piątek, 31 października 2014

SZTUKA CZYTANIA: dwie kobiety we wnętrzu


*** Jean Georges Ferry (1851-1926), "Dwie kobiety czytające we wnętrzu". Olej na płótnie. *** 

Ten obraz przywiódł mi na myśl siostry pana Bingleya. Jest to skojarzenie całkiem nieuprawnione, bo artysta francuski, a obraz jest dosyć zagadkowy. Dwie panie, raczej znudzone, w sukienkach (ale nie butach) z okresu empire, czytają w salonie, którego wystrój też chyba pochodzi z epoki późniejszej. Ale to nic, dla mnie to panna Bingley i pani Hurst, choć wiem, że one książek nie lubiły...

Miss Bingley's attention was quite as much engaged in watching Mr. Darcy's progress through his book, as in reading her own; and she was perpetually either making some inquiry, or looking at his page. She could not win him, however, to any conversation; he merely answered her question, and read on. At length, quite exhausted by the attempt to be amused with her own book, which she had only chosen because it was the second volume of his, she gave a great yawn and said, "How pleasant it is to spend an evening in this way! I declare after all there is no enjoyment like reading! How much sooner one tires of anything than of a book! When I have a house of my own, I shall be miserable if I have not an excellent library."
- Jane Austen, "Pride and Prejudice" (przepraszam, nie mam pod ręką polskiego przekładu).
 

środa, 29 października 2014

Czy warto kupić czytnik e-booków?



*** Po prawej: jeden z wygaszaczy ekranu Kindle ***


Dyskusja o wyższości książek tradycyjnych nad czytnikami e-booków (lub na odwrót) nie ma sensu. Żaden nowoczesny wynalazek nie wyprze książek drukowanych na papierze - jestem o tym przekonana. Nie warto stawać po jednej ze stron i wytaczać dział przeciwko drugiej, moim zdaniem i książki drukowane, i czytniki są wspaniałymi wynalazkami ludzkości, które mogą i będą się wzajemnie uzupełniać, a nie konkurować ze sobą.

Żadnego miłośnika książek nie trzeba przekonywać, jak wiele różnego rodzaju przyjemności - oprócz tej oczywistej - może dostarczyć obcowanie z książką papierową. Książka pachnie - tu może wywiązać się spór pomiędzy wielbicielami zapachu starych książek i zwolennikami zapachu nowych. Przewracanie stron jest czynnością uspokajającą, a między kartkami można schować rozmaite przedmioty: niebiesko opalizujące piórko sójki, zasuszone płatki róż, czerwony liść klonu; można też między kartkami książki coś znaleźć, np. tysiączłotowy banknot z Kopernikiem, albo bilet do kina z roku 2001, użyty niegdyś jako zakładka. Ileż wspomnień takie znalezisko może przywołać! Czytnik tego nie potrafi. Ponadto książki stanowią najwspanialszą dekorację wnętrza, przy czym ja akurat jestem zwolenniczką dekorowania wnętrz paperbackami, a nie tomami oprawnymi w skórę (lub raczej jej imitację) ze złoceniami. Istnieją też książki, które mają sens tylko w wersji papierowej, np. wszelkiego rodzaju ilustrowane albumy.
Jeśli mam kupić nową książkę, nie mam wątpliwości - p r a w i e zawsze będzie to książka papierowa.

Po co więc zawracać sobie głowę czytnikiem? W moim przypadku impulsem były zasoby domeny publicznej. Sporo ostatnio czytam klasyki w języku angielskim - tych książek nie znalazłabym w swojej lokalnej bibliotece, w Internecie są w zasięgu paru kliknięć, całkiem legalnie i za darmo. Oczywiście dotyczy to również klasyki polskiej. Myślę, że to właśnie jest duża zaleta czytników: dzięki nim na nowo odkrywamy klasykę. To po pierwsze. Po drugie, dosyć oczywistą sytuacją, w której czytnik ma przewagę nad papierem, jest podróż, zarówno dłuższy wyjazd wakacyjny (możemy w pamięci czytnika mieć - praktycznie - "nieskończenie wiele" książek, więc nawet parę tygodni nieprzerwanego deszczu da się przeżyć), jak i codzienne dojazdy np. do pracy (czytnik zmieści się nawet w najmniejszej torebce, a e-książka zawsze otworzy się na tej stronie, na której zamknęliśmy ją na przystanku, kiedy nadjechał nasz autobus). Poza tym, kiedy jesteśmy w jakiejś głuszy (ale z łączem internetowym) i właśnie dowiedzieliśmy się o książce, którą musimy przeczytać n a t y c h m i a s t, dużo łatwiej jest kupić e-book, niż jechać do najbliższego miasta, szukać jej w księgarniach, czy zamawiać wysyłkowo.

Jestem posiadaczką czytnika od niedawna, poniżej napiszę o moich wrażeniach z jego użytkowania. Zaznaczam, że czytnik kupiłam za własne pieniądze, nie jest to artykuł zamawiany, sponsorowany, ani reklama. Nie korzystałam z innych czytników, więc nie będę oceniać, jak mój czytnik prezentuje się na tle innych marek.

Zdecydowałam się na kupno Kindle Paperwhite II i... jestem zadowolona. Zalety to przede wszystkim dotykowy ekran o dużym kontraście i podświetlany, i oczywiście Wi-Fi. Z Kindle korzysta się bardzo przyjemnie, podświetlenie ekranu można dowolnie regulować, a do czytania wieczorem w łóżku nie potrzeba lampy - duży plus. Krój i wielkość czcionki możemy dostosować tak, żeby czytało się nam jak najwygodniej. Ogólnie nie przepadam za elektronicznymi gadżetami, ale czytniki wykorzystujące technologię e-Ink mają jednak w sobie "coś", rzeczywiście czyta się z nich bardzo wygodnie, nie męcząc przy tym oczu, a doświadczenie naprawdę przypomina czytanie druku; czytnik nie wydaje się tak "bezduszny" jak tablet. Dodatkowo Kindle, o czym w ogóle (oczywiście) nie myślałam decydując się na tę markę, ale co mnie zachwyciło - ma bardzo piękne wygaszacze ekranu, w stylu retro, nawiązujące do pisania lub drukowania. Miły ukłon w stronę tradycji. Kindle bardzo dobrze trzyma się w dłoni. Dużą zaletą jest wbudowany słownik - jednym dotknięciem podświetlamy słowo i od razu widzimy hasło w słowniku. Korzystając z Wi-Fi możemy też zobaczyć jego definicję z Wikipedii.

Łyżka dziegciu do tego wiadra miodu: jeśli korzystamy z przeglądarki internetowej, możemy liczyć się z tym, że na niektórych stronach Kindle się zawiesi (mnie się to zdarzyło przy otwieraniu "Czytam to i owo..."). Jeśli chodzi o baterię, to teoretycznie na jednym doładowaniu powinna wytrzymać dwa miesiące (jeśli nie używamy Wi-Fi i czytamy 30 min. dziennie). Oczywiście z Wi-Fi będziemy korzystać, więc ten czas znacznie się skróci. Po pierwszym doładowaniu bateria wytrzymała tylko dobę, ale w tym czasie "bez przerwy" buszowałam po Project Gutenberg, Wolnych lekturach i Feedbooks, ściągnęłam mnóstwo książek i co chwilę klikałam w ekran. Po drugim ładowaniu - prawie tydzień temu - bateria jest wyładowana w 2/5 (również korzystałam trochę z Wi-Fi i czytałam więcej niż pół godziny dziennie).

Podsumowując: czy warto kupić czytnik e-booków? Niestety odpowiedź brzmi: tak. Ale nie warto zapominać o książkach tradycyjnych.


*** Po lewej: wygaszacz ekranu Kindle; po prawej: jedna z moich przyszłych lektur ;) ***

niedziela, 26 października 2014

Chelsea Monroe-Cassel, Sariann Lehrer, "Uczta lodu i ognia"

(Wpis ukazał się pierwotnie 21.01.2014 na moim starszym blogu "Dom pracy Twórczej TARNINA")



Od świąt moja kulinarna biblioteczka jest bogatsza o kolejną książkę. Jest nią "Uczta lodu i ognia", wydana przez Wydawnictwo Literackie. Nie jestem wielką miłośniczką literatury fantasy w ogóle, moje kontakty z tym gatunkiem ograniczają się właściwie do Tolkiena, Sapkowskiego i George'a R.R. Martina, ale jeśli o tych pisarzy chodzi, to chyba mogę się zaliczyć w szeregi fanów (choć nie fanatycznych). Osobom, którym tytuł z niczym się nie kojarzy, wyjaśnię, że "Uczta..." przenosi nas kulinarnie właśnie w świat "Pieśni lodu i ognia" Martina, czyli wielotomowego cyklu o walce o władzę w Westeros (wielbicielom seriali telewizyjnych znanego jako "Gra o tron").




Dla kogo jest ta książka? Oczywiście dla miłośników sagi, którzy chcieliby urządzić przyjęcie - ucztę w stylu Westeros, ale nie tylko. "Uczta lodu i ognia" to (o dziwo?) całkiem ciekawa książka kucharska dla wszystkich. To, że jesz potrawy, którymi posilali się twoi ulubieni bohaterowie (jeśli to są twoi ulubieni bohaterowie) będzie dodatkową atrakcją, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby po prostu cieszyć się smakiem wypieków, mięs przedziwnie przyprawionych, pasztetów, sałatek, deserów i napojów. Autorki, dwie blogerki pobłogosławione przez samego George'a Martina (tak, to księga kanoniczna) wyłuskały z powieści fragmenty dotyczące jedzenia i na ich podstawie stworzyły przepisy - albo według własnej wyobraźni, albo wzorując się na autentycznych przepisach ze średniowiecznych ksiąg. ("Średniowieczność" jest tu umowna, bo wiele przepisów pochodzi z epok późniejszych, zresztą oczywiście nie sięgałam do źródeł i w kwestii pochodzenia receptur muszę zaufać autorkom).

Możemy zjeść pożywne śniadanie w Winterfell albo dekadencką wieczerzę w Królewskiej Przystani. Grzechotnik po dornijsku to danie, którego pewnie nie będziemy w stanie przygotować, podobnie jak szarańczy o smaku miodowym, podawanych za Wąskim Morzem. Większość przepisów jest jednak całkowicie wykonalna, jeśli dokonamy pewnych modyfikacji - być może mięso gołębi trzeba będzie zastąpić kaczką ;)

Dekadenckie uczty zostawiam na inną okazję, na razie jestem na diecie i na dziś wybrałam ascetyczną sałatkę z Czarnego Zamku - prosto ze stołu Lorda Dowódcy. Na moment udało mi się zamienić mój salon - przy użyciu nader skromnych środków - w kwaterę Lorda Dowódcy na Murze.





Sałatka z Czarnego Zamku

- 5 szklanek młodego szpinaku
- 3 szklanki liści rzepy
- 1 szklanka rodzynków
- 1 szklanka pieczonej ciecierzycy
- ocet, olej, sól do smaku

Składniki wrzucić do miski, skropić octem i olejem, posolić, wymieszać.

Nie miałam szpinaku ani liści rzepy, użyłam roszponki, ciecierzycy z puszki i octu balsamicznego. Oczywiście ilości składników też były mniejsze - przecież nie zamierzałam karmić całego oddziału Nocnej Straży. Wyszło całkiem ciekawie, okazuje się, że da się połączyć cieciorkę z rodzynkami, co było dla mnie zaskoczeniem. Odbiegłam nieco od pierwowzoru, ale nie o ortodoksję tu chodzi, a o teatr wyobraźni, w który można się bawić nawet przy obiedzie. A na diecie teatr wyobraźni jest tym bardziej potrzebny ;)

Winter is coming!


***
Chelsea Monroe-Cassel, Sariann Lehrer "Uczta lodu i ognia". Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

wtorek, 21 października 2014

Czytanie w październiku

Bardzo narzekałam na okładki książek Alice Munro wydawanych przez Wydawnictwo Literackie, okazuje się jednak, że nie zawsze były złe. Okładka wydania z 2011 r. tomu "Zbyt wiele szczęścia" podoba mi się bardzo. Może dlatego, że zdjęcie na niej przypomina krajobraz za moim oknem. Ale też ten autobus jadący przez pustkowie to bardzo nośny symbol. Podróż przez życie. Niestety w późniejszych wydaniach okładkę zmieniono na bardziej "kobiecą".

Opowiadania - jak zwykle elektryzujące. Alice Munro jest tą pisarką, która na kilkudziesięciu stronach potrafi zawrzeć tyle, na ile inni autorzy potrzebują opasłego tomu.




Alice Munro, "Zbyt wiele szczęścia". Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.
Egzemplarz z biblioteki. Czytam w październiku 2014.


sobota, 18 października 2014

"For the poets of the future": Rilla ze Złotego Brzegu (Rilla of Ingleside) L.M. Montgomery w roku 2014


*** Simon & Schuster - okładka wydania z 2015 r. ***
Zanim przejdę do omówienia książki, uwagi techniczne. Tym razem czytałam "Rillę ze Złotego Brzegu" Lucy Maud Montgomery (L.M.M.) w wersji oryginalnej: "Rilla of Ingleside" (1921), tekst dostępny na stronie Project Gutenberg, i do tego tekstu się odnoszę. Najbardziej popularny polski przekład autorstwa Janiny Zawiszy-Krasuckiej, który zarówno ja, jak i zapewne wielu polskich czytelników zna z dzieciństwa, w wielu miejscach odbiega od oryginału. (O tych różnicach i o samym przekładzie, wobec którego, nie ukrywam, jestem dużo bardziej zdystansowana niż wobec oryginału, zamierzam napisać w osobnym poście). Wszystkie imiona bohaterów podaję za tekstem oryginalnym, a ich wersje z przekładu Zawiszy-Krasuckiej w nawiasie; wyjątek robię dla Anne Shirley Blythe, która na zawsze zostanie tylko i wyłącznie Anią. 
Zakładam, że "Rilla..." jest książką, którą większość moich czytelników już kiedyś czytała. Mimo to postaram się unikać  s p o i l e r ó w, ale nie mogę obiecać, że uda mi się to osiągnąć całkowicie.

Cytaty z książki przytaczam we własnym tłumaczeniu.
 
* * *
Myśl o przypomnieniu sobie tej książki po ponad dwudziestu latach towarzyszyła mi przez sporą część 2014 roku. Powodem była setna rocznica wybuchu I wojny światowej - "Rilla ze Złotego Brzegu", której akcja rozpoczyna się właśnie w roku 1914, była książką, która w dużej mierze ukształtowała mój obraz tamtej wojny i przez długi czas pozostała jedyną literacką relacją z I wojny światowej, jaką znałam. Nie pamiętam dokładnie, ile lat miałam, kiedy ją przeczytałam, prawdopodobnie pomiędzy 11 a 14. Pamiętam za to, że ta książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, największe z całej serii o Ani Shirley. A jak się odbiera "Rillę..." w wieku trzydziestu paru lat?

Latem roku 1914 Ania i Gilbert Blythe są szczęśliwym małżeństwem już od dwudziestu kilku lat. Sześcioro ich dzieci właśnie zaczyna dorosłe życie. W planach na jesień mają studia medyczne, uniwersytet, szkołę. Wyjątkiem jest najmłodsza z rodzeństwa, piętnastoletnia Rilla, całkowicie pozbawiona tego typu ambicji. Rilla przez najbliższe lata ma zamiar dobrze się bawić, ładnie ubierać, chodzić na potańcówki, wzbudzać zachwyt u chłopców, dużo śmiać i ogólnie cieszyć życiem. Już wkrótce wojna zmieni plany ich wszystkich, a na Rilli wymusi przyspieszone dojrzewanie.

Napiszę to już na wstępie: to jest naprawdę bardzo dobra i ważna książka, która dużo bardziej zasługuje na miano powieści wojennej niż romansu dla nastolatek. Zamykanie jej w przegródce "literatura dla młodzieży" jest nieco krzywdzące, a już w żadnym razie nie zaliczyłabym "Rilli..." do literatury dziecięcej. Choć nic nie stoi na przeszkodzie, żeby z "Rillą..." zapoznali się młodzi czytelnicy, moim zdaniem począwszy od 13-14-latków, to jej lektura będzie co najmniej równie - a być może nawet bardziej - satysfakcjonująca dla osób dorosłych. W odniesieniu do "Rilli..." bez żadnej przesady można użyć określeń takich jak "poruszająca" czy "przejmująca". Można się na L.M.M. zżymać, można się wyzłośliwiać na jej zbyt kwiecisty język, na to, że jej bohaterowie spacerują po miejscach zwanych Dolinami Tęczy, górnolotnie zachwycając się przyrodą, np. "nagimi brzozami, które są niczym pogańskie dziewice"1 , na to, że w codziennych rozmowach cytują wiersze i wypowiadają pompatyczne zdania w stylu: "Rok 1914 minął. Jego słońce, które wzeszło pogodnie, zachodziło krwawo. Co nam przyniesie 1915?"2 Ale mimo wszystko to są prawdziwi ludzie, żyjący, myślący, czujący. I nie da się pozostać na to, co przeżywają, obojętnym. Można krytykować zbyt czarno-biały obraz I wojny światowej. Brak obiektywizmu, przedstawienia różnych punktów widzenia. Ale książka jest jednocześnie świadectwem czasów, o których opowiada i w których postała, nastrojów i poglądów sporej części kanadyjskiego społeczeństwa, jak też patriotycznych uczuć jej autorki. A wiara bohaterów w sens składanej przez nich ofiary, której dorosły czytelnik w roku 2014 nie może podzielać, tylko podkreśla tragizm tamtej wojny.


*** Canadian National Vimy Memorial - pomnik upamiętniający jedną z najkrwawszych bitew kanadyjskich żołnierzy w I wojnie światowej, w której zginęło ich ponad 3,5 tys., a 7 tys. zostało rannych. Brali w niej udział bohaterowie "Rilli...". Vimy, Francja.  Źródło zdjęcia ***


Wojnę widzimy z perspektywy maleńkiego miasteczka na Wyspie Księcia Edwarda, idyllicznego zakątka, który, jak mogłoby się wydawać, leży wystarczająco na uboczu, by omijały go szalejące na świecie zawieruchy dziejowe. Wojna dosięgnie jednak również mieszkańców Glen St. Mary i samego Złotego Brzegu - wielu pójdzie walczyć, niektórzy już nie wrócą. Obserwujemy ją oczami kobiet, to one, a nie mężczyźni są głównymi bohaterkami powieści. Wspierają mężczyzn, którzy idą na front i codzienną pracą uczestniczą w wysiłku wojennym swojego kraju. Kobiety organizują Czerwony Krzyż, zbierają fundusze na pomoc ofiarom wojny, organizują patriotyczne koncerty, przygotowują bandaże i dziergają skarpety dla żołnierzy, zastępują mężczyzn przy żniwach. A przede wszystkim - są dzielne.
"In my latest story, “Rilla of Ingleside,” I have tried, as far as in me lies, to depict the fine and splendid way in which the girls of Canada reacted to the Great War – their bravery, patience and self-sacrifice. The book is theirs in a sense in which none of my other books have been: for my other books were written for anyone who might like to read them: but “Rilla” was written for the girls of the great young land I love, whose destiny it will be their duty and privilege to shape and share."
(W mojej ostatniej opowieści, "Rilla ze Złotego Brzegu", starałam się przedstawić, jak pięknie i wspaniale dziewczęta Kanady zareagowały na Wielką Wojnę. Pokazać ich odwagę, cierpliwość i poświęcenie. Ta książka należy do nich bardziej niż którakolwiek z moich poprzednich książek, gdyż one były pisane dla wszystkich, którzy mogliby chcieć je przeczytać. "Rillę..." jednak napisałam dla dziewcząt tego wspaniałego młodego kraju, który kocham, i którego przyszłość ich obowiązkiem i przywilejem będzie kształtować.) 

– L.M. Montgomery, “How I Became a Writer,” 1921

*** I Wojna Światowa. Kanadyjskie kobiety robią na drutach skarpety i szyją dla żołnierzy na froncie. Zajmowała się tym również Rilla w swoim Młodym Czerwonym Krzyżu. Źródło zdjęcia ***


Postaci kobiecych w powieści jest bardzo wiele, ale autorka skupia się na czterech mieszkankach Złotego Brzegu. Na plan pierwszy wysuwa się oczywiście Rilla, książka jest opowieścią o jej dojrzewaniu, ale równie ważną postacią jest Susan (Zuzanna) Baker - o niej za chwilę. Początkowo Rilla, przytłoczona wiadomościami, jeszcze biegnie do Doliny Tęczy się wypłakać, ale wkrótce staje na wysokości zadania. A właściwie - bardzo wielu czekających ją zadań. Zadania te, oprócz wyżej wymienionych, obejmują też wychowywanie noworodka - "wojennej sieroty", z czego dziewczyna wywiązuje się znakomicie. I żegnanie braci, Jema (Jima), Waltera i Shirley'a, po kolei ruszających na wojnę. Obserwujemy transformację Rilli z rozpieszczonej nastolatki w dojrzałą, odpowiedzialną kobietę (w dodatku "całkowicie piękną i godną pożądania").

Kiedy czytałam "Rillę..." dawno temu, zapewne kwestia, czy uda jej się zdobyć przystojnego Kennetha (Krzysztofa) Forda, zajmowała mnie dużo bardziej niż obecnie. Tym razem ten wątek wydał mi się mało przekonujący, a nawet wprawił mnie w zakłopotanie. Kiedy Ken (Krzyś) "a bit of a lady-killer" zaczyna okazywać Rilli zainteresowanie, miałam wrażenie, że jest w nim coś z kota, bawiącego się małą myszką. Ona ma wówczas lat 15, on, jak sądzę, 20 lub 21. Potem wyjeżdża na front, wymuszając przedtem na dziewczynie - szesnastolatce - obietnicę, że do jego powrotu nie pozwoli się nikomu pocałować. Wyrusza za ocean, a biedna mała przez następne trzy lata przeżywa katusze, nie tylko bojąc się o życie ukochanego, ale też zastanawiając, czy właściwie są zaręczeni. (Kiedy w końcu Ania o wszystkim się dowiaduje, jest zaskoczona, ale orzeka: "Jeśli syn Leslie (Ewy) West prosił cię, żebyś zachowała swoje usta dla niego, to możesz uważać się za jego narzeczoną."3 Rozumiem, że tę ocenę Ania opiera na swojej opinii o przyjaciółce, a nie na zachowaniu Kena.) Ten wątek "romansowy" nie jest mocno wyeksponowany, ale książka niewiele lub zgoła nic by nie straciła, gdyby go pominąć.

To była dygresja, teraz wracam do kwestii centralnej. "Rilla ze Złotego Brzegu" jest niezwykłą kroniką czasu wojny. Książka ukazała się w roku 1921, a więc L.M.M. pisała ją tuż po wojnie. Ma wartość relacji niemal dokumentalnej, pisanej na gorąco. Rytm życia mieszkańców Złotego Brzegu wyznacza pora nadejścia poczty i gazety - codziennej porcji wiadomości, pilnie studiowanych z mieszaniną lęku i nadziei przez wszystkich: począwszy od dr Blythe'a, a na Susan skończywszy (napisać, że Susan jest służącą byłoby wielkim nietaktem, ona ma status członka rodziny). Możemy prześledzić ruchy wojsk na frontach (również na wschodnim, gdzie pojawiają się takie egzotyczne nazwy jak Łódź, Warszawa czy Przemyśl) i wydarzenia polityczne.

Niekiedy informacje mieszają się z propagandą. "Czytałam wczoraj - mówi Susan - że w Polsce nie ma już ani jednego żywego dziecka poniżej ósmego roku życia. Pomyśl o tym, Sophio Crawford!"4 Susan udziela kuzynce Sophii (Zofii) reprymendy, gdy ta stwierdza, że nie mogłaby synów innych kobiet zachęcać do pójścia na wojnę "żeby mordować i być mordowanym"4. Susan to prosta kobieta o złotym sercu. Jest wspaniałą postacią, opoką rodziny Blythe'ów i społeczeństwa, ale również... wydała mi się straszna w swoim zacietrzewieniu. Drugiej stronie konfliktu odmawia prawa do człowieczeństwa, nigdy nie najdzie jej dosyć oczywista refleksja, że żołnierze armii "Hunów" też mają matki. Nie wiem, co Susan mogła uważać za Polskę, ale jestem pewna, że gdyby dowiedziała się, że ojcowie niektórych polskich dzieci, których los tak ją przejął, walczyli po stronie "Hunów", jej świat ległby w gruzach.

L.M.M. umieściła w powieści kilka postaci, których stosunek do wojny nie jest tak jednoznaczny jak mieszkańców Złotego Brzegu. Do głosu dochodzą różne poglądy, czego dowodzi przytoczona powyżej wypowiedź kuzynki Sophii. Ale Sophia jest starą, jęczącą malkontentką. A jedyny w okolicy pacyfista jest postacią wręcz odrażającą. Zatruwał życie swojej żonie i wpędził ją do grobu, a teraz terroryzuje córkę. Dla mieszkańców Glen pacyfista = germanofil. Czytelnik nie powinien mieć wątpliwości, jaka postawa jest "właściwa", gdy kraj jest w stanie wojny. Ale dorosłego czytelnika w roku 2014 takie stawianie sprawy jednak razi.

Nie oznacza to, że L.M.M. w chwali wojnę. Przeciwnie, w "Rilli..." wojna pokazana jest jako wielkie zło, niewyobrażalna tragedia, mrok, który zagraża wszystkiemu, co w życiu piękne. Ale równocześnie I wojna światowa przedstawiona jest w kategoriach walki dobra ze złem i bohaterowie powieści nie mają wątpliwości, że wzięcie w niej udziału, a więc opowiedzenie się po stronie dobra, jest ich moralnym obowiązkiem. Jem Blythe, który zaciągnął się na samym początku wojny "poszedł z radością, jak na wielką przygodę", Walter "w płomieniu poświęcenia", Shirley "ze spokojnym, rzeczowym nastawieniem, jak ktoś, kto ma zrobić coś brudnego i nieprzyjemnego, co jednak zrobić trzeba"5. "To trzeba zrobić, tato, nieważne jak długo to zajmie i ile będzie nas kosztować. [...] Kiedy się zaciągnąłem, myślałem, że to będzie zabawa. Cóż, tak nie jest. Ale jestem we właściwym miejscu, nie miej co do tego wątpliwości" - pisał Jem w liście do domu6. "Nie napiszę tych wierszy, o których kiedyś marzyłem. Ale pomogłem zachować Kanadę dla poetów przyszłości. [...] Tak, cieszę się, że przyjechałem, Rillo. Nie chodzi tylko o los tej małej wyspy, którą kocham, ani o los Kanady, ani Anglii. Chodzi o przyszłość ludzkości. O to walczymy. I wygramy"7- pisał Walter.

Te słowa brzmią bardzo gorzko z perspektywy XXI w., kiedy wiemy, że w skali świata I wojna światowa nie dokonała niczego, poza przygotowaniem areny dla II wojny, jeszcze straszniejszej. "Nowy świat, rodzący się w bólach" na oczach bohaterów "Rilli ze Złotego Brzegu" nie będzie lepszy od starego. A przyszłość ludzkości w roku 2014 jest bardzo niepewna.


 *** Instalacja "Blood Swept Lands and Seas of Red" wokół Tower of London, upamiętniająca stulecie I Wojny Światowej. Otwarta 5 VIII, w dniu przystąpienia Wielkiej Brytanii do wojny, rozrastać się będzie do 11 XI. Każdy z 888 246 składających się na nią ceramicznych maków symbolizuje poległego brytyjskiego żołnierza. Około 60 tys. spośród nich było Kanadyjczykami. Źródło zdjęcia. ***
  

---
"Rilla of Ingleside" Lucy Maud Montgomery, 1921. Project Gutenberg.


1 Walter. Ale jest poetą, więc można mu wybaczyć.
2 Gilbert w Nowy Rok, w rozdziale XI "Dark and bright".
3 Tak, zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale... tak właśnie powiedziała w rozdziale XXI "Love affairs are horrible".
4 Rozdział XVIII "A war wedding"
5 Rozdział XXV "Shirley goes"
6 Rozdział XI "Dark and bright"
7 Rozdział XXIII "And so, goodnight"

środa, 15 października 2014

L.M.M. po latach

Choć przez jakieś dwadzieścia lat myślałam, że wyrosłam z nich na zawsze, postanowiłam wrócić do książek Lucy Maud Montgomery, którymi zaczytywałam się w dzieciństwie. Zapewne jest to rodzaj czytelniczego eskapizmu, ale gdy się ma lat trzydzieści parę, czyta się oczywiście inaczej niż w wieku lat trzynastu. Nie będzie to więc tylko sentymentalna podróż do krainy dzieciństwa. Prawdę mówiąc, spodziewam się odkryć mroczną stronę Lucy Maud Montgomery - literackiej matki "najukochańszego dziecka od czasów Alicji Lewisa Carrolla", jak Anię Shirley nazwał Mark Twain.

Kobieta, która wymyśliła tę rudowłosą dziewczynkę, z niezmąconym optymizmem idącą przez życie i z ciekawością witającą każdy "zakręt na drodze", miała życie dużo mniej udane niż to, którym obdarzyła swoją słynną bohaterkę. Nie do końca spełniona jako pisarka (jej ambicją było tworzyć dla dorosłych, a jej stosunek do Ani Shirley można określić jako co najmniej ambiwalentny), w życiu osobistym również nie zaznała zbyt wiele szczęścia. Opiekując się mężem, mającym problemy psychiczne, przez lata zmagała się z własną depresją. Zmarła nagle w roku 1942. Dopiero w ostatnich latach ujawniono, że przyczyną jej śmierci było samobójstwo.

Mam zamiar przyjrzeć się powieściom Lucy Maud Montgomery z perspektywy osoby dorosłej, a przy okazji również ich przekładom na język polski. Od czasu do czasu na blogu będą pojawiać się wpisy oznaczone etykietą:  "L.M.M. po latach", w których będę przedstawiać jej kolejne książki. Zaczynam od "Rilli ze Złotego Brzegu" - już w tym tygodniu.

Od wydania pierwszej książki o Ani upłynęło już ponad 100 lat (1908 r.), ale twórczość L.M.M. wcale nie trafiła do lamusa. Świadczą o tym niezliczone, wciąż nowe wydania. Na dowód prezentuję przepiękne (najładniejsze jakie widziałam) okładki serii o Ani i Emilce, na których znalazły się akwarelowe ilustracje autorstwa Elly MacKay. Książki ukazują się w tym roku nakładem kanadyjskiego wydawnictwa Tundra Books.

























sobota, 11 października 2014

Obraz, film i zielona suknia (książka w tle)


 *** Alfred Lambart: "Juliet, Daughter of Richard H. Fox of Surrey", olej na płótnie, 1931 *** 


Portret z książką. To wystarczający pretekst, żeby pokazać portret Julii Fox pędzla Alfreda Lambarta na blogu (zamierzam dodać kategorię "czytanie w malarstwie"). Ale jest jeszcze jeden powód. Kiedy zobaczyłam ten obraz, pomyślałam sobie, że to właśnie on musiał być inspiracją dla pewnej słynnej filmowej sukienki. Wszystko się zgadza: czas (lata 30. XX w.), miejsce (Anglia) i klasa społeczna, do której należy sportretowana młoda kobieta. Jej poza i spojrzenie pozwalają się domyślać pewności siebie i braku przywiązania do konwenansów. Taką zieloną, jedwabną wieczorową suknię założyła Keira Knightley w filmie "Pokuta".



*** "Pokuta" (Atonement), reż. Joe Wright, 2007 ***

Film - jeden z moich ulubionych - jest ekranizacją powieści Iana McEwana. Ale to nie koniec powiązań z tematyką bloga. Jedną z jego bohaterek jest pisarka, a wśród tematów, jakich dotyka "Pokuta", jest problem prawdy i fałszu w utworze literackim i pytanie, czy literatura może w jakikolwiek sposób być zadośćuczynieniem za to, co wydarzyło się w rzeczywistości. Ach, i jeszcze jedno: pewna scena tego filmu, ta do której owa zielona suknia została zaprojektowana (i to zaprojektowana w bardzo szczególny sposób), rozgrywa się w bibliotece...

wtorek, 7 października 2014

Z MOJEJ PÓŁKI: Tristan 1946



To moja ulubiona książka Marii Kuncewiczowej. Parafraza celtyckiej legendy o Tristanie i Izoldzie. Jest smagane wiatrem wybrzeże Kornwalii, jest dwoje młodych kochanków i stary król. Ale zamiast mitycznego średniowiecza mamy rok 1946, świat powoli otrząsa się z koszmaru wojny, ludzie próbują odnaleźć się w tym świecie, zaleczyć wojenne rany - te na ciele i te na duszy - i zacząć życie od nowa.

On jest Polakiem i ma na imię Michał; nie zabił Morhołta ani smoka (choć "smoczy język" pojawia się i w tej historii), walczył z innym przeciwnikiem - w konspiracji, w partyzantce, wreszcie w Powstaniu. "Po upadku powstania w 1944 wywieziono go z Warszawy jako jeńca, ale znalazł się w bardzo cywilnym obozie i kiedy go Amerykanie wyzwolili, nie umiał chodzić, więc długo przebywał w szpitalach. Potem uciekł Amerykanom i robił różne rzeczy." - relacjonuje Wanda, jedna z narratorek powieści, list od syna, w którym prosił ją, żeby sprowadziła go do Anglii, dokąd Wanda wyjechała w 1939 r.

Ona, złotowłosa Irlandka o imieniu Kathleen, pracuje jako laborantka w szpitalu. Ma za zadanie nakłonić Michała, by poddał się badaniom i leczeniu. Tak się poznają. A potem Michał robi z Kasią, jak ją nazywa, to co Tristan zrobił z Izoldą: rzuca ją w ramiona starego króla. W roku 1946 jest nim sławny i bogaty profesor, patronujący Michałowi. Dalej wszystko toczy się jak w legendzie. W wielkomiejskim gąszczu Londynu można ukryć się jak w lesie moreńskim.

Jest to wszystko melodramatyczne, może nawet zbyt (czy jednak historia Tristana i Izoldy może nie być melodramatyczna?) i powieść Kuncewiczowej bardzo zbliża się do romansu. Ale są też wnikliwe portrety psychologiczne, autorka mistrzowsko operuje stylem, przekazując narrację kolejnym bohaterom i prowadząc ją częściowo w formie ich monologów wewnętrznych. Jest bogate tło obyczajowe. "Tristan 1946" to nie tylko opowieść o tragicznej miłości i namiętności, mit przeniesiony w realia XX wieku. Kuncewiczowa pokazuje środowisko i sytuację polskiej emigracji w powojennej Wielkiej Brytanii, a przede wszystkim analizuje zawikłane losy Polaków w dwudziestym wieku, ich wybory (wyjechać, czy zostać; walczyć, czy starać się przetrwać) i cenę, jaką za te wybory płacili.

Mitycznych kochanków na zawsze połączyła dopiero śmierć. Jak zakończy się historia Tristana i Izoldy z roku 1946?

"[...] w nocy z grobu Tristana wybujał zielony i liściasty głóg o silnych gałęziach, pachnących kwiatach, który wznosząc się ponad kaplicę, zanurzył się w grobie Izoldy. Ludzie miejscowi ucięli głóg: nazajutrz odrósł na nowo, równie zielony, równie kwitnący, równie żywy, i znowuż utopił się w łożu Izoldy Jasnowłosej. Po trzykroć chcieli go zniszczyć, na próżno. Wreszcie donieśli o cudzie królowi Markowi. Król zabronił odtąd ucinać głóg."
Joseph Bédier "Dzieje Tristana i Izoldy", przekład: Tadeusz Boy-Żeleński

*** Głogi jesienią. Beskid Wyspowy, październik 2014 ***

---
Maria Kuncewiczowa, "Tristan 1946". Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1980.