Treść „Małych kobietek” Louisy May Alcott można streścić w
jednym zdaniu: rok z życia rodziny Marchów. Opowieść zaczyna się przed Bożym
Narodzeniem, a kończy po kolejnym Nowym Roku. Głównymi bohaterkami są cztery
dorastające siostry: najstarsza,
szesnastoletnia Meg – rozważna piękność; piętnastoletnia, impulsywna Jo –
chłopczyca o literackich ambicjach; łagodna i chorobliwie nieśmiała trzynastoletnia
Beth – posiadaczka złotego serca i ogromnego talentu muzycznego; wreszcie – rozpieszczona
dwunastoletnia artystka Amy, „o
niebieskich oczach i złotych lokach”. Trwa wojna secesyjna. Ojciec rodziny,
pastor, służy jako kapelan w szeregach armii Unii. Dziewczynki mieszkają z
matką, pieszczotliwie zwaną przez nie Marmisią, i wierną służącą Hanną. Z
pogodą ducha i godnością znoszą biedę, w którą popadła rodzina, niegdyś zamożna,
zapewne należąca do „wyższej klasy średniej”. Powieść
śledzi ich dojrzewanie, drogę, na której „małe kobietki” staną się po
prostu kobietami.
Przesłanie książki również można streścić w jednym zdaniu: dopóki mamy siebie nawzajem, mamy wszystko. Prawdziwa miłość znaczy więcej niż bogactwo, a szczęście daje praca i wzajemna troska o najbliższych. Wszystko to bardzo piękne i szlachetne, ale – no właśnie jest jedno ale: ilość „dydaktycznego smrodku”, którym Marmisia na spółkę z narratorem (narratorką) okadza każdy rozdział, jest porażająca. Louisę May Alcott przedstawia się u nas często jako „amerykańską Lucy Maud Montgomery”. Całkiem moim zdaniem niesłusznie. (Pomijam fakt, że to Alcott wyprzedziła Montgomery o jakieś 40 lat, więc rozsądniej byłoby nazywać Montgomery kanadyjską Alcott). Na szczęście ta druga autorka rozwinęła swój własny styl, o przeżyciach Ani i Emilki do dziś czyta się z autentycznym zainteresowaniem, podczas gdy „przygody” sióstr March wywołują raczej pobłażliwy uśmieszek. „Małe kobietki” naprawdę trącą myszką.
A jednak… zaczęłam czytać książkę wieczorem, północ już dawno wybiła, a ja wciąż przewracałam kolejne kartki, po jednej dydaktycznej opowiastce przechodząc do następnej i nie mogąc się oderwać. Ale przyznaję się, to była przyjemność z gatunku tych nieco perwersyjnych, rozkoszowanie się tym, jak bardzo ta książka w ogóle, a Marmisia w szczególności, mnie irytuje.
A jednak… zaczęłam czytać książkę wieczorem, północ już dawno wybiła, a ja wciąż przewracałam kolejne kartki, po jednej dydaktycznej opowiastce przechodząc do następnej i nie mogąc się oderwać. Ale przyznaję się, to była przyjemność z gatunku tych nieco perwersyjnych, rozkoszowanie się tym, jak bardzo ta książka w ogóle, a Marmisia w szczególności, mnie irytuje.
W zasadzie każdy rozdział jest historią z morałem.
Przyjrzyjmy się temu, z którego pochodzi przytoczone wczoraj przeze mnie menu
Jo. Przyszły wakacje i dziewczęta postanowiły zakosztować rozkoszy urlopu. Dwie
najstarsze siostry na co dzień pracują: Meg jest guwernantką, Jo pracuje jako dama do
towarzystwa u okropnej, bogatej starej ciotki, Beth w domu pełni funkcję
pomocnicy służącej, a Amy oczywiście uczy się w szkole. Dziewczynki postanowiły
więc uczcić lato porzuceniem swoich codziennych obowiązków i oddawaniem się wyłącznie
przyjemnościom. Wydaje się, że na to zasłużyły. Marmisia nic nie mówi, ale i
ona bierze wolne od marmisinych obowiązków, a Hannie daje wychodne. Nietrudno
sobie wyobrazić, jakie są tego skutki. Dom obraca się niemal w ruinę,
nienakarmiony kanarek zdycha, a kolacja, którą z wielkim rozmachem zamierzała
wydać Jo, okazała się katastrofą. Co więcej, panienki czują się dziwnie
nieszczęśliwe i zmęczone tym przyjemnym wypoczywaniem. Morał wydaje się
oczywisty, ale nie, Marmisia musi wygłosić długą umoralniającą pogadankę. Mało
tego, młode bohaterki przyjmują tę matczyną naukę z najszczerszą wdzięcznością,
bardzo się kajają i obiecują poprawę. Dziękujemy ci, Marmisiu!
Marmisia zresztą bez przerwy udziela swym córkom nauk, a one
bez przerwy się kajają. A trzeba zauważyć, że prezentują naprawdę wysoki poziom
moralny i to, co przedstawiane jest jako ich wielkie wady, to po prostu zwykłe
ludzkie słabostki. No dobrze, powie czytelnik, ale widocznie metody wychowawcze
Marmisi działają, skoro doczekała się takich wspaniałych córek? Otóż…
niezupełnie. Ale o tym dokończę w komentarzu, bo przyznam się, że piszę na
ostatnią chwilę ;)
Zajrzyjcie koniecznie na blog Pyzy, bardzo jestem ciekawa,
co ona sądzi o „Małych kobietkach” . Zapraszam do dyskusji, dzisiaj u mnie!
Za miesiąc natomiast czeka nas - zapewne ponury - piknik w okolicach "Samotni" Charlesa Dickensa.
---
Louisa May Alcott, "Małe kobietki". Przełożyła Ludmila Melchior-Yahil. Wydawnictwo Tenten, Warszawa 1991.
Jako ilustracje wykorzystałam zdjęcia z epoki. Dziewczynka na pierwszym zdjęciu ma słodko-obłudne spojrzenie idealnie pasujące do aniołeczka-Amy.
Źródła fotografii - kolejno od góry: [1], [2], [3].
Ale wiesz, ten dydaktyczny smrodek tam jest, ale -- tak jak pisałam -- niekiedy zupełnie na doczepkę. Jakby narratorka stwierdziła "no nie może tak być, czas na kazanie" ;). Przy czym Marmisia miała swoje momenty: kiedy okazuje się, że wcale nie jest tak święta, tylko trzeba zauważać drobne zmiany w jej zachowaniu (to zaciskanie ust).
OdpowiedzUsuńPrzy czym nadal podtrzymuję to, co napisałam u siebie: czyli że ta książka stoi w takim rozkroku, te kazania bywają doprawiane, podczas gdy to, co najbardziej fascynujące, dzieje się obok nich :).
Jaki kocur na trzecim zdjęciu! Właśnie, zapomniałam napisać o kotach Beth: raz, że Jo nosi wszystkie trzy w jednej ręce (jak?), a dwa, że ciągle ktoś grozi, że je utopi (ech).
Pyzo, świetny wpis stworzyłaś i kilka ciekawych kwestii poruszyłaś. Tłumaczenie - z ust (czy też z klawiatury) mi wyjęłaś. Ten dziwaczny język w wypowiedziach Hanny. Czy ona jest czarnoskóra? A może jest Chinką, która dopiero co przyjechała do Ameryki? Najbardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to po prostu prosta kobieta o pochodzeniu anglosaskim, może irlandzkim, a tłumaczka bardzo nieporadnie oddała jej język. O Jo na pewno podyskutujemy, bo to szalenie interesująca postać. Ale taki drobny szczegół: czy wydaje Ci się, że Marmisia pracuje zarobkowo? Bo ja odniosłam wrażenie, że to jej długie przebywanie poza domem jest spowodowane szlachetną pracą charytatywną, a nie upokarzającym zarabianiem pieniędzy.
UsuńNa ten wątek czarnoskórej Hanny naprowadziło mnie to "Brown", które początkowo wzięłam za jej nazwisko (tłumaczka chyba też), ale jak się okazało, że nazwisko brzmi inaczej, pomyślałam, że może jednak chodzi o odcień skóry? Może w oryginale to jest wyraźniejsze (@Anno, poratujesz?).
UsuńJa na "Brown" nie zwróciłam uwagi, tylko zastanowił mnie jej sposób mówienia.
UsuńAngielska wiki (dość wiarygodne źródło) rzecze: Hannah Mullet—The March family maid and cook, their only servant. She is of Irish descent and very dear to the Family. She is treated more like a member of the family than a servant.
UsuńW takim razie chyba strategia tłumaczki była chybiona -- nie sądzę, żeby oddawanie irlandzkiego akcentu przez pozbawienie bohaterki umiejętności odmieniania rzeczowników było tym odpowiednim pomysłem :).
UsuńZanim zajrzę do Ciebie, Pyzo, zacznę od dokończenia mojej myśli z notki. Otóż metody wychowawcze Marmisi pozostawiają jednak co nieco do życzenia – to znaczy jedna z jej córek pozostaje normalną nastolatką. Najmłodsza Amy, cudownie samolubna i próżna (moja ulubienica zresztą, jedyna postać prawdziwie ludzka ;)) jest przyzwyczajona do wykorzystywania innych sióstr. One krzątają się, a ona przytula się do matki i dyryguje siostrami. I na to się jej pozwala. Oczywiście w toku powieści i Amy dostanie lekcję pokory i odrobinę się zreformuje, jednak wydaje mi się, że to będzie lekcja udzielona jej przez życie, a nie Marmisię.
OdpowiedzUsuńW ogóle jest ta idealna rodzina Marchów podszyta czymś, co nie bardzo mi się podoba. Wydaje mi się, że rodzice zawiedli swoje córki. Kiedy rodzina znalazła się trudnej sytuacji finansowej, oczywiście nie ma mowy o tym, żeby to pani March zajęła się pracą zarobkową. Do pracy wysyła się córki. Oczywiście to dla nich dobra szkoła życia, w końcu nie mogą liczyć na luksusy, ale czy naprawdę rodzice nie powinni się postarać najpierw zapewnić córkom lepszego wykształcenia? Potraktowanie Beth wydaje mi się skandaliczne. Dziewczynka jest chorobliwie nieśmiała. Co rodzice robią z tym problemem? Nic, córka nie chodzi do szkoły, co właściwie wszystkim jest na rękę, bo może w domu pełnić rolę dodatkowej służącej. Jest obdarzona niezwykłym talentem, który być może mógłby jej zapewnić dostatnie życie, ale i w tym względzie rodzice nic nie robią. Beth jest hodowana na starą pannę, która ma się na starość opiekować rodzicami. Będzie biednie, ale za to dla nich wygodnie.
To szlachetne, że pani March uczy córki, że złapanie bogatego męża nie powinno być ich celem życiowym. Ale obiekcje są właściwie tylko co do tego, jakże godnego potępienia, bogactwa. Rodzice są w gruncie rzeczy bardzo zadowoleni, że ich najstarsza córka zaręczyła się w wieku 17 lat. (Tak na marginesie, druga część „Małych kobietek” nosi tytuł „Dobre żony”).
No i jeszcze sprawa Jo, która zasługuje na odrębne potraktowanie. Ale o tym za chwilę.
Zaczekaj, ale przecież Marmisia pracuje? Jest, zdaje się tak samo jak matka Alcott, pracowniczką społeczną? Druga sprawa -- Beth chodziła do szkoły, ale ją stamtąd na jej wyraźne życzenie zabrano, więc uczyła się w domu. Najpierw z ojcem, a później sama. Fakt, że tej chorobliwej nieśmiałości się nie leczy, zgadzam się, co jest błędem tak, jak traktowanie tego jako takiego "uroku" Beth, ale ze szkołą jednak rodzice próbowali.
UsuńTak, tak, porozmawiajmy o Jo! :)
Są zadowoleni, ale głównie dlatego, że John to dobry facet, a Meg chce za niego wyjść. I nie wiem, czy to tylko bogactwo jest potępiane, przecież jest mowa o tym, że jeśli nie znajdą męża takiego, jakiego chcą, nie powinny być nieszczęśliwe, że zostaną pannami.
A, co do Marmisi, to zdążyłam już napisać powyżej. Tak, ja wiem, że z Beth próbowali. Ale za mało i naprawdę mam wrażenie, że ta jej nieśmiałość jest wszystkim na rękę. A co z lekcjami muzyki? Nie ma o tym mowy. Ja wiem, że rodzina jest biedna, ale jak się ma taki diament w domu, to czy nie należy zrobić wszystkiego, żeby go oszlifować? A nawet się nie wspomina o tym.
UsuńJo. Oczywiście to jest alter ego pisarki. Przez jej postać Alcott opisała coś, z czego istnienia prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy. Transseksualizm był wtedy nierozpoznany, a jeśli Alcott słyszała o homoseksualizmie, to, podobnie jak królowa Wiktoria, zapewne nie przyjmowała do wiadomości, że kobiety mogłyby się takich rzeczy dopuszczać. A jednak Jo jest postacią o co najmniej chwiejnej tożsamości seksualnej.
Przepraszam, że się wtrącę, ale Marmee pracuje (czytałam w oryginale i Marmisia mi jakoś nie chce przejść przez klawiaturę). Co do Beth, w tamtym czasie chyba nie bardzo zajmowano się zdrowiem psychicznym, rodzice i tak zrobili całkiem dużo- uczą ją w domu i nie narażają na pogorszenie stanu psychiki.
UsuńMnie w metodach wychowawczych najbardziej poruszyło to, że by nauczyć dziecko odpowiedzialności pozwala się umrzeć kanarkowi. W dodatku tę brutalną lekcję dostaje Beth, najsłabsza psychicznie siostra. A żeby pokazać inną lekcję, ginie niemowlę.
Myślę, że jeśli idziemy w tropy biograficzne, to tak, próbowali :) : ojciec Alcott przygotował dla córek taką rozpiskę zadań, gdzie poczesne miejsce zajmował rozwój ich uzdolnień. W tym sensie o Beth dbano, ale nie chciano jej narażać na stres, skoro miała taką ogromną fobię -- tyle że jej mecenasem został ponikąd dziadek Lauriego.
UsuńNie wiem, na ile to jest chwiejna tożsamość seksualna, a na ile po prostu upodobanie do tej badziej dowartościowanej w tym czasie płci: chłopcom było więcej wolno, ich styl życia był dużo bardziej dla Jo pociągający, natomiast ona jest, taka jak jest sportretowana w "Małych kobietkach" jeszcze aseksualna, boleje nad tym, że Meg chce wyjść za mąż. Ale styl bycia mężczyzny ją pociąga -- bo jest po prostu ciekawszy, wygodniejszy, bardziej uprzywilejowany niż siedzenie w domu, ładne ubieranie się i rodzenie dzieci -- tak to odczytałam w każdym razie. Bo z drugiej strony Jo się swojej dziewczęcej natury nie wypiera do końca, przecież płacze po utracie włosów. Może, gdyby szukać tu dobrego określenia, ona jest postacią transgenderową: i męską, i kobiecą? Stąd przyszła mi do głowy figura androgyne.
@Anna, opublikowałam komentarz i pokazał się Twój nad moim, a widzę, że się zgadzamy w tej kwestii. Tak, z tym kanarkiem to jest upiorny wątek akurat: bo on pada ofiarą tego "wyluzowania" wakacyjnego, a mnie się zupełnie nie chce wierzyć, że Beth (ta Beth!) zapomniałaby go nakarmić.
UsuńMotyw śmierci niemowlęcia Hummlów czytałam za to jako realistyczny opis tej niechęci do posyłania po lekarza, bo za dużo kosztuje w tym czasie, a może jest tam też pewna nieufność. Nie wyciągałam z tego wniosków moralnych: może jestem odporna na moralizowania Alcott -- ale akurat te wątki imigranckie w tle są bardzo ciekawie napisane, moim zdaniem.
Ja bym zrozumiała, gdyby to był kanarek Amy, ale Beth na pewno by nie zapomniała. To chyba miało na celu pokazanie, że nawet ona nie jest idealna i popełnia błędy.
UsuńŚmierć niemowlęcia i choroba Beth to bezpośrednie skutki lenistwa sióstr March (którym nie chciało się zastąpić Beth w wizytowaniu Hummlów). Wątek immigrancki jest ciekawy, ale bardzo podporządkowany fabule (chociaż sztywni Anglicy mnie rozbawili).
Zresztą ten kanarek cierpiał trochę na ten syndrom tła, o którym wspominałam: nie było go, nie było, aż nagle się pojawił po to, żeby umoralniająco zginąć. I też myślę, że każda z sióstr by zapomniała, ale nie Beth.
UsuńNie wiem, czy śmierć niemowlęcia to skutek lenistwa sióstr: czytałam to tak, że to ma być krytyka nieodpowiedzialnego postępowania rodziców, którzy nie wzywają lekarza do ciężko chorego dziecka. Inna sprawa, że oni się bali, że się nie wypłacą (nie wiedzieli, że lekarz ma po prostu dobre serce). Tak się teraz zastanawiam, czy aby to nie ma służyć też pokazaniu, że imigranci trudniej się asymilowali?
Och tak, i to Anglicy oszukujący w krykieta ;).
Przeczytałyśmy to zupełnie inaczej, ja uznałam że to miało umoralnić młodego czytelnika (i Jo). Twoja wersja bardziej mi się podoba, szczerze mówiąc, dodaje powieści nieco chrześcijańskiego ducha.
UsuńTaka ciekawa dyskusja, że aż żal, że nie można bez przerwy siedzieć przy komputerze. Co do pracy pani March, to być może macie rację, więc cofam te słowa. Chociaż wydawało mi się, że ona się właśnie udziela charytatywnie, a nie zarobkowo.
UsuńAle nie zgodzę się z Wami, że rodzice zrobili dużo dla Beth. Wiem, że uczyła się w domu, ale podczas gdy Amy tylko się uczyła - w szkole - Beth, jako ta siedząca w domu miała jeszcze rozliczne domowe obowiązki. Więc jej nieśmiałość wszystkim była na rękę. Całe szczęście, że trafił się bogaty sąsiad, który zapewnił dziewczynie dostęp dostęp do fortepianu, w przeciwnym razie jej talent zwiądł by zupełnie. I tak, macie rację, też nie wierzę, że doprowadziłaby do śmierci kanarka. I tu właśnie czuć ten dydaktyczny smrodek - autorka każe bohaterkom zachowywać się wbrew ich naturze, byle tylko mieć pretekst do wygłoszenia kazania.
Co do śmierci dziecka, to moja interpretacja mieści się gdzieś pomiędzy Waszymi, ale chyba bliżej mi do odczytania Anny. Z tym że nie zgodzę się, że śmierć dziecka była bezpośrednim skutkiem lenistwa Marchówien.
Pyzo, co do Jo i interpretacji biograficznej. Alcott nigdy nie wyszła za mąż. Na pytanie dlaczego, odpowiedziała: los sobie ze mnie zakpił i zawsze zakochiwałam się w kobietach. (Niestety nie pamiętam, gdzie to przeczytałam). Co do tożsamości seksualnej Jo to nie wiadomo dokładnie jaka ona jest, sama Jo też nie jest jej świadoma, ale na pewno jest niestandardowa. Zresztą ta nieświadomość Jo jest co najmniej dziwna. Piętnasto-, szesnastoletnia dziewczyna mówi o sobie, że jest mężczyzną, chce, żeby zwracać się do niej jak do chłopaka, deklaruje, że chciałaby się ożenić z siostrą (zupełnie na poważnie). Alcott chciała zrobić Jo bardziej niewinną, niż jej wiek na to pozwala. Jej o rok starsza siostra już się przecież przygotowuje do małżeństwa. A jest tak moim zdaniem dlatego, żeby ten problem z tożsamością "sprzedać" jako uroczą paplaniną dziecka - coś w stylu "jak będę duży, to się ożenię z mamusią". Tylko że Jo, gdy mówi te rzeczy, już jest duża. To coś głębszego niż barka akceptacji dla ograniczeń, jakie stawiało kobietom ówczesne społeczeństwo.
UsuńNo ale właśnie: Amy też ma swoje obowiązki poza szkołą, a Beth dodatkowo przy swojej nieśmiałości (a może przez nią?) chce się czuć potrzebna. Zresztą ostatecznie to nie o niej Hanna napisze, że będzie z niej gospodyni aż miło, ale o Meg -- która, zdaje się, staje na czele gospodarstwa, podczas gdy Beth wykonuje drobne prace, które nie mają jej przeszkadzać w nauce. Bo jednak na naukę kładą nacisk rodzice, zwłaszcza ojciec -- sytuacja dziewczynki pogarsza się, kiedy wyjeżdża, tak jak zresztą całej rodziny. A dziadek Lauriego darowuje Beth nuty i fortepian, ale nie jest przecież tak, że Beth nie ma na czym ćwiczyć w ogóle -- ma to, na co Marchów stać, podejrzewam, że najlepsze, na co mogli sobie pozwolić.
UsuńA właśnie, a co z Lauriem? Co sądzicie o tej postaci? Bo powiem szczerze, że mam pewne wątpliwości co do tego, jak jest prowadzona: wygląda sympatycznie, a narratorka co jakiś czas podsuwa nam fragment o złych cechach jego charakteru, który w sumie się słabo ujawnia.
To szalenie ciekawe, nie natknęłam się na te słowa Alcott! Ale w takim razie czemu ostatecznie każe Jo wyjść za mąż (jak się doczytałam, tak się w końcu dzieje -- zresztą dziwne rzeczy się tam potem dzieją w ogóle). No i jednak znowu przywołam tę scenę z włosami -- wydaje mi się, że jeśli interpretować tożsamość Jo, to ona nie jest męska czy kobieca, ale właśnie męsko-kobieca. Swoją drogą wydaje się, że i ojciec, i matka jednak jakoś godzą się z tą niestandardową tożsamością córki -- to znaczy jasne, Marmisia piętnuje wybuchowy charakter Jo, ale nie w związku z tym, że jest "męski". Więc to dość intrygujący wątek.
Chodziło mi oczywiście o "brak akceptacji", a nie o "barkę" ;)
UsuńLaurie. Tak, to jeszcze jeden przykład na to (podobnie jak śmierć kanarka), że te charaktery są na bieżąco dostosowywane do aktualnych zapotrzebowań autorki. Ten żart z listem do Meg był zupełnie nie w jego stylu. Alternatywnie, jeśli przyjmiemy tezę o mistrzostwie Alcott, możemy powiedzieć, że tu się ujawnia niejednoznaczność, wielowymiarowość ludzkiej natury ;)
Wydaje mi się, że Alcott, nie akceptuje prawdziwej natury Jo (w domniemaniu swojej własnej również) i stara się ją w pewien sposób ukryć, dlatego każe jej zostać żoną i matką. Nie czytałam dalszych części - czyżby poślubiła Lauriego? Myślę, że to może być też brak samoświadomości autorki lub chęć wpasowania się - i swojej bohaterki - w ramy ówczesnego społeczeństwa. Odstępstwo od normy przecież właściwie nie było wtedy możliwe. Rodzice Jo też są ślepi na ten rys osobowości córki - albo udają, że są ślepi. W każdym razie nie mogę nie współczuć Jo, którą czasy, w których się urodziła, skazały na zaprzeczanie własnej naturze. A motyw włosów interpretuję jako wynik treningu kulturowego.
Zupełnie nie w stylu Lauriego, jakiego widzimy, ale nie w stylu Lauriego, o którym pisze Alcott. Przecież tam ciągle są uwagi o demonie drzemiącym wewnątrz chłopca (odbierałam je jako bardzo mroczne i nie mające pokryca z tym, co widzimy, ale może my widzimy to jego dobre oblicze?).
UsuńNie, nie -- uwaga na spojlery -- Jo odrzuca Lauriego, który ostatecznie żeni się z Amy (sic), a Jo wychodzi za niemieckiego nauczyciela, dziedzy po ciotce wielki dom i z mężem prowadzą szkołę, w której uczy się zresztą mnóstwo dzieci sióstr. Ciekawa tylko jestem, JAK to jest napisane, bo na podstawie tego CO jest napisane trudno wyrokować, czy Jo została wpasowana w normy społeczne, czy nie.
Mnie się wydaje, że Jo faktycznie było szkoda tych włosów, bo przecież mówi o nich, że były jedynym atutem jej urody. Natomiast reakcje rodziców napisane są tak, że moim zdaniem da się je czytać jako akceptację tożsamości córki, tyle że napisane to jest nie wprost (taka powieść dla młodzieży wówczas by nie wyszła, niestety), ale między wierszami (choćby reakcja ojca albo te dydaktycznie przemowy Marmisi -- ona nigdy Jo nie mówi "zachowuj się jak dziewczynka", a przecież by mogła).
Wiesz, trudno określić, co w takim świętoszkowatym środowisku uważano za demony ;)
UsuńByła jedna scena, kiedy Laurie pokłócił się z dziadkiem. Widać było, że chłopak ma charakterek.
O, to ciekawe ;) Nie wiem, może się skuszę na kontynuację. Ale że Laurie z Amy? Sądziłam, że autorka raczej wprowadzi nuty "romantyczne" w kumpelską relację z Jo.
Twoja interpretacja jest całkiem spójna, ale nic nie poradzę, że ja to widzę inaczej. Rodzice nigdy nie strofują Jo za jej chłopięcość, oni po prostu wolą nie dostrzegać, że że ich córka jest "inna" w jakiś bardziej fundamentalny sposób niż te dziecięce fanaberie, które przejawia. Wmawiają sobie, że z tego wyrośnie, i w powieściach pewnie tak się stało, ale to nie sprawia, że inaczej postrzegam jej postać. No i nie wiem, czy to, co Ty piszesz, że Jo jest "androgyniczna", a co co ja o niej napisałam, że jest niepewna swojej tożsamości seksualnej, się wyklucza.
Właśnie: bo z tych napomknięć narratorki wychodziło mi, że Laurie ma prawdziwie psychodeliczny charakter, a tymczasem zapewne chodziło o sceny w rodzaju kłótni z dziadkiem ;).
UsuńTeż tak myślałam -- zdaje się, że Laurie chciał, ale Jo mu odmówiła. Jak się skusisz na kontynuację, to się wszystkiego dowiemy ;). Przy czym to ciekawe, że mnie się "Małe kobietki" podobały dość znacznie, a jakoś nie mam ochoty czytać o dalszych losach postaci, bo mam wrażenie, że będzie mi za smutno.
Jasne, wydaje mi się, że obie interpretacje są dobre, a w niektórych momentach się wcale nie wykluczają.
Na kontynuację na pewno się skuszę, a może nawet na wszystkie trzy :)
UsuńCo do Lauriego, to Alcott twierdziła, że jego postać oparła na niejakim Władysławie Wiśniewskim (Ladislas "Laddie" Wisniewski), którego poznała w Europie i z którym łączył ją "romans". Widocznie w każdym Polaku tkwi demon ;). To jakby kłóci się z moim wcześniejszym twierdzeniem o tożsamości seksualnej Alcott, ale niekoniecznie, w końcu mogła konfabulować albo koloryzować. Ale prawdą jest (a w każdym razie tak podaje Wikipedia), że powiedziała: "I am more than half-persuaded that I am a man's soul put by some freak of nature into a woman's body ... because I have fallen in love with so many pretty girls and never once the least bit with any man."
Hm, może po prostu Alcott była w jakimś stopniu biseksualna?
UsuńTego się chyba nie da dociec. Nie wiem, czy jej biografowie wiedza cokolwiek pewnego w tej kwestii. Ale ta wypowiedź jest ciekawa, w dzisiejszym świecie w dosyć oczywisty sposób interpretujemy ją w kategoriach orientacji seksualnej czy transseksualizmu. Ale jestem pewna, że ówcześnie Alcott mogła coś takiego powiedzieć i to było odbierane całkiem "niewinnie". Przecież nie mówiłaby publicznie o seksie. No i o tym, że naprawdę można być mężczyzną uwięzionym w kobiecym ciele nikt przecież wtedy nie słyszał.
UsuńTak się zastanawiam czy do Jo nie pasuje bardziej określenie genderfluid? Nie tylko w kontekście jej późniejszej większej akceptacji (jej) kobiecej roli, ale po prostu prezentowania takich cech, jakie uważa za ważne i słuszne - bez względu na płeć.
UsuńNie czytałam książki (faux pas, I know) ale wielokrotnie widziałam film z Winoną Ryder, więc jestem ciekawa: czy Jo w książce do końca usilnie zaprzecza swojej kobiecości? Bo jednak mam wrażenie, że filmowa Jo nie wstydzi się swoich emocji - podówczas skłonność do emocji raczej nie byłaby brana za męską cechę - a jest męska przede wszystkim w... bo ja wiem, postrzeganiu świata i swojej w nim roli, tego jakie ma ambicje, itp.
nterpretacje Jo mogą być różne i chyba nie uda nam się uzgodnić tej jedynej właściwej.
UsuńCzytałyśmy tylko pierwszą część "Małych kobietek", która kończy się w momencie zaręczyn Meg, więc o tym, co było później mogę na razie tylko spekulować ;). Ale co do tej późniejszej akceptacji przez Jo kobiecej roli, to trzeba pamiętać, że Alcott nie pisała dla własnej ekspresji twórczej, pisała, żeby zarobić na utrzymanie swoje i rodziców, więc musiała się liczyć z preferencjami czytelników. To pewnie też jest źródłem tych wszystkich dydaktycznych wstawek.
Czy Jo do końca zaprzecza swojej kobiecości? W pierwszej części, tak. Co do emocji: Jo jest bardzo impulsywna, wybuchowa, więc okazuje emocje i to w sposób gwałtowny. Ale nie są to emocje uznawane za typowo kobiece, nie widzimy Jo np. płaczącej (chyba, a w każdym razie się to nie rzuca w oczy ;)). W ogóle Jo jest emocjonalnie bardzo podobna do Lauriego.
Prawda, ale ile frajdy z dyskusji na temat różnych interpretacji :)
UsuńFilm jest o tyle ciekawy, że idzie dalej, adaptując przynajmniej jeszcze kolejną książkę - bo jednak widzimy małżeństwo Lauriego i Amy, i Jo i jej niemieckiego poetę (swoją drogą znam mnóstwo ludzi, którym takie wyswatanie postaci złamało serca - osobiście nadal się nie pogodziłam z tym, że Laurie i Jo nie zostali parą; zwłaszcza że filmowa Amy była absolutnie nieznośna i nie cierpiałam, że ukradła Lauriego Jo ;) ). Co ciekawe, film IMHO zostawia pole do interpretacji widzom - czy Jo rzeczywiście szczerze kocha swojego poetę, czy po prostu znalazła mężczyznę który nie jest jej kompletnie wstrętny, ale związałam się z nim przez presję otoczenia i społeczno-kulturowe "pranie mózgu", któremu się ostatecznie poddała.
To w sumie szalenie fascynujące - rozpatrywanie na ile "przemiana" Jo mogła być odzwierciedleniem ewentualnego rzeczywistego konfliktu samej Alcott względme jej własnej seksualności/tożsamości, a na ile ta przemiana była podyktowana wymogami ówczesnych czasów i czytelników.
Właśnie przez to upodabnianie Jo do Lauriego zawsze odbierałam jej "chłopięcość" jako okres przejściowy w rozwoju psychoseksualnym--mam wrażenie, że tu nasze interpretacje są zbieżne. To dziecięce czepianie się "bycia jak chłopak", bo oni mają łatwiej i więcej im wolno. W tym kontekście późniejsza akceptacja kobiecości wydaje się właśnie wyrośnięciem z tego etapu.
Ale ta interpretacja narodziła się u mnie po pierwszych seansach filmu, gdy sama jeszcze byłam młoda. Teraz, z obecnej perspektywy, bardziej obytej w kwestiach LGBTQ+, miałabym większe opory z uznaniem Jo za dziewczynę, która po prostu wyrasta z bycia chłopczycą. Jest w tym coś jeszcze - coś nieuchwytnego.
Innymi słowy dla mnie cała interpretacja Jo zasadza się na jednym pytaniu: czy jej przemiana podyktowana jest wymogami ówczesnych konwenansów i zasad, czy wewnętrzną, naturalną potrzebą postaci (albo wynikającą z rozwoju Jo, albo z bycia bardziej genderfluid niż stricte trans).
Myszo, tym razem muszę się z Tobą zgodzić w całej rozciągłości, a przy okazji udało Ci się mnie zachęcić do obejrzenia filmu. Co prawda miałam taki zamiar już wcześniej, ale teraz po prostu muszę :) Swoją drogą, dopóki nie sprawdziłam, wydawało mi się, że to Claire Danes grała Jo, Winona Ryder jakoś zupełnie mi się z nią nie kojarzy. Ale tak czy owak, obsada niezwykle interesująca. Mam też w planach doczytanie kolejnych części "Małych kobietek", więc temat Jo będę jeszcze drążyć :)
UsuńDo filmu mam ogromną słabość i mimo upływu lat wciąż żywię do niego mnóstwo sympatii. Będę bardzo ciekawa, by przeczytać, co sądzisz o filmie i jak - znając książki - interpretujesz grę aktorów.
UsuńA Danes w filmie łamie serduszko :3
Podoba mi się ta myśl z tym, że Jo jest gender fluid, bo to by z jednej strony godziło ideę, że ona się tak zachowuje, żeby postawić się w poprzek konwenansów z epoki, gdzie to, co "męskie" wartościowane jest wyżej, z pomysłem na niestałą czy nieheteronormatywną tożsamość bohaterki.
UsuńI jest jedna scena, w której wyraźnie widzimy, że Jo płacze: ta po ścięciu włosów. W nocy zaczyna płakać i Meg ją musi pocieszać. Co w sumie jest ciekawe do interpretacji, bo Jo płacze po utracie swojego jedynego "kobiecego" atutu -- czego Alcott nie omieszka zaznaczyć :).
A film też muszę koniecznie obejrzeć! Bo powiem Wam, że zaczęłam vlog sióstr March, ale mam wrażenie, że to nie jest do końca udany retelling (choć robili go ludzie od "The Lizzie Bennet Diaries").
Dla mnie, mimo wszystko, rozpacz Jo po utracie włosów była autentyczna, a nie wywołana presją kulturową. Przy czym im dłużej nad tym myślę, tym bardziej stwierdzam, że czytając o książkowej Jo żywię do niej o wiele więcej sympatii niż do tej filmowej. Z całym szacunkiem, ale jest coś takiego w Winonie Ryder co mnie odstręcza; nie potrafię jej bohaterek obdarzyć bezwarunkową sympatią. W efekcie zawsze miałam z filmową Jo problem - wydawała mi się... sztuczna, udawana. Może też stąd interpretowanie jej chłopięcości jako przejściowej fazy, swoistego buntu, a nie rzeczywistych rozterek tożsamościowych.
UsuńAleż tak, mnie się ta rozpacz wydaje jak najbardziej autentyczna: to jest ta scena, która budzi moje wątpliwości co do tego, żeby Jo jednoznacznie zaklasyfikować pod względem płci czy aspiracji do pełnienia danej roli -- co jeszcze bardziej komplikuje sprawę, bo ani to wtedy nie jest taki etap przejściowy, ani nie można jej łatwo zaszufladkować. Jo to jest szalenie ciekawa postać, bardzo ratująca konstrukcję książki zresztą -- to ona "rozbija" kazania Marmisi jakimś podsumowaniem czy zdaniem rzuconym po to, żeby tę marmurową atmosferę rozbić ;). (A Winonę Ryder to najbardziej lubię w "Soku z żuka" -- co ciekawe w ogóle jej jako Jo nie umiem sobie wyobrazić!)
UsuńNo właśnie, mam podobnie. Stąd myślę, że określenie genderfluid jest, na tę chwilę przynajmniej, najbezpieczniejszym określeniem. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Usuń(W "Beetlejuice" Ryder jest znośna, ale tam jej postać jest jednak dość specyficzna) Ryder się w filmie nieźle sprawdza, choć Kirsten Dunst jako (wkurzająca) Amy jest lepsza. Ale obstawiam, że najbardziej może się Wam spodobać Danes jako Beth - jest cudownie delikatna i wzbudza natychmiastową chęć bronienia jej przed okrutnym światem. Myślę, że może być najwierniejsza swej książkowej osobowości. Ale to już pozostawiam Waszej ocenie, bo coś czuję, że mimo chęci, raczej nie dałabym rady przebrnąć przez dydaktyzm Marmisi :D
Myszo, co do Winony Ryder, to jej bohaterki kojarzą mi się bardziej z pozą, niż z naturalnością, dlatego widziałam ją raczej jako wyniosłą Meg i bardzo się zdziwiłam, że była Jo. Z kolei Claire Danes bardzo pasowała mi do charakteru Jo, być może to wrażenie powstałe pod wpływem jej roli w "Homeland" - Jo też jest taką gwałtowną, nie do końca stabilną osobowością. Amy oczywiście musi być wkurzająca, na tym polega jej urok ;). Więcej napiszę, jak już obejrzę :)
UsuńWczoraj, gdy dopiero zapowiadałaś piknik z tą książką, od razu przypomniałam sobie, że podczas lektury "Małych kobietek" towarzyszyły mi podobne odczucia jak podczas czytania całej serii "Ani" L.M. Montgomery, do której dziś nawiązałaś. Mimo "dydaktycznego smrodku" jednej i dość bezkarnego poczynania sobie rudowłosej bohaterki drugiej powieści, myślę, że punktem stycznym obu pisarek jest łatwość, z jaką przenoszą czytelnika w świat dzieciństwa i beztroskiej młodości (bo w gruncie rzeczy, mimo wszystkich niefortunnych przygód, perypetii, to jest świat beztroski, a nawet - idylliczny). Ufarbowane na zielono włosy Ani albo bałagan uczyniony przez siostry March podczas nieobecności Marmisi - to w gruncie rzeczy błahostki, problemiki raczej, niż problemy.
OdpowiedzUsuńChyba przeczytam "Małe kobietki" ponownie, żeby przypomnieć sobie to nachalne umoralnianie ;-) Takie rzeczy trącą myszką, fakt, ale to przecież urok czasów dawno minionych.
Tam jest w ogóle mam wrażenie dużo nawiązań (to znaczy LMM chyba do Alcott nawiązywała, wyliczałam to w swojej notce, więc nie będę powtarzać, ale strasznie mnie intryguje, czy są jakieś dowody na to, że się inspirowała?).
UsuńChyba nie ma, ale może LMM robiła to celowo, żeby przypodobać się czytelniczkom? Coś na zasadzie "to nie jest nudna książka jak ta podtykana Wam przez matki. Ania Shirley robi rzeczy o których Jo March się nie śniło. Meg March zemdlałaby podczas lektury!"?
UsuńMarto, a czytałaś może "Małe kobietki" jako nastolatka? Bo zastanawiam się, jak ja bym tę książkę odczytała, gdybym była w wieku Amy, dajmy na to. Sama nie wiem, czy bym te kazania przełknęła gładko, czy stanęłyby mi ością w gardle.
UsuńCzytałam "Małe kobietki" kilka lat temu, już jako stateczna matrona ;-)))
UsuńWówczas kazania nestorki rodu nie zrobiły chyba na mnie specjalnego wrażenia, bo, szczerze mówiąc, nie pamiętam tych dydaktycznych wątków. Ale to pewnie dlatego, że jestem niepodatna na książkowe umoralnianie (albo, co bardziej prawdopodobne, tak lubię o sobie myśleć ;-) ).
Gdybym przeczytała książkę wcześniej - mam wątpliwości, czy potraktowałabym kazania Marmisi równie lekko jak teraz. Jak każda nastolatka, moja niezależność była dla mnie świętością, więc możliwe, że doprowadziłyby mnie do szału i nie dokończyłabym lektury.
Och tak, nastolatki są szczególnie wrażliwe na punkcie własnej niezależności, więc wierzyć mi się nie chce, że panny March tak skore były do słuchania kazań Marmisi :)
UsuńOch, oberwało się małym kobietkom. Ale w swoich recenzjach bardzo ładnie wypunktowałyście, to za co ich nie lubię. Czytałam tylko raz i to już dość dawno temu ale dobrze pamiętam ten moralizatorski styl. Chyba dlatego więcej nie wróciłam do lektury.
OdpowiedzUsuńByć może Pyza ma racje, że LMM inspirowała się w jakimś ułamku procent przy pisaniu Ani, jednak ciężko mi się z tym zgodzić. Wszak np. podmienianie cukru na sól mogło być częstą psotą robioną przez dzieci (niektórym wciąż się to zdarza, wiem z doświadczenia;). Nie zgadzam się również, że klimat obu powieści jest podobny. Według mnie, to zupełnie różne książki, które łączy mniej więcej epoka oraz czytelnik - młode dziewczę.
Przy okazji bytności w bibliotece może sobie jednak odświeżę ten tytuł.
Może nawet nie klimat ("Ania..." jest mniej dydaktyczna, to prawda), ale sama forma -- śledzimy bohaterki w fabule powiązanej przez serie epizodów, czasami bardzo podobnych :). Więc nawet może nie sól zamiast cukru (co, zgadzam się, jest częstą anegdotą :)), ale proszony obiad, który okazuje się być, pomimo starań, katastrofą ;). Przy czym Alcott jako prekursorka powieści tego typu zapewne wywarła spory wpływ na inne fabuły, choć może z mniejszym zacięciem moralizatorskim ;).
UsuńI tak sobie myślę, że o ile ciągi dalsze "Małych..." mnie nie kuszą, to do samej powieści może jeszcze wrócę. Choćby sceny z "Klubem Pickwicka" mają sporo uroku. A poza tym jakoś tak, przyznam się Wam, lubię takie powieści, gdzie się właściwie niewiele dzieje, a bohaterki czytają, jedzą i chodzą na spacery albo zakładają tajne stowarzyszenia ;).
A ja nawet nie wiedziałam, że są ciągi dalsze :)
UsuńMożliwe, że Alcott wyczerpała wszystkie morały i pozostałe pisarki/pisarze odetchnęli, że już nie muszą w to brnąć ;)
Och, świetnie rozumiem twoją słabość do nieśpiesznych powieści. Mnie takie książki uspokajają. Bo ja niestety bardzo emocjonalnie czytam książki :)
I bardzo, bardzo lubię ten okres w literaturze - XIX wiek, początek XX.
A kojarzysz tytuł Polyanna? Dużo bardziej w klimacie LMM, niż MK, oczywiście moim zdaniem :)
Są, są, w sumie chyba jeszcze trzy książki :).
UsuńZmieniło się chyba podejście do powieści dla młodzieży -- Alcott przetarła szlak, ale potem uznano, że literatura nie musi tak nachalnie wciskać pewnych wzorców. Ale tak sobie myślę, że jakby wyrzucić kazania Marmisi, to może lepiej widać by było naprawdę ciekawe wątki, które w "Małych kobietkach" są?
Jasne, czytałam "Polyannę" kilkanaście już lat temu, ale przywiozłam sobie ostatnio z domu rodzinnego egzemplarz do powtórki, bo pamiętam głównie optymizm oraz ojca pastora ;). Na pewno jak przeczytam, to podzielę się wrażeniami na blogu ;).
Żałuję, że w Polsce pełna wersja dzienników LMM nie jest dostępna, bo tam pewnie znalazłybyśmy odpowiedź na pytanie o te inspiracje. Osobiście wolę myśleć, że przygody Ani są oryginalnym pomysłem LMM, a podobieństwa, cóż, w tamtym czasie wszystkim dziewczynkom przydarzały się być może podobne przypadki. W każdym razie powieści LMM są z ducha całkowicie inne niż Alcott.
UsuńA "Polyanna" to też jedna z bardziej pamiętnych lektur mojego dzieciństwa :) Ale teraz sama nie wiem, co bym o niej pomyślała. Może warto sprawdzić ;)
Tymi trzema książkami poczułam się zastrzelona. Muszę iść przegrzebać sieć w poszukiwaniu tytułów, a potem liczyć na zasoby biblioteczne :)
UsuńDzienniki, to chyba jedyna pozycja jakiej nie czytałam LMM. Bardzo żałuję, ale mam nadzieję, że jeszcze nadrobię zaległości :)
Po Polyannę może sobie sięgnę w wolnej chwili od lektur. Bo to raczej będzie szybki przerywnik.
Nie czytałam Małych kobietek, ale widziałam już kilka recenzji, w których ta książka została zjechana za nadmierny dydaktyzm. Myślę, że sprawa jest prosta: książka nie przetrwała próby czasu; jest oczywiste, że to w jaki sposób kiedyś podchodzono do kobiet i do wychowywania dzieci, dziś jest nie do pomyślenia i wzbudza słuszny feministyczny zgrzyt zębami.
OdpowiedzUsuńNo, ja tam argumentuję, że tę książkę da się czytać jako feministyczną. Alcott była zresztą feministką, a przynajmniej tak jest określana (chyba epokowo powinno się powiedzieć, że sufrażystką?).
UsuńSufrażystka to kobieta walcząca o prawa wyborcze, więc to nieco węższe znaczeniowo pojęcie :) I chyba ten ruch rozwinął się później? Zgrzyt zębami raczej nie jest w tym przypadku szczególnie feministyczny, bardziej chodzi o epokową różnicę smaku ;) Zgadzam się z Pyzą, że tam można wyczytać (jak się chce oczywiście) wiele pozytywnych z punktu widzenia kobiet rzeczy. A przynajmniej trochę ;)
UsuńNo właśnie, dlatego brakuje mi dobrego, nieanachronicznego określenia :).
UsuńPoczytałam sobie więcej o Alcott i określa się ją jako i feministkę, i sufrażystkę. To pierwsze określenie jest, owszem, anachroniczne, ale cóż, feministki istniały przed wymyśleniem tego terminu ;) Może protofeministka? A protosufrażystki najwyraźniej musiały już działać w czasach Alcott :)
UsuńNo to "ciekawy" ten XIX-wieczny feminizm ;)
UsuńCiekawy, bo ten dydaktyzm był jednak nakierowany na to, żeby wychować córki na osoby odpowiedzialne, troszczące się o innych, ale nauczone polegać na sobie, zaradne, a nie oczekujące opieki. Trochę się to kłóci z motywem siedemnastoletniej Meg szykującej się do ślubu, ale, jak zauważyła Pyza, to był świetny facet ;)
UsuńPamiętam, że w "Tajemniczym opiekunie" Agata pisała, że jej koleżanki wychowały się na "Małych kobietkach" ;) Od tego czasu chciałam je przeczytać, ale trafiłam na nie całkiem niedawno.
OdpowiedzUsuńKsiążka jest ciekawa jako ciekawostka właśnie ;) Żeby dowiedzieć się, jakie wartości były na topie w tamtym miejscu i czasie i ogólnie lubię przeczytać czasem coś z "dawnych czasów" i dowiedzieć się czegoś o nich.
Bo poza tym książka nie sprawiła mi wielkiej przyjemności. Postaci wydawały się strasznie płaskie, każda z sióstr miała jedną cechę - jedna nieśmiała, druga rozpieszczona, trzecia chłopięca, czwarta lubiła stroje i to na tyle, jeśli chodzi o charaktery. Dydaktyzm był niesamowicie nachalny i strasznie irytował.
Plus dziwiło mnie, że te dziewczyny nie potrafią odpocząć i bawić się w wakacje, wiecznie muszą zasuwać, bo jak nie, to chałupa zarośnie kurzem i zwierzęta wyzdychają ;)
Jo też mnie zastanawiała podczas czytania, lesbijka/trans czy po prostu niedojrzała dziewczynka. Nie wiem, czy jej przemiana w dziewczynę na końcu oznacza tylko, że wyrosła z dziecinnych rojeń i zrozumiała, że żeby być silną osobą, nie musi udawać mężczyzny, czy może w ten sposób autorka próbowała wpasować nietypową postać w ówczesne ramy społeczne.
I też się zdziwiłam, że jednak nie wyszła za Lauriego :)
Karmena
Wydaje mi się, że "Małe kobietki" mogą być ciekawą lekturą dla dorosłego czytelnika - właśnie przy takim "badawczym" podejściu, ale na pewno nie nadają się na rozrywkę dla nastolatków ;)
UsuńPostać Jo jest bardzo ciekawa, wydaje mi się, że najczęściej jest interpretowana jako taka niezależna i silna kobieta, ale ja tego nie kupuję. Ona jest z jednej strony dojrzała - jest mowa o tym, że Meg i Jo matkowały młodszym siostrom, a z drugiej strony bardzo dziecinna - jeśli przyjmiemy to udawanie chłopaka za pewien etap w rozwoju, po którym Jo zamieni się w pewna siebie kobietę.
Oczywiście to prawda, że to były inne czasy i udawanie - w pewnym sensie - mężczyzny było wyrazem emancypacji kobiety, ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, sposób w jaki Alcott napisała Jo mnie nie przekonuje.
Jednak mimo wszystko jestem bardzo ciekawa, w jaki sposób autorka rozwinęła te postaci i chyba skuszę się na dalsze części. Najlepszy los czeka moją ulubienicę Amy - co zresztą jest oczywiste, bo egoistom w każdych czasach jest w życiu najlepiej ;)
@Karmena, o, mam akurat na półce "Tajemniczego opiekuna" i obiecuję sobie od dość dawna powtórkę, więc zwrócę na to uwagę :). A przy tym wszystkim -- mnie naprawdę się wydaje, że Alcott napisała ciekawą książkę miejscami bardzo wyrywającą się ze schematu: przykryła to co prawda lukrem kazań, ale przecież tam jest ta ciekawa sytuacja samych kobiet, jest Jo przede wszystkim ;).
UsuńZgadzam się z @Tarniną, że co do Jo nie do końca można się zatrzymać na tym "udawała mężczyznę, żeby się wyemancypować". Z jednej strony, jak pisałam wyżej, coś w tym jest, bo przecież mężczyźni byli bardziej uprzywilejowani, z drugiej jednak nie bardzo, bo za dużo przemawia za tym, że chodzi o niejasną tożsamość seksualną bohaterki.
@Tarnina, a wiesz, że pierwowzór Amy, siostra Alcott, dopiero niedawno doczekała się pierwszej wystawy swoich prac? Zmarła dość młodo, po porodzie, a jej dziecko wychowywała właśnie Alcott aż do śmierci, dopiero potem trafiło do ojca.
Pyzo, nie nie wiedziałam. O tym, że Louisa May wychowywała dziecko siostry wiedziałam, ale umknęło mi, że to dziecko Amy i że ona umarła młodo. Widać nieszczęścia nie opuszczały tej rodziny.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń