do końca tę opinię podzielam, choć przyznaję, że to urocza, ciepła lektura – w sam raz na zimowy wieczór.

Ania ma lat 18 i właśnie spełnia się jej wielkie marzenie – rozpoczyna studia na uniwersytecie (a wraz z nią grupa przyjaciół z Wyspy Księcia Edwarda). Czytelnik dostaje więc opis życia studenckiego początku ubiegłego wieku i jest to całkiem zajmujące. Nauka, współzawodnictwo, stres przedegzaminacyjny, ale również organizacje i zabawy studenckie (czasem nawet nieco frywolne, np. aby zostać przyjętym do pewnego stowarzyszenia, Gilbert musi paradować po głównej ulicy miasta w damskim fartuszku kuchennym i czepku – no, no, toż to jakimś dżenderem trąci) i uczestnictwo w całkiem intensywnym życiu towarzyskim. Zabawnie się to czyta, zwłaszcza mając już swoje lata studenckie dawno za sobą. 

Na pierwszym roku Ania i jej przyjaciółki mieszkają na stancji, ale potem udaje im się wynająć najbardziej uroczy domek, jaki tylko można sobie wyobrazić, przycupnięty w zacisznym ogródku pomiędzy willami bogaczy (właścicielkami są dwie wielce oryginalne stare panny – w każdym sensie tego wyrażenia – ciotka i bratanica, udające się właśnie w podróż do Europy). Gospodarstwo dziewczętom prowadzi ciotka Jakubina – urocza starsza dama. Kiedy czytałam to jako dziecko, nie mogłam zrozumieć na czym właściwe polegała jej rola – czyżby cztery dorosłe dziewczyny nie potrafiły zrobić zakupów i ugotować sobie obiadu? Teraz oczywiście jest dla mnie jasne, że ciotka Jakubina znalazła się tam tylko z jednego powodu – jako przyzwoitka. Bo nawet jeśli możliwe byłoby, żeby młode panienki prowadziły same dom, to z pewnością nie mogłyby w tym domu organizować spotkań towarzyskich. A z ciotką Jakubiną dziergającą przy kominku nawet wizyty młodych kawalerów nie mogły budzić niczyich zastrzeżeń. (Na marginesie dodam, że ów uroczy domek nosił w oryginale bezpretensjonalną nazwę Patty’s Place. Nieoceniona Janina Zawisza-Krasucka przetłumaczyła ją jako Ustronie Patty i odnoszę wrażenie, że panna Patty uznałaby tę nazwę za wydumaną).

Spośród zapewne wielu nowych znajomych Ani bliżej poznajemy jedną – Philippę Gordon, nie wiedzieć czemu w polskim przekładzie występującą jako Izabela. Iza/Phil jest dziewczyną o zniewalającej urodzie, w dodatku pochodzącą z bogatej rodziny. Niezbyt to prawdopodobna towarzyszka dla Ani i jej przyjaciółek, ale Iza okazuje się naprawdę miłą osobą, choć spędza większość czasu na zabawach i przy poważnej Ani wydaje się być trzpiotką i głuptaskiem. Ale L.M.M. na szczęście nie popada w schemat „ładnej i głupiej”. Iza jest jedną z najlepszych studentek na roku, a w dodatku świetną matematyczką (choć pozostaje tajemnicą, jak przy intensywnym życiu towarzyskim udaje się jej to osiągnąć). I w końcu – to Iza okazuje się bardziej dorosła od Ani.

No właśnie, Ania w tej książce moim zdaniem niezbyt się L.M.M. udała. Jest momentami wręcz irytująca i nie jestem w stanie uwierzyć w jej postać. Z jednej strony jest bardzo dojrzała, nie zapominajmy, że ma doświadczenie jako nauczycielka i razem z Marylą wychowuje dwójkę dzieci – i świetnie sobie radzi w tej roli. Sprawia wrażenie osoby bardzo poważnie podchodzącej do życia i sporo już o nim wiedzącej. Z drugiej strony, żywi niesłychanie dziecinne wyobrażenia na temat idealnej miłości i w kwestii własnych uczuć okazuje się głupiutką gąską. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że Ania pod pewnymi względami przypomina Madzię Brzeską z "Emancypantek"... tak, to zdecydowanie dobre porównanie. Zapewne psychoanalityk miałby wiele do powiedzenia, dlaczego Ania uparcie broni się przed przyjęciem faktu, że jej znajomość z Gilbertem, najpierw szkolnym wrogiem, a później serdecznym przyjacielem, może mieć kontekst erotyczny (ja jednak nie będę drążyć tutaj tego tematu).

Okładka wydawnictwa Simon & Schuster, 2014
Tekst oryginalny zawiera motto, wiele mówiący cytat z Tennysona (również pominięty w wydaniach Naszej Księgarni):

All precious things discovered late
To those that seek them issue forth,
For Love in sequel works with Fate,
And draws the veil from hidden worth.

Skarby, które odkrywa się późno... W końcu Ania odkryje to, co dla jej przyjaciół – i dla czytelników – jest jasne od początku: że takiego faceta jak Gilbert nie spotyka się codziennie, a właściwie, że spotyka się go tylko raz w życiu. I że w żadnym wypadku nie wolno pozwolić mu odejść. Wcześniej jednak odrzuci jego oświadczyny i uwikła się w znajomość z, jak sądzi, idealnym kandydatem na Tego Jedynego, Royalem Gardnerem (tutaj w pełni popieram tłumaczkę, która przerobiła go na Roberta, choć być może w zamyśle L.M.M. to imię miało mu dodać jeszcze więcej splendoru w oczach Ani). Po dwóch latach Robert/Roy poprosi Anię o rękę w sposób doskonały, niesłychanie elokwentny i poetyczny (a więc tak różny od prostolinijnych oświadczyn Gilberta). A nasza bohaterka… na szczęście również tym razem stwierdzi, że to jednak nie to. Fabuła jest właściwie bardzo przewidywalna, choć akurat to mi nie przeszkadza, bo po drodze mamy mnóstwo zabawnych i wzruszających epizodów. Naiwność Ani w kwestii uczuć jest jednak mało przekonująca (Madzi Brzeskiej dużo bardziej z tym do twarzy). 

Jak to się często L.M.M. zdarza, słoneczny i lekki ton „Ani na uniwersytecie” jest przełamany fragmentami o zgoła innym charakterze. Szkolna koleżanka Ani, Ruby Gillis, umiera na „galopujące suchoty”. Ale znacznie mroczniejsza jest historia, z którą Ania styka się pewnego lata, gdy zastępując koleżankę, pracuje w wiejskiej szkole – polecam zapoznać się z rozdziałami od „List Ani do Izy” do „Jan Douglas przemówił”. To historia, która właściwie nadawałaby się na osobną powieść (psychologiczną), bardzo smutną i dla dorosłych – o matce, która przez długie lata psychicznie torturuje syna i jego ukochaną. Czyste zło ukryte w banalnej codzienności. A wracając do weselszych tematów – natrafiłam w tej książce na coś, co można chyba uznać za swego rodzaju manifest literacki L.M.M., rozpisany na dwa głosy: Ani i jej sąsiada z Avonlea, pana Harrisona. 

Otóż Ania nie tylko studiuje, rozmyśla o idealnej miłości i odrzuca oferty matrymonialne. Próbuje także swoich sił jako pisarka. Jej pierwszą próbą literacką jest utwór zatytułowany „Pokuta Aweryli” (który później Diana, kierując się zresztą najszczerszymi intencjami, tak straszliwie – w mniemaniu Ani – zbezcześci). Ania prosi pana Harrisona o opinię na temat swojego opowiadania i przy tej okazji ma między nimi miejsce bardzo ciekawa rozmowa. Pan Harrison krytykuje Anię miedzy innymi za „kwieciste ustępy”. „Zostawiłam tylko opis zachodu słońca, bo ten według mnie był najlepszy – szepnęła nieśmiało” Ania. Panu Harrisonowi nie podoba się również, że bohaterowie „zbyt dużo mówią i wyrażają się trochę za górnolotnie”. Ta krytyka bardzo mnie rozbawiła, bo wiele zarzutów pana Harrisona wobec Ani sama mogłabym postawić L.M.M. Autorka albo nie wie, że sama popełnia niektóre z grzechów swojej bohaterki, albo przeciwnie, ten fragment powieści można potraktować jako jej polemikę z krytykami (przy czym wydaje mi się, że swoje poglądy autorka wkłada w usta obojga – spierających się ze sobą – interlokutorów) i jeśli L.M.M. każe swoim bohaterom wyrażać się nieco górnolotnie i robi wiele szumu wokół wschodów i zachodów słońca, robi to z pełną premedytacją.

Muszę jednak przyznać, że w niektórych momentach L.M.M. umie wykazać się podziwu godnym umiarem i prostotą. W ostatnim akapicie powieści, kiedy już Ania i Gilbert wszystko sobie wyjaśnili „Gilbert drew her close to him and kissed her”. Nie mogę natomiast tego samego powiedzieć o tłumaczce. W wersji Janiny Zawiszy-Krasuckiej Gilbert nie mógł oczywiście Ani tak po prostu pocałować: „przytulił ją do siebie i złożył na jej ustach pierwszy gorący pocałunek”.



---
Lucy Maud Montgomery, “Anne of the Island” (link do tekstu znajduje się w zakładce "Książki z domeny publicznej").
Lucy Maud Montgomery, „Ania na uniwersytecie”. Przekład Janina Zawisza-Krasucka, ilustracje Bogdan Zieleniec. Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 1968.

niedziela, 4 stycznia 2015

SZTUKA CZYTANIA: Dziewczyna z warkoczami




 
*** "Dziewczyna z warkoczami", Samuel Henry William Llewellyn (1858 – 1941, Anglia) ***


Kim jest ta rudowłosa dziewczyna o szarych oczach? Jest ranek, zapewne letnia niedziela, a ona pobiegła do ogrodu w koszuli nocnej, żeby rozkoszować się poezją w blasku pierwszych promieni słońca. (Jest to możliwe tylko dlatego, że o tak wczesnej porze wszyscy jeszcze śpią; gdyby podejrzewała, że ktoś ją może zobaczyć, zadbałaby o bardziej odpowiedni strój). Założę się, że to wiersze Tennysona. Co chwilę przerywa jednak lekturę, bo w myślach układa swoją własną książkę, zatytułuje ją "Pokuta Averyli".

Wielbiciele tej prawdopodobnie najsłynniejszej rudowłosej bohaterki książkowej zapewne już wiedzą, kogo przypomina mi dziewczyna z obrazu Llewellyna. Inni mogą zgadywać, a zagadka rozwiąże się wkrótce, bo mam zamiar przypomnieć w najbliższym czasie jedną z książek, w której ta niepoprawna romantyczka wystąpiła.



piątek, 2 stycznia 2015

O "Emancypantkach" Bolesława Prusa







Po świętach wybrałam się w krótką podróż, porzuciłam więc lśniącą złotymi grudkami Eleanor Catton na stronie 246 i do pociągu zabrałam ze sobą lekki i zgrabny czytnik e-booków, wypełniony głównie klasyką. Nie ma to jak porządna, prawdziwa dziewiętnastowieczna powieść. Tak się złożyło, że po powrocie z podróży byłam zmuszona na jakiś czas zapakować się do łóżka (gdzie pozostaję do dzisiaj), ale do Catton jeszcze nie wróciłam. Wciąż leży przy łóżku z zakładką pomiędzy stronami 246 a 247, na których ciągle jest ten sam dzień, który rozpoczął się na stronie pierwszej, a akcja dopiero się zawiązuje. Do gorączki złota w mieście Hokitika zapewne wrócę niebawem, tymczasem całkowicie pochłonęły mnie zdumiewające przypadki Madzi Brzeskiej.

Kto dzisiaj czyta „Emancypantki” Prusa? Może studenci polonistyki, ale mam wrażenie, że szersze grono czytelników o tej książce zapomniało. Niesłusznie, bo lektura „Emancypantek” może dostarczyć współczesnemu czytelnikowi wiele przyjemności i kilku tematów do refleksji. Z jednej strony to taka pozytywistyczna baśń o Kopciuszku, z tym że czytelnik nie jest ani przez chwilę pewny, czy piękne i pełne cnót dziewczę poślubi w końcu swojego księcia, który nie jest co prawda szczególnie urodziwy, za to z całą pewnością inteligentny i posiada pałac. „Tylko Bóg wie o tym” – pozwolę sobie zacytować matkę Apolonię. Co więcej, czytelnik w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać, czy takiego właśnie losu powinien owemu Kopciuszkowi życzyć. Z drugiej strony „Emancypantki” to gorzka satyra społeczno-obyczajowa, ale i to jeszcze nie wszystko, bo Prus z dużą dozą wnikliwości zagląda w dusze i umysły swoich bohaterów, jest to więc również powieść psychologiczna. Daje też kilka wykładów naukowych i filozoficznych, próbując pogodzić naukowy materializm z religijną duchowością, ustami schorowanego matematyka Dębickiego naukowo dowodząc istnienia duszy, a dowód ten opierając między innymi na fizycznych właściwościach eteru (owej tajemniczej substancji, która do dnia dzisiejszego przetrwała w wyrażeniu „fale eteru”, ale próżno by jej szukać we współczesnych podręcznikach fizyki). Wykłady te mogą być nieco nużące, ale jednocześnie są wspaniałym przykładem intelektualnego fermentu, którym odznaczała się druga połowa XIX w. (boleśnie kontrastującego z marazmem, który charakteryzuje nasze czasy).

Na stronach „Emancypantek” znajdziemy całą galerię ciekawych postaci kobiecych i męskich, ale główną bohaterką powieści jest Madzia Brzeska, w chwili gdy ją poznajemy panienka osiemnasto- czy dziewiętnastoletnia, niedawna absolwentka renomowanej pensji pani Latter, obecnie na tej pensji pełniąca obowiązki damy klasowej, czyli nauczycielki. Panna Brzeska jest córką niezamożnego prowincjonalnego lekarza i ten fakt dobitnie wyznacza jej miejsce w społeczeństwie i aspiracje życiowe, dlatego, otrzymawszy posadę prawie darmowej nauczycielki, sądzi, że złapała Pana Boga za nogi. Madzia, czy też panna Magdalena, jest śliczna (ale o tym nie wie), wesoła, bardzo zdolna, a przy tym bardzo naiwna. Ale co najważniejsze – Madzia ma anielskie serce. Nie ma w niej ani śladu egoizmu, a jej postępowaniem kieruje przede wszystkim chęć ulżenia innym w kłopotach. Nietrudno się domyślić, że tak kryształowa osoba jest najlepszym celem plotek i obmowy. A to właśnie plotka rządzi tym światem i trzeba przyznać, że odmalowując to polskie piekiełko, wszystko jedno, czy jest nim prowincjonalne powiatowe miasteczko, czy stolica, Prus wykonał świetną robotę.


Kiedy zaczynałam czytać tę powieść, sądziłam, że ostrze satyry będzie wymierzone właśnie w kobiety, w tytułowe emancypantki, i że to słowo z pewnością jest opatrzone ironicznym cudzysłowem. Jest tak do pewnego stopnia, bo naprawdę niewiele trzeba, by kobiecie przyczepiono łatkę „emancypantki” (określenie pejoratywne). To prawda, że przedstawione w powieści „emancypantki-aktywistki” to postacie groteskowe. Ale jednocześnie Prus przedstawił sytuację kobiet w ówczesnym społeczeństwie w sposób realistyczny i rzetelny i niewątpliwie odnosił się do „sprawy kobiet” ze zrozumieniem i sympatią. Napiętnował społeczną niesprawiedliwość wobec kobiet nawet tam, gdzie nie dostrzegały jej jego bohaterki, bo większość z nich nie rozmyślała ani nad podwójnymi standardami moralno-obyczajowymi, ani nad faktem, że ich praca jest kilkukrotnie niżej wynagradzana niż porównywalna z nią praca mężczyzny, ani nad tym, że dominująca rola mężczyzny, jako rzekomego opiekuna kobiety, bardzo często pozwalała mu po prostu na pracy kobiety pasożytować. W powieści Prusa mamy różnorodne typy kobiet, które zresztą przetrwały do naszych czasów. Są „wojujące feministki”, są „strażniczki patriarchatu”, są wreszcie kobiety „samodzielne” – przeważnie nie z pobudek ideologicznych, a z konieczności życiowej. Niektóre z tych kobiet występują w podwójnych rolach, np. pani Latter, właścicielka pensji, jest samodzielną kobietą sukcesu (niestety w chwili, gdy ją poznajemy, sukces odchodzi już w przeszłość), a jednocześnie wychowuje swoje dzieci w sposób, który petryfikuje krzywdzący kobiety porządek społeczny.

Co ciekawe, w powieści mówi się o „samodzielności” kobiet i „emancypacji”, ale nigdy nie padają słowa „niezależność” i „równouprawnienie”. Zastanawiam się, czy te pojęcia nie funkcjonowały wówczas w dyskursie społecznym, czy też dobór słownictwa był wynikiem politycznej (auto?)cenzury. Bo przecież od niezależności tylko krok do niepodległości, a wspominanie o prawach w ogóle jest niebezpieczne. Czytając „Emancypantki” możemy porozmyślać nad tym, jak daleką drogę przebyło nasze społeczeństwo przez te 140 lat, a z drugiej strony – jak niewiele się w pewnych kwestiach zmieniło. Bo przecież wiele problemów, z którymi borykały się kobiety w latach 1870-tych, jest wciąż naszymi problemami, chociażby dyskryminacja zarobkowa.

Przyznam się, że pod koniec powieści anielskość i naiwność Madzi zaczęły mnie męczyć i miałam ochotę nieco nią potrząsnąć (sama Madzia też coraz bardziej męczyła się życiem). Mimo to książkę gorąco polecam wszystkim, kobietom i mężczyznom, tym z lewej i z prawej strony sceny politycznej. To naprawdę świetny kawał literatury, wypełniony celnymi obserwacjami społecznymi i niepozbawiony humoru (choć nieco gorzkiego). Może tylko satyra jest czasem kreślona trochę zbyt grubą kreską (np. satyryczne nazwiska większości postaci dalszego planu nieco mnie irytowały). Ale ta powieść jest pełna skarbów, ot chociażby taki fragment sprawił mi dużo radości – to jakby pierwszy szkic scenariusza filmu „Melancholia”:

Wyobraźmy sobie, że kiedyś pisma przyniosą następujący telegram: "W tych dniach astronom taki a taki dojrzał w konstelacji Byka, tuż obok Słońca, nowe ciało niebieskie, które zrobiło na nim wrażenie planety. Obserwacje w tej chwili są przerwane z powodu ukrycia się gwiazdy poza tarczą słoneczną."
W parę tygodni, gdy publiczność już zapomniała o zjawisku, telegram ogłosił o nim nieco pełniejsze wiadomości. "Nowe ciało niebieskie jest kometą, a raczej olbrzymim uranolitem, równym ziemi lub większym od niej; znajduje się poza orbitą Jowisza, ale szybko zbliża się ku słońcu w linii prostej. Co najważniejsze: droga jego zdaje się leżeć na płaszczyźnie ekliptyki. To ciało niebieskie można już widzieć gołym okiem na godzinę przed wschodem słońca." Wiadomość ta, obojętna dla ogółu, od tygodnia zajmowała astronomów, a obecnie zaniepokoiła ludzi obeznanych z astronomią. Mówili oni: jeżeli ów uranolit toczy się ku słońcu po płaszczyźnie ekliptyki, więc koniecznie musi przeciąć drogę ziemi. Otóż kiedy on ją przetnie? Jeżeli kometa, właściwie uranolit, przetnie drogę ziemską przed grudniem albo po grudniu, możemy bezpiecznie przypatrywać się nadzwyczajnemu widokowi: Ale jeżeli przecięcie nastąpi w grudniu, sprawa stanie się straszną. Może bowiem trafić się zderzenie dwu ogromnych mas, z których jedna leci z prędkością trzydziestu wiorst na sekundę, a druga - nie powolniej. Łatwo zrozumieć, że obie masy przemieniłyby się w kłąb ognia.
Nie trzeba wspominać, że w ciągu następnych tygodni posypałoby się mnóstwo artykułów i broszur roztrząsających kwestię: w którym dniu uranolit przetnie drogę ziemską? Naturalnie autorzy twierdzili, że o zetknięciu się ziemi z niespodziewanym wędrowcem nie ma mowy, choć już wszystkim było wiadomo, że przecięcie orbity ziemskiej nastąpi w grudniu. Przy czym optymiści twierdzili, że wówczas ziemia od przybłędy będzie oddalona na dziesięć milionów mil, a pesymiści przypuszczali, że będzie odległa na milion mil.
"Ale i w tym wypadku - pisali pesymiści - tylko zobaczymy gwiazdkę kilka razy większą od Jowisza, która szybko przesunie się po niebie od zachodu na wschód."
"To jeszcze można wytrzymać!" - powiedziała sobie publiczność przechodząc do codziennych kłopotów. Roztropniejszych jednak uderzył fakt, że astronomowie nie zabierają głosu w tej kwestii, ale że w obserwatoriach trafiają się dziwne rzeczy. Rachmistrze ciągle mylili się w rachunkach: panowała bowiem niepewność co do prędkości biegu owego ciała niebieskiego. W końcu, co już ukrywano przed publicznością, jeden z astronomów powiesił się, drugi się otruł, a trzeci palnął sobie w łeb. Gdy zaś przejrzano ich rachunki, okazało się, że każdemu z nich wypadło, iż jeżeli uranolit pędzi z szybkością trzydziestu kilometrów i dwustu pięćdziesięciu metrów na sekundę, musi bezwarunkowo zetknąć się z ziemią.(...)

---
Link do tekstu "Emancypantek" znajduje się się w zakładce "Książki z domeny publicznej".
Na "okładce" "Emancypantek" zamieszczonej w tym wpisie umieściłam obraz George'a Clausena.