wtorek, 16 grudnia 2014

Rozstrzygnięcie konkursu (oraz moja ulubiona książka z dzieciństwa)


Konkurs zakończył się wczoraj o godz. 23:59 59s. Dziękuję wszystkim za udział w zabawie i podzielenie się ze mną książkowymi wspomnieniami z dzieciństwa. Wasze typy w dużej części pokrywają się z moimi - bardzo lubiłam i Astrid Lindgren, i Adama Bahdaja, i wszystkie "Tytusy" - tak, myślę, że komiks to też książka :) Marzyłam o niebieskim koraliku, jaki miała Karolcia, i skrupulatnie badałam wszystkie szpary w podłodze - cóż, bez rezultatów ;) Tylko "Kanapony" wymienione przez Monikę chyba jakoś nigdy nie wpadły mi w ręce. Do zestawu stworzonego przez Was dodałabym jeszcze Marka Twaina, ależ się zaśmiewałam z przygód Tomka i Hucka! A Tomka Sawyera dodatkowo podziwiałam za wynalezienie wielce skutecznego sposobu malowania płotu. Jeżeli jednak miałabym wybrać tylko jedną książkę dzieciństwa, bez której ani rusz, to chyba byłyby to "Dzieci z Bullerbyn". A ponieważ pora roku temu sprzyja, przypomnijmy sobie, jak obchodzi się Gwiazdkę w Bullerbyn:

   Rankiem w dzień wigilijny obudziłam się bardzo wcześnie i pobiegłam do kuchni tylko w koszuli i - oj, jak tam było pięknie! Na podłodze leżały nowe gałgankowe chodniki, poręcz wokół pieca owinięta była białą, zieloną i czerwoną karbowaną bibułą, wielki, rozsuwany stół zasłany był świątecznym obrusem, a wszystkie miedziane rondle były świeżo wyczyszczone. Ucieszyłam się tak ogromnie, że uściskałam mamusię.
(...)
   W domu Lasse, Bosse i ja ubraliśmy naszą choinkę. (...) Potem poszliśmy do kuchni i maczaliśmy sobie kawałki chleba w wielkim rondlu, w którym gotowała się kiełbasa i szynka. Ach, jakże to było doskonałe!
   A potem nie pozostawało już nic innego, jak CZEKAĆ! Lasse powiedział, że te godziny po południu w dzień wigilijny, gdy się tylko chodzi i czeka, i czeka, to jest coś takiego, od czego ludzie siwieją.
- Astrid Lindgren, "Dzieci z Bullerbyn". Przełożyła Irena Wyszomirska
Nasza Księgarnia, Warszawa 1957.




Pozostał mi jeszcze miły obowiązek ogłoszenia zwyciężczyni konkursu. Udział wzięło 7 osób, a maszyna losująca wyłoniła...

 ...autorkę szóstego komentarza! Jest nią lucy.nazka. Gratuluję! ("Ronję" też bardzo lubiłam i mam wielką ochotę ją sobie przypomnieć).

poniedziałek, 15 grudnia 2014

W okopach nad Sommą, w tunelach pod ziemią niczyją. "Ptasi śpiew" Sebastiana Faulksa









Jest wiele powodów, dla których można sięgnąć po "Ptasi śpiew" Sebastiana Faulksa i uważam, że warto to zrobić. Chociażby po to, żeby dowiedzieć się, dlaczego Anglicy wciąż tak przeżywają wojnę, której wspomnienie w naszej pamięci historycznej już prawie się zatarło, choć walczyło w niej 3,5 mln. Polaków, a 500 tys. spośród nich nigdy nie wróciło do domów. 2014 był rokiem okrągłych rocznic, dla nas przede wszystkim 70. rocznicy powstania warszawskiego. Okropności II wojny światowej przysłoniły nam to, co rozpoczęło się 30 lat wcześniej. Ale dla Brytyjczyków 2014 to przede wszystkim stulecie I wojny światowej, Wielkiej Wojny, jak wciąż ją nazywają. "Ptasi śpiew" Sebastiana Faulksa, powieść, która w Wielkiej Brytanii osiągnęła status "współczesnej klasyki" i weszła do szkolnych i uniwersyteckich programów nauczania literatury, bardzo obrazowo pokazuje dlaczego.

Pierwsza część "Ptasiego śpiewu", rozgrywająca się w 1910 roku w Amiens we Francji, jest opowieścią o zakazanej miłości młodego Anglika i żony francuskiego przemysłowca. Związek Stephena i Isabelle trwa krótko, dalsza część powieści, tocząca się w latach 1916-1918, pokazuje przeżycia Stephena, teraz oficera piechoty, na froncie. Część wojenna przeplatana jest historią dziejącą się w czasach umownie nam współczesnych (1978-79), kiedy to wnuczka Stephena, Elizabeth, postanawia dowiedzieć się czegoś o życiu swojego dziadka i jego udziale w wojnie; na strychu domu matki odnajduje jego szyfrowane dzienniki.

Myślę, że kiedyś jeszcze wrócę do "Ptasiego śpiewu", być może nawet nie raz. Faulksowi udało się stworzyć złożonych bohaterów, na los których czytelnik nie pozostaje obojętny, udało mu się też przedstawić wiarygodny obraz sytuacji żołnierzy na froncie zachodnim I wojny światowej i odkryć dla czytelników pewien element działań wojennych wcześniej szerzej nieznany. Udało mu się nawet przekonująco pokazać zmiany w psychice ludzi, którzy codziennie byli świadkami śmierci i sami ją zadawali. Wreszcie - udało mu się w to wszystko wpleść historię miłosną, która nie razi sentymentalizmem. To dużo. Z drugiej strony, po lekturze "Ptasiego śpiewu" nie potrafię sobie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy Faulks jest właściwie dobrym pisarzem. Czytając powieść, byłam do tego stopnia pod jej wrażeniem, że z miejsca odrzucałam wszelkie wątpliwości. Ta książka niezaprzeczalnie ma siłę. Ale są też fragmenty zdecydowanie słabsze, a niektóre rozwiązania fabularne wydały mi się zadziwiająco tanimi chwytami. Im więcej czasu upływa od skończenia lektury, im dłużej się nad tą książką zastanawiam, tym bardziej jestem przekonana, że tą szczególną pozycję, którą "Ptasi śpiew" zdobył w Wielkiej Brytanii, to ogromne uznanie nie tylko wśród czytelników, ale i krytyków, zawdzięcza w dużej mierze tematowi, a nie jakości czysto literackiej. Ponieważ bitwa nad Sommą wciąż Brytyjczyków boli, każda dobra powieść o niej opowiadająca ma zwiększone szanse na wejście do kanonu współczesnej literatury angielskiej. "Ptasi śpiew" to książka dobra, w części nawet bardzo dobra, ale miałabym problem z nazwaniem jej wybitną.

Kiedy dwadzieścia parę lat temu Faulks zaczynał pracę nad powieścią (została wydana po raz pierwszy w roku 1993), to, jak napisał w przedmowie do tegorocznego angielskiego wydania, również w społeczeństwie brytyjskim I wojna światowa była już zamkniętym rozdziałem. Jednym z celów, które przyświecały pisarzowi, było więc przywrócenie pamięci o wydarzeniach, które według autora nie powinny być zapomniane, i o ludziach, którzy w nich uczestniczyli. W tym zakresie nie mam żadnych zastrzeżeń do powieści, co więcej "Ptasi śpiew" opowiada nie tylko o Anglikach nad Sommą, ale też o tragicznym doświadczeniu w wymiarze ogólnoludzkim. Kiedy jednak autor deklaruje, że zasiada przy biurku, żeby zadawać filozoficzne pytania i badać granice człowieczeństwa, robię się nieco sceptyczna. "To nie jest wojna. - mówi w pewnym momencie Stephen - To jest badanie, jak daleko człowieka można poniżyć." Stephen zadaje sobie pytanie, czy istnieją jakieś nieprzekraczalne granice, w roku 1916, ale pod koniec XX w., kiedy zadaje je Faulks, to pytanie jest już tylko naiwne. Każdy, kto odwiedził muzeum Auschwitz wie, że nie ma takich granic, człowiek może zrobić wszystko i wszystko można zrobić z człowiekiem. O ile na poziomie emocjonalnym powieść Faulksa jest bardzo mocna, to na poziomie rozważań filozoficznych (do których autor aspiruje) jest jednak w gruncie rzeczy trywialna (choć w tym kontekście to słowo brzmi strasznie).

Balastem dla tej książki są również rozdziały poświęcone Elizabeth, cała "współczesna" część opowieści. Elizabeth ma być niejako przedstawicielem czytelnika, to za jej pośrednictwem nawiązuje on kontakt z przeszłością. Proces odkrywania przez Elizabeth losów dziadka ma nam uświadomić, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć samych siebie, odwracając się od przeszłości, że historia jest częścią naszej tożsamości. Są w tym wątku trzy sceny warte zapamiętania: Elizabeth odwiedzająca w domu opieki dla weteranów jednego z żołnierzy z oddziału Stephena, jej rozmowa telefoniczna z pułkownikiem Grayem, dowódcą Stephena, oraz moment, w którym za pośrednictwem Elizabeth odczytujemy kilka zdań z dziennika Stephena. Jest też swego rodzaju epilog, w którym z rozmowy Elizabeth z matką poznajemy powojenne losy Stephena. Cała reszta nie wnosi niczego do opowieści, jest nachalnie dydaktyczna, przekraczając w dydaktyzmie granice prawdopodobieństwa. Elizabeth wydaje się osobą bardzo płytką i, prawdę mówiąc, dosyć ograniczoną - skala jej niewiedzy jest tak wielka. Bohaterowie tej części są zresztą bardzo pobieżnie naszkicowani, o wnuczce Stephena wiemy właściwie tylko tyle, że prowadzi firmę odzieżową i ma żonatego kochanka. Z pewnością nie jest postacią, z którą mogłabym się utożsamiać - a po to została przecież stworzona. Nie wiem, czy w zamyśle autora romans Elizabeth jest paralelą z życiem Stephena - dla mnie była to raczej obraza pamięci o nim i cały ten wątek wydał mi się nieco groteskowy, włączając w to zamykającą go scenę. Ostatnia scena z części wojennej również wywołała mój estetyczny dyskomfort. Żołnierz angielski i niemiecki padają w niej sobie w ramiona. Oczywiście ten moment nie bierze się znikąd, jest budowany przez wiele stron (nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele z fabuły). Mimo wszystko nie przekonuje mnie. To taki mało subtelny gest w stronę czytelnika, jakby autor nie wierzył, że jego przesłanie wyrażone delikatniejszymi środkami mogło dotrzeć do odbiorcy.

Co wobec tego mi się w "Ptasim śpiewie" podoba? Przede wszystkim postać Stephena Wraysforda, jest to jeden ciekawszych bohaterów literackich, z jakimi się w ostatnim czasie zetknęłam. Skomplikowany, niejednoznaczny. Jednocześnie wzbudzający współczucie i niechęć, ale też podziw. Podobają mi się również skonstruowane ze szczegółami postacie innych żołnierzy: Weira, Jacka, Graya. Postacie mężczyzn zdecydowanie lepiej Faulksowi wychodzą niż kobiece. Poruszający jest obraz codzienności żołnierzy na froncie. Przed ukazaniem się książki mało znany był fakt, że na froncie zachodnim I wojny światowej walka toczyła się również pod powierzchnią ziemi. Oddziały saperów drążyły tunele pod ziemią niczyją; podkładano w nich ładunki wybuchowe i wysadzano umocnienia na linii wroga. Oczywiście takie same tunele były bezustannie drążone również od drugiej strony. Praca w tunelach była nie tylko fizyczną mordęgą długich godzin wysiłku w ciemności i zaduchu, walką z naturalnym strachem człowieka przed tak nienaturalnym dla niego środowiskiem. Wiązała się z realnym niebezpieczeństwem napotkania wroga pod ziemią. Z drugiej strony zejście do tuneli dawało ochronę przed piekłem ostrzału, deszczem i zimnem w okopach.

Centralnym punktem powieści jest 1 lipca 1916 r. Był to najczarniejszy dzień w historii brytyjskiej wojskowości. W tym jednym dniu straty wśród żołnierzy brytyjskich wyniosły 60 tys. ofiar, z czego 20 tys. było ofiarami śmiertelnymi. Faulks po mistrzowsku pokazał kataklizm tego dnia. Mocno zapada w pamięć scena, w której żołnierze w wieczór poprzedzający natarcie piszą listy do najbliższych - dla wielu ostatnie - starając się ukryć przed nimi, lub przed sobą, narastające przerażenie.

Obrazy wojny nie oddziaływałyby tak silnie, gdyby nie miały jako przeciwwagi przedwojennego romansu. Był to jedyny moment w życiu Stephena, w którym żył naprawdę. Gdy stracił Isabelle, która nie tylko była jedyną kobietą, jaką kochał, ale również jedyną osobą, która jego kiedykolwiek kochała, stracił wszystko, co miało dla niego znaczenie. Na froncie był zawieszony w pustce, nie miał życia, do którego mógłby powrócić po wojnie. Istniało dla niego tylko straszne tu i teraz. Powieść Faulksa jest bardzo mocno osadzona w fizyczności, w doznaniach cielesnych. Przez długi czas jej roboczym tytułem było "Ciało i krew". Podczas wojny ciało człowieka służy do zabijania, zadawania bólu. Odczuwa tylko ból, jest dziurawione kulami, rozrywane na strzępy, poddawane działaniu gazów bojowych. Te obrazy są skontrastowane z fizycznością scen sprzed wojny. Ciało ludzkie doznaje w nich pożądania, służy wyrażaniu namiętności, miłości, odczuwa przyjemność. Jednocześnie pomimo nacisku na pokazanie fizycznej strony relacji Stephena i Isabelle, Faulks przedstawia ich związek w kategoriach potężnego uczucia, daleko wykraczającego poza pożądanie. W horrorze wojny Stephen przywołuje wspomnienia bliskości z Isabelle - bliskości z drugą istotą ludzką. Dla części czytelników sceny erotyczne w powieści mogą być nieco zbyt dosłowne, są zdecydowanie dalekie od subtelności, i zastanawiam się, czy ja właśnie nie należę do tej grupy. Ostatecznie jestem jednak w stanie zaakceptować zamysł autora i przyjąć, że taki sposób ich pokazania czemuś służy.

Wreszcie - podoba mi się w powieści Sebastiana Faulksa metafora ptasiego śpiewu. Jest taka scena, w której Stephen prowadzi swoich żołnierzy na linię okopów. Następnego dnia ruszą do natarcia.


Stephen wpatrywał się w pasmo trawy miedzy koleinami wyciśniętymi przez wozy i myślał o pokoleniach chłopów, którzy kroczyli tędy w podobnie czyste letnie dni. Za zakrętem zobaczył jakąś dwudziestkę rozebranych do pasa mężczyzn, którzy obok drogi kopali dół o powierzchni jakichś trzydziestu metrów kwadratowych. Przez chwilę był zaskoczony, nie mógł bowiem zrozumieć, jakim rolniczym celom mógłby służyć, ale po chwili zrozumiał, że kopią masowy grób. Myślał, żeby kazać zmienić kierunek marszu albo przynajmniej odwrócić wzrok, ale było już za późno i niektórzy zdążyli zobaczyć przyszłe miejsce pochówku. Śpiew zamarł im na wargach, a jego miejsce zajęły ptasie głosy.

Ptasie głosy. Ptasi śpiew. "Ponieważ nieraz mnie o to pytano - pisze Faulks w przedmowie, którą zamieszczono w polskim wydaniu - powinienem może wyjaśnić, że ów tytuł nie ma symbolizować "nowego życia"  czy "rodzącej się nadziei", a przede wszystkim ma sugerować obojętność świata przyrody wobec świata ludzkiego - ludzkiego, jak to ujął Philip Roth, w najgorszym sensie tego słowa."


Polski przekład nie bardzo przypadł mi do gustu i niestety pojawia się w nim kilka błędów językowych (np. problem z biernikiem rzeczownika męskiego nieżywotnego). Niechlujstwo polskich wydawnictw coraz bardziej zaczyna działać mi na nerwy, ale... spuśćmy zasłonę milczenia.



*** Po lewej, jeden z najgorszych tekstów okładkowych, jakie zdarzyło mi się czytać. A może najlepszy? Bo jednoczesne wprowadzenie w błąd czytelnika co do treści książki i ujawnienie istotnych szczegółów fabuły, do których czytelnik powinien dotrzeć sam, musi być bardzo trudne do osiągnięcia. *** 


W ramach postscriptum zapraszam do posłuchania audycji BBC World Service z cyklu World Book Club, w której Sebastian Faulks opowiada o "Birdsong", odpowiada na pytania publiczności i słuchaczy, a także czyta dwa fragmenty swojej powieści. Uczestnicy mówią staranną angielszczyzną, powoli i wyraźnie, więc łatwo jest wszystko zrozumieć i słucha się tego (i pozostałych audycji z cyklu) z przyjemnością.

Audycji można posłuchać w Internecie klikając w poniższy link:

http://www.bbc.co.uk/programmes/p01sxz31#orb-footer

lub ściągnąć ze strony z podcastami:

http://www.bbc.co.uk/podcasts/series/wbc/all

---
Sebastian Faulks, "Ptasi śpiew". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań. Przekład Jerzy Łoziński.

wtorek, 9 grudnia 2014

World Book Club


Wbrew pozorom fakt, że prowadzi się blog książkowy, nie wpływa dodatnio na ilość przeczytanych książek. Gdyby nie blog, to pewnie sięgnęłabym już po jakąś kolejną książkę - ostatnią skończyłam w sobotę o 3:37 nad ranem. Jednak sporo mi się już zebrało książek przeczytanych w minionych paru miesiącach, o których nie zdążyłam napisać - i pewnie już nie napiszę - a każda kolejna nieco zaciera w pamięci poprzednią. Tej ostatnio przeczytanej jednak nie chciałabym na blogu pominąć, dlatego nie śmiem sięgnąć po nic nowego. Trawię ją i zbieram się w sobie do przygotowania wpisu, pocieszając się przy tym, że choć ilość spadła, to zapewne jakość moich doświadczeń czytelniczych się poprawiła, skoro książka pozostaje ze mną, albo we mnie, trochę dłużej i trochę głębiej. Zanim więc pojawi się tutaj nowy wpis z kategorii czysto książkowej (a konkretnie: powieść), jeszcze jedna notka z kategorii: inne.

Chcę się podzielić z Wami, Drodzy Czytelnicy, moim niedawnym odkryciem, którego dokonałam, szukając informacji na temat tej książki, którą właśnie trawię. Być może wszystkie potencjalnie zainteresowane osoby (tzn. lubiące słuchać radia, znające angielski i interesujące się literaturą) już to, o czym zaraz napiszę, znają - ja odkryłam wczoraj i jestem zachwycona!


Otóż rozgłośnia międzynarodowa radia BBC, czyli BBC World Service, nadaje comiesięczną audycję World Book Club. Wszystkie odcinki (dotychczas ok. 150) są dostępne bezterminowo na stronach internetowych BBC do posłuchania online lub ściągnięcia. World Book Club to rozmowy z pisarzami z całego świata, zazwyczaj na temat konkretnej - ich najbardziej znanej - książki, nagrywane z udziałem publiczności. Słuchacze z zagranicy mogą nadsyłać pytania mejlowo. Oczywiście nie wszystkie mogą być zadane na antenie, bo audycje trwają najczęściej 26 min., niektóre ok. 50. Zazwyczaj autor odczytuje również jeden lub dwa fragmenty swoich książek. Słuchanie to czysta przyjemność. Lista pisarzy, którzy dotychczas wystąpili w World Book Club jest naprawdę imponująca i satysfakcjonująca. O swoich książkach opowiadali: Orhan Pamuk, Salman Rushdie, Andre Brink, Carlos Fuentes, Nick Hornby, Zadie Smith, Kazuo Ishiguro, Amoz Oz, Isabelle Allende, Julian Barnes, Terry Pratchett, Doris Lessing, Per Petterson, Paul Auster, Kiran Desai, Boris Akunin, Jo Nesbo, JMG LeClezio, Gunter Grass, David Lodge, John Irving, Umberto Eco, Mario Vargas Llosa, Kurt Vonnegut i wielu innych.

A teraz najważniejsze - linki!

Strona główna audycji:
http://www.bbc.co.uk/programmes/p003jhsk

Strona z podkastami - można posłuchać online lub ściągnąć:
http://www.bbc.co.uk/podcasts/series/wbc/all

Myślę, że wszystkie odcinki są bardzo ciekawe i właściwie to miałabym ochotę nagrać je sobie na płytę do słuchania w samochodzie. Najbardziej ucieszył mnie program, w którym A.S. Byatt opowiada o jednej z moich ukochanych książek, "Possession" (po polsku "Opętanie"). Pisałam o tej książce TUTAJ, a TUTAJ można posłuchać tego odcinka.

Miłego słuchania (i przypominam o konkursie)!



czwartek, 4 grudnia 2014

SZTUKA CZYTANIA: Młoda kobieta z książką w parku Thornfield

*** Barend Cornelius Koekkoek (malarz holenderski, 1803-1862), "Kobieta z książką" ***


Jeżeli J.E., która dała ogłoszenie w czwartkowym numerze "Heralda", posiada wspomniane warunki i jeżeli może podać zadowalające referencje o swym charakterze i uzdolnieniu, mogłabym jej ofiarować posadę nauczycielki do jednej uczennicy, małej dziewczynki poniżej lat dziesięciu; pensja wynosiłaby trzydzieści funtów rocznie. Proszę J.E. o przysłanie referencji, nazwiska, adresu i wszystkich szczegółów pod adresem: Pani Fairfax, Thornfield koło Millcote.

- Charlotte Brontë, "Jane Eyre". Przekład: Teresa Świderska

Trudno mi wyobrazić sobie, żeby Jane Eyre, młoda, zdolna nauczycielka, nie lubiła czytać książek, ale kartkując wczoraj powieść (którą czytałam dosyć dawno temu), nie znalazłam ani jednej sceny, w której autorka uchwyciłaby ją w momencie czytania. Mimo to wyobrażam sobie, że książka - podobnie jak szkicownik - musiała być jej stałym atrybutem.



*** Portret Charlotte Brontë - Evert A. Duyckinck (1873) na podstawie rysunku George'a Richmonda ***

wtorek, 2 grudnia 2014

Konkurs!!!

Miałam zamiar ogłosić ten konkurs zaraz po targach książki w Krakowie, bo stamtąd właśnie przywiozłam nagrody, które zamierzam Wam sprezentować, ale jakoś mi to nie wyszło. Może jednak dobrze się stało, bo w ten sposób nagroda może być prezentem świątecznym. Do wygrania są dwie bardzo zabawne książki dla dzieci wydawnictwa Nasza Księgarnia, płócienna torba na książki z Targów Książki i przypinka. Konkurs trwa do 15.12, żeby nagroda mogła dotrzeć do zwycięzcy przed świętami.

Książki:
Agnieszka Tyszka "Zosia z ulicy Kociej", Nasza Księgarnia, Warszawa 2014
Rafał Witek "Zgniłobrody i Luneta Przeznaczenia", Nasza Księgarnia, Warszawa 2014

Książki są wspaniale ilustrowane i przeznaczone dla dzieci w wieku od lat 7.



Zasady konkursu:

W konkursie może wziąć udział każdy, kto do 15 grudnia 2014 zostawi komentarz pod tym wpisem. W komentarzu proszę odpowiedzieć na pytanie konkursowe: którą książkę z dzieciństwa najmilej wspominacie? Zwycięzcę konkursu wyłonię na drodze losowania. Komentatorzy anonimowi proszeni są o pozostawienie adresu e-mail. Rozstrzygnięcie konkursu ogłoszę 16 grudnia na blogu, a zwycięzca otrzyma nagrodę pocztą. Oczywiście zachęcam do polubienia strony bloga na Facebooku i śledzenia mojego bloga na Bloggerze, Bloglovin' itd., ale nie jest to warunek konieczny.





poniedziałek, 1 grudnia 2014

Birdsong

*** "Birdsong" (2012). Kadr z filmu ***


Odwieczny dylemat* - co lepiej zrobić najpierw: obejrzeć film, czy przeczytać książkę? Oba podejścia do tego problemu mają swoje zalety i wady. Czytając powieści, zazwyczaj wyobrażam sobie, jakie świetne filmy można by zrobić na ich podstawie. Jednak prawda jest taka, że kiedy ogląda się ekranizację ulubionej książki, to nawet jeżeli jest ona arcydziełem, trudno się powstrzymać od reakcji typu: zaraz, zaraz, to było inaczej, to opuścili, a tamtego w ogóle nie było. Dlatego skłaniam się raczej ku opcji, żeby (jeśli mamy taki wybór) dać najpierw szansę adaptacji filmowej. A potem sięgnąć po książkę. Bo książka to zazwyczaj dużo, dużo więcej.

Tę konkretną parę filmowo-książkową zauważyłam już prawie dwa lata temu, ale tak się złożyło, że zupełnie przegapiłam polskie wydanie książki (luty 2014), a film obejrzałam dopiero w miniony weekend. "Birdsong" to dwuczęściowy brytyjski film zrealizowany dla telewizji BBC na podstawie powieści Sebastiana Faulksa pod tym samym tytułem. W wersji polskiej nadano mu bardzo wyeksploatowany tytuł "Wojna i miłość", na szczęście książka ukazała się jako "Ptasi śpiew". Po obejrzeniu filmu spodziewam się po niej wszystkiego najlepszego.

*** "Birdsong" (2012). Kadry z filmu ***
***

Jest rok 1916. Francja. Młody Anglik, porucznik Stephen Wraysford (Eddie Redmayne) w okopach na linii frontu zachodniego I wojny światowej powraca pamięcią do czasów swojej jedynej, krótkiej miłości. Sześć lat wstecz, gdy jako praktykant w fabryce tekstyliów w Amiens, bardzo blisko miejsca, gdzie znajduje się teraz, mieszkał w domu swojego pracodawcy, przeżył romans z jego młodą żoną. W filmie sekwencje z roku 1916 są przeplatane scenami z roku 1910 pokazującymi historię tej zakazanej miłości. Rzeczywiście mamy więc tu "wojnę i miłość" i film mógłby z łatwością osunąć się w stronę kiczu i nadmiernego sentymentalizmu, ale tak się nie stało (choć zakończenie budzi u mnie pewne zastrzeżenia).

"Birdsong" jest filmem eleganckim, pięknym plastycznie i dopracowanym w każdym szczególe. Płynie powolnym rytmem, pełno w nim długich, intensywnych spojrzeń, zamyśleń, pauz. Wolne tempo nie jest tu jednak wadą, przeciwnie, bardzo pasuje do tej opowieści. Nawet sekwencje frontowe, choć niepozbawione dramatyzmu i napięcia prowadzone są w jakby spowolnionym rytmie. Napięcie nie jest rodem z filmów akcji, jest to raczej wyczuwalny stały ciężar przytłaczający bohaterów i wydaje mi się, że "Birdsong" bardzo dobrze pozwala wczuć się widzowi w klimat wojny pozycyjnej.

Od strony wizualnej część wojenna filmu pokazana jest w przytłumionej, wyblakłej palecie barw, kontrastującej ze scenami sprzed wojny, wywołującymi skojarzenia z Arkadią. Intensywne kolory, zieleń, kwiaty, bujne ogrody, piękne wnętrza, wspaniałe stroje sprawią niemałą przyjemność wielbicielom filmów kostiumowych. Z perspektywy kurzu okopów to wszystko sprawia wrażenie raju utraconego. Ale życie w tej Arkadii jest oczywiście dalekie od beztroski. Isabelle Azaire (Clémence Poésy) jest nieszczęśliwa w małżeństwie i choć wszystkie okoliczności zdają się pchać ją i Stephena ku sobie, to jednak wydaje się również oczywiste, że ich uczucie/namiętność, stojące w sprzeczności z powinnością, nie może przynieść obojgu szczęścia.

Jednak emocjonalnie to sceny wojenne są mocniejszą częścią filmu. Okrucieństwo wojny momentami pokazane jest w sposób bardzo naturalistyczny. Śmierć żołnierzy jest bezsensowna, zarówno w sensie uniwersalnym - bo jaki był sens i cel tamtej wojny, w imię czego walczyli i umierali młodzi chłopcy i ojcowie rodzin? - jak i jednostkowym. Oglądając sekwencję pokazującą natarcie Anglików w czasie bitwy nad Sommą, wiemy, że żołnierze idą na rzeź, nie będąc w stanie osiągnąć celów militarnych sztabu. Podobnie jak u Remarque'a w "Na zachodzie bez zmian" żołnierze giną również w momencie, kiedy wojna właściwie przestała się już toczyć.

Nie mam zastrzeżeń do występu Clémence Poésy, choć równocześnie wydaje mi się, że gdyby zastąpić ją inną blond aktorką o delikatnej urodzie, nie wpłynęłoby to zasadniczo na wartość filmu.W rolach drugoplanowych wystąpili też między innymi Matthew Goode (jako kapitan Gray), Richard Madden (jako kapitan Weir) i Joseph Mawle (jako Jack Firebrace). W pamięć zapada szczególnie rola - i postać - tego ostatniego. Ale "Birdsong" to właściwie film jednego aktora. Jeżeli więc komuś nie odpowiada uroda Eddie'ego Redmayne'a, on sam, albo obsadzenie go w roli - jak to się kiedyś mówiło - amanta (podejrzewam, że teraz mówi się romantic lead), to właściwie może sobie ten film podarować. Moim zdaniem trudno wyobrazić sobie lepszego odtwórcę roli Wraysforda. (Stephen Wraysford dla mnie już zawsze będzie miał twarz Eddie'ego Redmayne'a - co mi zupełnie nie przeszkadza). Specyficzny typ urody Eddie'ego predestynuje go do ról wrażliwych, nieco zagubionych chłopców i do grania postaci młodszych niż on sam (oraz do mówienia o nim "Eddie"). Zaskoczyło mnie jednak, jak dobrze wypadł w roli Stephena z roku 1916, już nie chłopca, ale mężczyzny, którego wrażliwość musiała zostać stępiona przez lata w okopach, wyalienowanego, zimnego, nieco antypatycznego, nawet bezwzględnego.

Oglądając "Birdsong" łatwiej jest zrozumieć, dlaczego I wojna światowa tak mocno odcisnęła się w zbiorowej świadomości wielu narodów - choć nie w naszej. Polecam. A po książce spodziewam się dużo, dużo więcej.


*** "Birdsong" (2012). Kadr z filmu ***




  

---
"Birdsong"/"Wojna i miłość". Working Title Films dla BBC (2012). Reż. Philip Martin. Scenariusz Abi Morgan na podstawie powieści Sebastiana Faulksa.

* "Odwieczny" w sensie całkiem dosłownym, bo przenoszenie literatury na ekran jest zjawiskiem prawie tak starym jak samo kino. Pierwszą zekranizowaną książką było "Quo vadis", a stało się to w roku 1912 (podaję za Wikipedią).

czwartek, 27 listopada 2014

Kosogłos - o najnowszej filmowej odsłonie "Igrzysk śmierci" i ich książkowym pierwowzorze



Dzisiejszy wpis jest przede wszystkim recenzją filmu "Kosogłos. Część 1", który od piątku możemy oglądać w kinach - ekranizacji połowy (mniej więcej) ostatniej części trylogii Suzanne Collins "Igrzyska śmierci". (Wygląda na to, że wirus dzielenia nawet niezbyt obszernych książek, po to by sfilmować je w kilku częściach, się rozprzestrzenia...) Nie mogę jednak przejść do filmu nie wspomniawszy o książkowym pierwowzorze.

Nie jestem znawczynią literatury dla młodzieży, ale wydaje mi się, że to właśnie Suzanne Collins wynalazła nowy gatunek literacki (i filmowy), czyli młodzieżową dystopię romantyczną ("romantyczną" w sensie np. komedii romantycznej, a nie "Dziadów"). Cechami charakterystycznymi tego gatunku jest ponura wizja świata przyszłości, młodzi bohaterowie poddawani ciężkim próbom oraz trójkąt miłosny. Sukces powieści Collins zaowocował licznymi mniej lub bardziej udanymi naśladownictwami, opierającymi się właśnie na tym schemacie. Ale cyklu Suzanne Collins nie powinno się zbywać młodzieżową łatką i paroma ironicznymi zdaniami. To takie książki, które chętnie widziałabym na liście lektur szkolnych, bo traktują o sprawach, nad którymi warto (i trzeba) się zastanawiać. Zadają pytania, które ludzkość stawia od wieków - co nie znaczy wcale, że są trywialne - nie dając przy tym łatwych i jednoznacznych odpowiedzi, bo nie ma tu natrętnego i taniego dydaktyzmu. Jednocześnie przekazują wartości i postawy, które powinniśmy pielęgnować. Słowa takie jak miłość, przyjaźń, lojalność, poświęcenie mają dla bohaterów "Igrzysk..." sens. A także wolność (i równość, i braterstwo). Mamy więc do czynienia z fabułą dużego kalibru, z którym autorka radzi sobie całkiem nieźle.

Nieco gorzej wypada sam sposób przedstawienia tej historii, przynajmniej z mojego punktu widzenia - osoby dorosłej, która "czytuje to i owo". Krótko mówiąc, nie jest to proza szczególnie finezyjna. Co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że narratorką powieści jest Katniss, ich kilkunastoletnia bohaterka (i że książki są przeznaczone dla kilkunastoletnich czytelników), niemniej jednak trochę mi to przeszkadzało. Uważam taki sposób narracji za dosyć niefortunną decyzję autorki, nie sam fakt opowiadania wydarzeń z punktu widzenia Katniss - to akurat, że czytelnik wie tyle co Katniss i stopniowo razem z nią odkrywa pewne rzeczy, wydaje mi się trafnym posunięciem - ale to, że narracja jest pierwszoosobowa i te wydarzenia są opowiadane jej "własnymi słowami". Dodatkowo narracja prowadzona jest konsekwentnie w czasie teraźniejszym, co jest dosyć nienaturalne. Zabieg ten ma zapewne na celu utrzymanie czytelnika w niepewności co do ostatecznego losu Katniss, choć moim zdaniem nie ma to większego sensu. Mimo wszystko treść książek jest na tyle interesująca, że rekompensuje pewne niedostatki formy.

Można się oczywiście spierać, na ile świat przedstawiony w książkach jest realistycznie skonstruowany i czy Panem rzeczywiście mogłoby funkcjonować tak, jak przedstawia to Collins. Odpowiedź brzmi (oczywiście): nie. Kapitol jest niesamowicie zaawansowany technologicznie, a mieszkańcy większości dystryktów żyją w warunkach niemal dziewiętnastowiecznych (wyjąwszy wszechobecną telewizję, która rządzi tym światem - a raczej za pomocą której rządzi się tym światem) i takimi metodami pracują. "Strażnicy pokoju" uzbrojeni po zęby w zdobycze techniki, o jakich nam się nie śniło, mogą pilnować ludzi wydobywających węgiel za pomocą kilofów. Również biorąc pod uwagę bardzo niską liczebność populacji i rozległość terytorium Panem, nie wydaje się możliwe, aby Kapitol mógł upilnować mieszkańców dystryktów, nawet przy użyciu super zaawansowanych technologii. (Wydaje się, że na obszarze odpowiadającym USA jest tylko 13 niewielkich miasteczek). Ci, którzy nie chcieliby się podporządkować reżimowi Kapitolu, mogliby po prostu uciec i założyć gdzieś pionierskie enklawy wolności. Jednak nawet jeśli konstrukcja tego świata nie jest całkowicie spójna i logiczna, nie osłabia to ładunku emocjonalnego i przesłania książek. Należy je po prostu potraktować jako przypowieść i nie roztrząsać szczegółowo kwestii technicznych.

Nie napisałam do tej pory, o czym właściwie opowiadają te książki. Przypuszczam jednak, że wszyscy mniej więcej znają zarys fabuły, a jeśli do tej pory nie zetknęliście się z Katniss Everdeen i "Igrzyskami śmierci", to radzę czym prędzej nadrobić zaległości i obejrzeć poprzednie części cyklu filmowego ("Igrzyska śmierci" i "W pierścieniu ognia"), które dosłownie wbijają widza w fotel i utrzymują w stanie napięcia przez 2,5 godziny każda. Potem proponuję przeczytać będące ich pierwowzorami książki (sądzę, że taka kolejność będzie najlepsza), a następnie wrócić do dalszej części tego wpisu. Nie chcę nikomu psuć przyjemności, a nie jestem w stanie pisać o "Kosogłosie" nie zdradzając, co się wydarzyło w poprzednich częściach cyklu.


*** Materiały promocyjne filmu. Dystrykt 13 jest społecznością termitów, w której nie ma miejsca na indywidualizm ***


"Kosogłos. Część 1". Ten film nie mógł kontynuować schematu, który sprawdził się w "Igrzyskach śmierci" i został doprowadzony do perfekcji w "W pierścieniu ognia". Wynika to oczywiście z fabuły książek. Podczas igrzysk ćwierćwiecza Katniss wysadziła w powietrze arenę, czym (niezamierzenie) dała już jawny sygnał do rebelii przeciw Kapitolowi. Kolejnych igrzysk więc już, przynajmniej na razie, nie będzie. Katniss oraz Finnick zostali uratowani z areny i trafili do Dystryktu 13 (gdzie znaleźli się również mieszkańcy zniszczonej po wyczynie Katniss Dwunastki, w tym jej rodzina i przyjaciel/chłopak Gale), który przewodzi powstaniu, ale z pewnością nie odpowiada naszym wyobrażeniom o stolicy wolnego świata. Przywódcy rebelii chcą, aby Katniss odgrywała rolę symbolu powstania i występowała w materiałach propagandowych jako Kosogłos, nawołując mieszkańców dystryktów do buntu. W rękach Kapitolu jest jednak Peeta, a także Johanna oraz ukochana Finnicka Annie Cresta, których prezydent Snow zamierza użyć jako narzędzia nacisku na Katniss.

Decyzja producentów o sfilmowaniu książki w dwóch częściach niekoniecznie musiała być z zasady zła, ale sposób, w jaki ten plan wykonano, nie wyszedł filmowi na dobre. Pierwsza część "Kosogłosa" jest bardzo statyczna. Nie znaczy to, że w filmie nic się nie dzieje, ale niestety widz odnosi takie wrażenie. Z przyczyn fabularnych "Kosogłos. Część 1" nie mógł być filmem akcji takim jak dwie poprzednie części, ale z punktu wyjścia, który pokrótce przedstawiłam powyżej, twórcy filmu mogli go rozwinąć w kilku całkiem innych kierunkach. Pierwszy: dramat psychologiczny. Emocje, które przeżywa Katniss (albo powinna przeżywać), a także inni bohaterowie - Finnick, Haymitch i Gale z pewnością mogłyby dostarczyć materiału na wypełnienie filmu. Drugi: thriller polityczny. Rozgrywka pomiędzy Snowem a przywódczynią Trzynastki, prezydent Almą Coin. Wojna propagandowa i militarna. Działania i przeciwdziałania. Kierunek trzeci: antyutopia/moralitet. Czy cel uświęca środki? Jak daleko można się posunąć, wykorzystując innych do osiągnięcia słusznego celu (i czy ten cel jest słuszny)? Czy państwo, które powstanie po zwycięstwie rebelii, na pewno będzie lepsze i sprawiedliwsze niż władza Kapitolu? Twórcy filmu robią krok we wszystkich tych kierunkach, co zostawia ich w dosyć niewygodnym rozkroku. W efekcie powstaje film nijaki i zadziwiająco wyprany z emocji.

Najbardziej interesujący i najlepiej pokazany z tej sterty nie do końca wykorzystanych pomysłów wydał mi się watek "antyutopijny". Jak już wspomniałam, Dystrykt 13 bardzo odbiega od naszych wyobrażeń o enklawie wolności. Katniss też zapewne niezbyt przypadł do gustu (tej książkowej na pewno, w filmie jest to trochę mniej uwypuklone) i nie podejmuje współpracy z Coin ochoczo. Oglądając "Kosogłosa" mamy wrażenie, że Katniss trafiła z Niemiec Hitlera do Kraju Rad. Dystrykt 13, wydrążone pod ziemią miasto ludzi ubranych w identyczne, szare uniformy, przypomina społeczność termitów, gdzie życie jednostki jest całkowicie podporządkowane celom ogółu i nie ma miejsca na indywidualizm. Kiedy zgromadzeni mieszkańcy Trzynastki wyrażają aplauz dla przemówienia prezydent Coin, ich chóralne, zdyscyplinowane i miarowe "uuu-raa" wywołuje nieprzyjemne skojarzenia ze stalinowskim Związkiem Radzieckim i każe widzowi zastanawiać się, czy tak właśnie będzie wyglądało życie w wolnym od tyranii Panem.

Stonowana gra Julianne Moore idealnie oddaje postać Almy Coin - opanowanej, zimnej uczestniczki rozgrywki o najwyższą stawkę. Niestety gorzej tym razem wypada Jennifer Lawrence - jej grze zabrakło subtelności, Katniss w jej wykonaniu jest tym razem przede wszystkim dosyć histeryczna. Philip Seymour Hoffman w swojej niestety już ostatniej roli - jako Plutarch Heavensbee - znów sprawdził się bardzo dobrze, ale jego postać nie jest w filmie wyeksponowana. I znów można zadać sobie pytanie, czym wobec tego wypełnione są te dwie godziny, bo niemal zupełnie zmarginalizowani zostają też Haymitch (Woody Harrelson) i Finnick (Sam Claflin) - ze szkodą dla filmu.

"Kosogłos. Część 1" jest nie tyle filmem złym, co rozczarowującym. Być może po poprzednich świetnych częściach miałam wobec niego zbyt duże oczekiwana, a może zawiniło to, że znałam już książkę i wiedziałam, co ma się wydarzyć - a w tym filmie bardzo długo trzeba czekać, aż wydarzy się cokolwiek. Polecam przede wszystkim wielbicielom serii i czekam z nadzieją na część drugą "Kosogłosa".


*** Niestety części pierwszej nie miałam pod ręką, ale "Igrzyska śmierci" to trylogia. ***


wtorek, 25 listopada 2014

Pocztówki z Narni




     „To musi być naprawdę ogromna szafa” – pomyślała, posuwając się wciąż dalej i rozgarniając miękkie futra, aby zrobić sobie miejsce. Nagle zauważyła, że coś skrzypi pod jej nogami. „To chyba kulki naftaliny”, pomyślała i schyliła się, chcąc namacać je ręką. Ale zamiast twardego i gładkiego drewna podłogi wyczuła coś miękkiego, sypkiego i zimnego.
     – To bardzo dziwne – powiedziała do siebie i zrobiła jeszcze krok lub dwa. Teraz jej twarz i ręce przestały wyczuwać miękkość futer, a napotykały coś twardego i szorstkiego, a nawet kłującego.
     – Ależ to zupełnie przypomina gałęzie drzew! – wykrzyknęła i nagle zauważyła jakieś światło. I to wcale nie kilkanaście centymetrów przed sobą, tram gdzie powinna być tylna ściana szafy, lecz w oddali. W chwilę później zdała sobie sprawę, że stoi pośrodku lasu, jest noc, pod nogami ma najprawdziwszy śnieg, którego płatki wirują w powietrzu.

– C.S. Lewis, "Lew, czarownica i stara szafa", przekład Andrzej Polkowski

Kiedy obudziłam się dziś rano, poczułam się jak Łucja, kiedy przeszła na drugą stronę starej szafy. Jeszcze wczoraj łąki były szaro-zielone, nocą krajobraz zmienił się, jakby zaczarowała go zimna królowa.



niedziela, 23 listopada 2014

SZTUKA CZYTANIA: Pani Bovary


*** Auguste Toulmouche (1829-1890) "Dolce far niente" ***


"Pomyliłam się więc" - myślała i starała się dociec znaczenia słów: s z c z ę ś c i e,
n a m i ę t n o ś ć,  u p o j e n i e,  słów, które tak pięknie brzmiały w książkach.
 - Gustaw Flaubert "Pani Bovary". Przekład Aniela Micińska. PIW, Warszawa 1976

Młoda kobieta, półleżąca na sofie z książką w dłoni, została przedstawiona przez francuskiego malarza Auguste'a Toulmouche'a w momencie "słodkiego nicnierobienia". Czy na pewno słodkiego? Na jej twarzy nie widać zadowolenia, wyraża raczej znudzenie, może rozczarowanie. Dla mnie to doskonały wizerunek Emmy Bovary.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Pamiętniki Lucy Maud Montgomery

"Jeden z recenzentów - pisze Lucy Maud Montgomery w swoim dzienniku 15 października 1908 r. - stwierdza: "ta książka ["Ania z Zielonego Wzgórza"] promieniuje szczęściem i optymizmem". Kiedy pomyślę o troskach, smutku i strapieniach, które towarzyszyły jej powstawaniu, dziwię się temu. Dzięki Bogu, potrafię oddzielić ciemne strony mego życia od mojej pracy. Nie chciałabym rzucać cienia na życie innych - chcę być zwiastunką optymizmu i słońca."

*** Zakręty na drodze (życiowej) z ciekawością i wyczekiwaniem witała optymistka Ania Shirley ***


"Krajobraz dzieciństwa" i "Uwięziona dusza" to polska edycja "The Selected Journals of L.M. Montgomery - Volume 1". "Krajobraz dzieciństwa" obejmuje lata 1889-1897, "Uwięziona dusza" - 1898-1910, a więc w sumie okres od 15 do 35 roku życia L.M.M. "Krajobraz..." rozpoczyna się wesołą paplaniną piętnastolatki, drugą książkę kończą zapiski uznanej już autorki, mającej w swoim dorobku trzy bestsellerowe powieści - uznanej autorki, lecz nie kobiety szczęśliwej i spełnionej. Nie znałam wcześniej tych pamiętników (właściwie są to dzienniki, ale "Nasza Księgarnia" wydała je jako "Pamiętniki") - więc tym razem nie jest to powrót do "L.M.M. po latach" - przede wszystkim dlatego, że kiedy ukazały się w Polsce, od dawna uważałam, że z książek L.M.M. już wyrosłam (jak się teraz okazuje - sądziłam tak całkiem niesłusznie).

Wydawnictwo "Nasza Księgarnia" postanowiło nadać tym książkom szatę graficzną jednoznacznie sugerującą, że powinny się znaleźć na półkach z literaturą dziecięcą, i rzeczywiście aby je wypożyczyć z lokalnej biblioteki musiałam się udać do oddziału dla dzieci. Nie jest to jednak lektura, którą należałoby polecać dzieciom. Oczywiście nie dlatego, że jest w nich coś gorszącego - L.M.M. prowadziła bardzo przykładne, "grzeczne" życie, sumiennie spełniając obowiązki wobec rodziny i społeczeństwa. Ale nie trzeba być geniuszem, żeby zorientować się, że osobisty dziennik kobiety trzydziestoparoletniej niekoniecznie zawiera treści, które mogą być zrozumiane i docenione przez dwunastolatkę, choćby nawet owa kobieta zajmowała się pisaniem wesołych opowiastek dla młodych dziewcząt. Z czystym sumieniem mogę natomiast polecić pamiętniki L.M.M. wszystkim dorosłym wielbicielom jej twórczości - ale nie tylko im, także wszystkim tym, którzy lubią zaglądać pod podszewkę cudzego życia. Brzmi to może niezbyt szlachetnie, ale w tym przypadku możemy się czuć rozgrzeszeni - bo można te książki potraktować po prostu jako poruszający zapis życia kobiety, obraz zwykłego, monotonnego życia wypełnionego pracą, obowiązkami, zachwytem, małymi radościami i większymi smutkami, i fakt, że chodzi o życie słynnej pisarki może być bez znaczenia (choć niewątpliwie wpływa na literacką formę dzienników).


Jeśli zna się powieści L.M.M., ale nie wie nic o jej biografii, lektura jej pamiętników będzie zaskoczeniem. Życie L.M.M. nie było tak słoneczne, jak można by sądzić na podstawie pisanych przez nią książek.
Czytając jej osobiste zapiski, zobaczymy w nich Anię Shirley, ale możemy też zauważyć, skąd się wzięły te mroczniejsze pokłady nieszczęść, rozczarowań i zawiedzionych nadziei, pulsujące jak lawa pod powierzchnią jej "promieniujących szczęściem i optymizmem" książek, które tu i ówdzie wydostają się na powierzchnię, przeważnie za sprawą postaci epizodycznych. Pamiętnik nastoletniej Maud (prywatnie nigdy nie używała swojego pełnego imienia), mieszkającej u dziadków w Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda, czyta się tak, jakby jego autorką była sama Ania Shirley. Widać w nim inteligentną, wrażliwą dziewczynę, obdarzoną nieprzeciętną wyobraźnią, zamiłowaniem do czytania i nauki i ambicjami literackimi. A przy tym wesołą i łaknącą towarzystwa trzpiotkę, może trochę mniej dojrzałą niż Ania w jej wieku. Te strony są zapełnione przede wszystkim wydarzeniami z życia szkolnego i mam wrażenie, że panna Gordon, nauczycielka w Cavendish, została potem uwieczniona jako ulubiona nauczycielka Ani Shirley, Mollie jako Diana Barry, a szkolny kolega Nate - jedyna osoba w Cavendish, którą tak jak Maud interesowały książki, użyczył przynajmniej kilku swoich cech młodemu Gilbertowi Blythe'owi. Maud czasem wspomina o przykrościach i ograniczeniach swojego życia, ale nie ma w tych notatkach rozgoryczenia i smutku. Inaczej opisze ten czas po latach, kiedy w pamiętniku będzie wracać we wspomnieniach do dzieciństwa. Wtedy odmaluje obraz dziecka samotnego, niezrozumianego przez najbliższych i wiecznie głodnego emocjonalnie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że L.M.M. nadała Ani Shirley nie tylko wiele cech własnego charakteru, ale obdarzyła jej życie również tym wszystkim, czego w swoim nie mogła doświadczyć.

Chociażby droga do zdobycia wykształcenia dla Maud okazała się dużo bardziej wyboista niż dla Ani, nigdy też nie udało się jej zdobyć tytułu naukowego - po uzyskaniu kwalifikacji nauczycielskich i odłożeniu nieco oszczędności, mogła sobie pozwolić tylko na roczny specjalny kurs na Uniwersytecie Dalhousie w Halifaksie. (Dygresja: mniej więcej w tym samym czasie Maria Skłodowska musiała wyjechać do Paryża, by się kształcić, bo polskie uniwersytety nie przyjmowały wówczas kobiet. Jak widać Kanada była bardziej postępowa.) Nie chcę w tym miejscu streszczać życiorysu L.M.M., ale śledząc jej życie rok po roku byłam zdumiona, że było ono tak trudne. Maud co prawda straciła matkę w wieku dwóch lat, ale miała żyjącego ojca. Oboje jej rodzice pochodzili z dobrych rodzin (czym Maud zresztą bardzo się szczyciła), dziadek ze strony ojca był senatorem, dziadkowie ze strony matki, którzy ją wychowywali, prowadzili urząd pocztowy i materialnie raczej dobrze im się powodziło, L.M.M. miała również cały zastęp dalszych krewnych. Jednak o wszystko musiała walczyć sama i zdobywać to wielkim wysiłkiem.

Życie uczuciowe L.M.M. również nie ułożyło się pomyślnie. W momencie, w którym kończy się "Uwięziona dusza" wiedzie samotne i monotonne życie w Cavendish, opiekując się babcią (uważa, że opieka nad babcią aż do jej śmierci jest jej obowiązkiem - choć babcia ma pięcioro żyjących dzieci i wiele innych wnucząt, nikt jej w tym obowiązku nie pomaga). Jest wówczas narzeczoną pastora Ewena Macdonalda, ale decyzja o przyjęciu jego oświadczyn wypływała raczej z poczucia samotności, a nie z gorącego uczucia, a później okaże się bardzo niefortunna (ale w tym miejscu wybiegam w przyszłość). Jako młoda dziewczyna Maud była atrakcyjna, lubiana wszędzie, gdzie się pojawiła i nie brakowało jej adoratorów. Wyznawano jej miłość, kilkakrotnie proponowano małżeństwo. Jedne z tych oświadczyn przyjęła i zaraz zorientowała się, że popełniła błąd. Zerwanie zaręczyn okazało się bardzo trudne i bolesne. Mniej więcej w tym samym czasie sama zakochała się namiętnie w innym mężczyźnie, którego jednak nie uważała za odpowiedniego kandydata na męża i uznała, że musi zdusić w sobie to uczucie. Życie jest sztuką wyboru i nigdy się nie dowiemy, czy wybraliśmy dobrze. Czy żałowała, że odtrąciła uczucia szkolnego kolegi i innych chłopców, którzy w następnych latach wyznawali jej miłość? Jeżeli tak było, jej pamiętnik o tym milczy. Ale być może właśnie dlatego w jej twórczości tak często pojawia się motyw dawnej, utraconej miłości, odzyskanej po latach?

Te gwałtowne przeżycia bardzo Maud wyczerpały i chyba właśnie od czasu owych nieszczęsnych zaręczyn zaczęła ją nawiedzać zmora, która nie opuściła jej już do końca życia. L.M.M. bardzo sugestywnie opisuje stany wielkiego psychicznego cierpienia, spadające na nią nagle, bez przyczyny, całkowicie pozbawiające ją sił i zdolności do normalnego funkcjonowania. Dziś nazywamy takie stany depresją, mamy na nie leki i terapeutów, i przyzwolenie społeczne. Maud musiała zmagać się z nimi samotnie i ukrywać je przed światem.

Jeżeli chodzi o formę tych pamiętników/dzienników, to są pisane w typowo "aniowo-emilkowym" stylu. Irytuje mnie maniera pisania bardzo wielu wyrażeń w cudzysłowie (coś, czego wybitnie nie lubię) i podkreśleń (rozstrzelony druk). Maud równie często zachwyca się klonowymi zagajnikami, szemrzącymi strumieniami i zachodami słońca co jej bohaterki (choć może jeszcze częściej wzdraga się na myśl o śnieżycach i wichurach, które odetną ją od świata).  Początkowo dziennik stanowią bieżące zapiski, w późniejszych latach wpisy pojawiają się mniej regularnie, L.M.M. coraz częściej wraca też do wydarzeń z przeszłości, analizuje je i snuje długie wspomnienia.  Z pamiętników można też wyłowić frazy bądź sytuacje, których L.M.M. użyje później w swoich książkach, niemal w tym samym brzmieniu. Ot, chociażby taki ustęp:
"W domu przeczytałam niezwykle przerażającą opowieść o duchach. Była po prostu makabryczna. Czytałam ją w łóżku, a gdy skończyłam, czy przypuszczasz, że mogłam wstać i zgasić światło? Ależ skąd!! I gdyby Kate M. nie przyszła o późnej porze, lampa paliłaby się do samego rana. Słysząc lekkie kroki Kate na schodach, zawołałam ją, wyjaśniłam moje kłopotliwe położenie i poprosiłam o zgaszenie światła. Gdybym chciała to zrobić sama, z pewnością coś złapałoby mnie za nogę w chwili kładzenia się z powrotem do łóżka."
Dokładnie taka sama "przygoda" przydarzyła się Izie (Philipie) Gordon w "Ani na uniwersytecie". Powiedzonko panny Kornelii o "ludziach, którzy znają Józefa" L.M.M. zaczerpnęła ze słownika swojej kuzynki i przyjaciółki Fredy. Również wiele z tych "przyrodozachwytczych" fraz z pamiętników znalazło się potem w powieściach. A kiedy Maud odrzuca awanse rozmaitych chłopców i młodych mężczyzn, to zachowuje się zupełnie tak samo jak Ania w "Ani na uniwersytecie".

Ta część pamiętników L.M.M. kończy się na początku lutego 1910 roku. I chociaż wiem, jak dalej potoczy się jej życie - niestety małżeństwo nie da jej szczęścia, a upragnione macierzyństwo przyniesie więcej trosk niż radości - to chętnie dowiedziałabym się o tym więcej od niej samej, w kolejnych częściach dzienników.


*** Okładka "Ani" z 1956 r. ***

---
Lucy Maud Montgomery, "Krajobraz dzieciństwa. Pamiętniki 1889-1897". Przekład: Ewa Horodyska. Nasza Księgarnia, Warszawa 1998.

Lucy Maud Montgomery, "Uwięziona dusza. Pamiętniki 1898-1910". Przekład: Ewa Horodyska. Nasza Księgarnia, Warszawa 1998.