*** Nasza Księgarnia, 1970. Pierwsze powojenne wydanie. *** |
Do tej pory w Polsce opublikowano cztery tłumaczenia "Rilli ze Złotego Brzegu", w sumie w 22 wydaniach (dane z katalogu Biblioteki Narodowej). Autorką pierwszego tłumaczenia jest Janina Zawisza-Krasucka (Księgarnia Czesława Kozłowskiego, Warszawa 1933). Pierwsze powojenne wydanie ukazało się w r. 1970 nakładem Naszej Księgarni, również w przekładzie Janiny Zawiszy-Krasuckiej (w jednym tomie razem z "Doliną Tęczy"). Nasza Księgarnia wydawała jeszcze "Rillę..." w r. 1972, 74, 77, 83, 86, 87, 89, 90, 91, 93, 96, 97, 98 i 2001, w tym samym tłumaczeniu. Oprócz Zawiszy-Krasuckiej "Rillę..." tłumaczyli również: Anna Dorożalska (Podsiedlik-Raniowski i Spółka, 1998 i Świat Książki 2003), Jolanta Bartosik (Prószyński i S-ka, 1999) i Grzegorz Rejs (Zielona Sowa, 2004). Wydawnictwo Literackie (2005, 2008) powróciło do przekładu Janiny Zawiszy-Krasuckiej, prawdopodobnie do jego pełnej wersji - w edycji Naszej Księgarni dokonano bowiem skrótów, o czym za chwilę.
O ile "Rilla of Ingleside" L.M.M. jest książką wciąż wartą uwagi w r. 2014, wciąż ciekawą i wzruszającą, o czym starałam się przekonać w poprzednim wpisie, to tłumaczenie Janiny Zawiszy-Krasuckiej jest już niestety tylko ramotką*, która u osób znających ten przekład z dzieciństwa może wywołać pobłażliwy uśmiech, ale obawiam się, że dzisiejszych młodych czytelników po prostu zniechęci. Mam do niego pewien sentyment, ale, powiedzmy to sobie szczerze, zęby bolą, jak się to czyta. L.M.M. jest oczywiście sentymentalna i ma nieuleczalną skłonność do "kwiecistości", ale Zawisza-Krasucka bije ją w tym na głowę. L.M.M. miała jednak dużo lepsze wyczucie stylu i jej bohaterowie nie wyrażają się tak niedorzecznie, jak można by sądzić z polskiego przekładu:
"Wszystko razem z szaloną siłą przytłoczyło mą duszę, a żadna chmurka na niebie nie miała wyglądu srebrnego obłoczka." (Nasza Księgarnia 1993, str. 86)- mówi Gertruda Oliver o bezsennych nocach, spowodowanych niepokojącymi doniesieniami wojennymi. Ale chwileczkę, dlaczego niby miałaby w takiej sytuacji rozmyślać o obłoczkach? W rzeczywistości powiedziała:
"Everything presses on my soul [in the night] and no cloud has a silver lining."Wbrew pozorom, nie ma tu ani słowa o obłoczkach (ani o szalonej sile). Gertruda nawiązuje do powiedzenia funkcjonującego w języku angielskim, że "każda chmura ma srebrną podszewkę", co po polsku znaczy tyle, co "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Mówi więc po prostu, że nocą nie przychodzi jej na myśl nic, co mogłoby ją podnieść na duchu.
To Walter. Oj, bardzo mi ta "dziewoja" zgrzyta. Czy on naprawdę się w ten sposób wyrażał?"Biała brzoza jest niby piękna pogańska dziewoja, która nigdy nie poznała tajemnic raju." (str. 84)
*** Ilustracja Bogdana Zieleńca do wyd. Naszej Księgarni ***
Naprawdę było tak:
"A white birch is a beautiful pagan maiden who has never lost the Eden secret of being naked and unashamed."Jakby lepiej, prawda? Mogę jeszcze taki cytat przytoczyć:
"Z nogą moją jest zupełnie dobrze. Rillo - rzekł namiętnym szeptem - jesteś najsłodszym stworzeniem na świecie."
No dobrze, tutaj trochę oszukałam. Te dwie wypowiedzi Krzysztofa Forda dzieli kilkadziesiąt stron (str. 94 i 141), ale chciałam pokazać, jak śmiesznie te teksty brzmią dzisiaj. Biorę poprawkę na to, że to przekład z lat 30. XX w. i wtedy inaczej się mówiło i pisało niż dziś, ale... tak właśnie wyobrażam sobie język Mniszkówny, bo te pisarki dwudziestolecia, które czytywałam, nie wyrażały się jednak tak zabawnie. Czasem zresztą te archaizmy brzmią ładnie (np. zdanie: "Ach, tak, to dziecko, które wychowujesz podług książki" (str. 116) podoba mi się), ale zazwyczaj tylko niezamierzenie śmieszą.
Nazwy Złoty Brzeg nie będę się czepiać, choć to dosyć dalekie od Ingleside. Tu jednak tłumaczka miała twardy orzech do zgryzienia i wybrnęła z tej trudności w sposób zadowalający. Zupełnie nie rozumiem jednak jej polityki w zakresie imion. Zdaję sobie sprawę, że przed wojną było ogólnie przyjęte podawanie imion w wersji spolszczonej, co jeszcze gdzieniegdzie przetrwało do naszych czasów, np. w odniesieniu do głów koronowanych. Rozumiem, że Anne będzie Anią, Susan można przerobić na Zuzannę, Sophię na Zofię itd. Ale konsekwencji nie ma tu żadnej, bo np. Mary Vance pozostała Mary, a Jerry Meredith również występuje pod oryginalnym imieniem. Jema (zdrobnienie od James) nie nazywa się Kubą, ale Jimem. Oczywiście, gdyby pani Janina wykazała się w tej kwestii konsekwencją i logiką, to tytułowa bohaterka powinna być nazywana Marylką (uff! całe szczęście, że tak się nie stało). Ciekawie robi się, gdy tłumaczka napotyka imię, które nie istnieje w wersji polskiej, a którego z jakiegoś powodu nie chciała pozostawić w wersji oryginalnej. Mogła popuścić wodze fantazji, czasem zresztą, nie wiedzieć czemu, jedno obce imię zostaje zastąpione innym. I tak: Faith (czyli Wiara, imię jak najbardziej odpowiednie dla córki pastora) zostaje Florą, a mały Bruce Meredith otrzymuje imię Bertie. Przeżyłam mały szok, kiedy zorientowałam się, że ukochany Rilli to Kenneth, w zdrobnieniu Ken. Zawsze uważałam go za Christophera, czyli Chrisa, bo w wersji polskiej nazywany był Krzysztofem/Krzysiem. Krzysiem!
*** Ilustracja Bogdana Zieleńca do wyd. Naszej Księgarni *** |
Tym samym doszliśmy do kwestii błędów w tłumaczeniu. Przykład ze "srebrnymi obłoczkami", który przytoczyłam powyżej, można zaliczyć do tej kategorii. Najbardziej oczywistym błędem jest Kobziarz, który był w rzeczywistości dudziarzem (Piper). Ale są też inne. Np. w rozdziale "Kłopoty Rilli" odwiedza ją Irena Howard:
"I knew she was making fun of me and I began to boil inside—but outside no sign of a simmer. I was determined I would not scrap with Irene."Irena dokucza Rilli, a Rilla aż się w środku gotuje, ale na zewnątrz pozostaje niewzruszona, jak później zapisała w pamiętniku. Janina Zawisza-Krasucka przedstawia to tak:
"Wiedziałam, że kpi ze mnie i że w gruncie rzeczy wszystko się w niej gotuje, ale na zewnątrz ani cienia złości." (str.90)No tak, ważne, że się gotuje, a kto, to już mniejsza z tym. Na str. 166 Zuzanna oznajmia:
"Trzeba także coś robić dla kraju, więc uporządkuję kartofle w ogrodzie, a ty mogłabyś wziąć nóż i pomóc mi, Zofio Crawford."Hmm... ciekawe, jak się porządkuje kartofle, w dodatku nożem. Okazuje się, że Zuzanna ma zamiar przygotować bulwy ziemniaków do posadzenia ("cut potato sets for the back garden"). I tak dalej.
To wszystko są w zasadzie zabawne drobnostki, ale mam do tego przekładu (lub do tej edycji, bo nie jestem pewna, czy wina leży po stronie tłumaczki, czy wydawnictwa) poważniejsze zastrzeżenia. Pomimo, że Zawisza-Krasucka nie stroni od stylistycznych "zawijasów", jednocześnie skraca i upraszcza tekst, a w konsekwencji - spłyca. Zostaje tak potraktowana większość bardziej rozbudowanych wypowiedzi bohaterów, ale nie tylko. Czasem znikają całe akapity. Np. rozdział "Odpływ nadchodzi" rozpoczyna się taką scenką:
"- Szukacie, panie, jakiejś nowej gwiazdy? - zapytał pan Meredith, zbliżając się do panny Oliver i Rilli, które stały w ogródku, wpatrzone w niebo.
- Tak, znalazłyśmy ją. Proszę spojrzeć, świeci ona nad wierzchołkiem najwyższej jodły."
*** Ilustracja Bogdana Zieleńca do wyd. Naszej Księgarni *** |
Czego jeszcze nie ma w polskim przekładzie? Nie ma np. wzmianki, o której pisałam poprzednio, że w Polsce "powymierały" wszystkie dzieci poniżej ośmiu lat. A właściwie jest, ale Polskę zamieniono na Rosję (str. 150). Ale najważniejsze: w edycji Naszej Księgarni nie ma całych trzech rozdziałów. Pomiędzy "I Shirley poszedł" a "Ranny zaginiony" powinny znajdować się jeszcze: "Zuzanna otrzymuje propozycję małżeństwa" (Susan Has a Proposal of Marriage), "Czekanie" (Waiting) i "Czarna Niedziela" (Black Sunday). Co znajduje się w tych rozdziałach? Dalsze obrazki z życia w kraju biorącym udział w wojnie. Mieszkańcy Złotego Brzegu obserwują lecące po niebie samoloty i myślą o Shirleyu, który wstąpił do sił powietrznych. W Glen pojawiają się pierwsze automobile, w tym jeden należący do doktora Blythe'a. Dziewczyny w ramach pomocy sąsiedzkiej idą pracować w polu przy żniwach, bo brakuje mężczyzn, a Mary Vance postanawia zaszokować swoją przyszłą teściową, ubierając się do tego zajęcia w kombinezon roboczy. Zuzanna, która pomimo przekroczonej sześćdziesiątki też się włącza w te prace, pozostaje jednak przy podkasanej do kolan spódnicy. Właśnie wtedy zwróciła na siebie uwagę znienawidzonego miejscowego pacyfisty, Księżycowego Brodacza, co zaowocowało z jego strony propozycją małżeństwa - jak się można domyślić, odrzuconą w nietuzinkowy sposób. Wszyscy kupują i włączają się w propagowanie Victory Loan - rządowych obligacji przeznaczonych na potrzeby wojenne, a Zuzanna w tym celu nawet wygłasza publicznie ogniste mowy. Lenin przejmuje władzę w Rosji.
W rozdziale "Waiting" opisany jest conscription crisis, sprawa, która podzieliła kanadyjskie społeczeństwo. Mężczyźni, którzy wstępowali do wojska od początku wojny, byli wszyscy ochotnikami, ale w r. 1917 ochotników już nie wystarczało, pojawiła się potrzeba poboru powszechnego. Dwie siły polityczne, które miały się zmierzyć w nadchodzących wyborach, miały odmienne zapatrywania w tej kwestii. W tych wyborach po raz pierwszy kanadyjskie kobiety otrzymały prawo głosu - ale tylko te, które miały mężów, synów lub braci na froncie. Oczywiście nietrudno zgadnąć, jakie poglądy prezentowali mieszkańcy Złotego Brzegu. Wybory wygrała "właściwa" frakcja. W tym rozdziale zostają też wydane rządowe zalecenia dotyczące prowadzenia gospodarstw domowych, mające na celu oszczędzanie żywności. Nadchodzą wiadomości o awansie Krzysia do stopnia kapitana, a Jima - porucznika. Pies Wtorek, zesztywniały od reumatyzmu, wciąż wiernie czeka na stacji kolejowej. "Black Sunday" opisuje wydarzenia z marca r. 1918, kiedy do mieszkańców Glen dotarła wiadomość, że Niemcy złamali brytyjskie linie obrony i ostrzeliwują Paryż. Sytuacja okazuje się jednak nie być tak tragiczną, jak się początkowo wydawało, dlatego kolejny rozdział, pt. "Ranny zaginiony", mógł się zacząć od słów: "Linia załamana, lecz nie przerwana".
Bardzo jestem ciekawa, jak sobie poradzili z przekładem "Rilli..." pozostali tłumacze. Jeżeli ktoś mógłby się podzielić wrażeniami z lektury innych przekładów, będę bardzo wdzięczna za komentarze. Oczywiście za wszelkie inne uwagi również.
---
Lucy Maud Montgomery, "Rilla ze Złotego Brzegu". Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1993.
* Słowa "ramotka" używam nie na określenie utworu całkowicie pozbawionego wartości literackich, a jedynie śmiesznie przestarzałego. Ten przekład swoją wartość ma i właściwie dostarczył mi dodatkowej przyjemności - pośmiania się i skrytykowania ;)
O nie, nie miałam pojęcia, że stamtąd "wypadły" rozdziały! "Rilla..." to jedna z moich ulubionych części, ale z przyzwyczajenia zawsze czytam ją w przekładzie Zawiszy-Krasuckiej, bo taki mam akurat na półce (ale teraz widzę, że trzeba sięgnąć po oryginał, żeby się dowiedzieć czegoś więcej).
OdpowiedzUsuńMuszę powiedzieć, że mimo wszystko mam sentyment do tej dziwacznej polityki spolszczania imion. Wszystkie te "Janki" i "Elżunie" jakoś mnie rozczulają, chociaż jako dziecko stanowiło dla mnie sporą zagwozdkę właśnie to, o czym piszesz - czemu Rilla jest Rillą, skoro dają jej imię po Maryli albo czemu Jakub Mateusz zostaje później Jimem. Szkoda, że jednak w tych starych wersjach nie zdecydowano się na "Marylkę" i "Kubę", byłoby to jednak konsekwentne i pozwalało takim nieszczęśnikom jak ja nie łamać sobie głowy ;).
W wydaniach anglojęzycznych też "po cichu" dokonano skrótów, z tym, że nie usunięto całych rozdziałów. Jeśli masz zamiar sięgnąć po oryginał to polecam wersję, która mam podlinkowaną w zakładce "Książki z domeny publicznej" - jest tekstem oryginalnym bez skrótów.
UsuńOczywiście mam sentyment do tych starych przekładów, bo w takiej wersji się z "Anią" zapoznałam, a dodatkowo teraz mam świetną zabawę mogąc się z nich trochę pośmiać ;)
O, dobrze wiedzieć, dziękuję!
UsuńWychowałam się na przekładzie Grzegorza Rejsa - piękny, elegancki tekst, na oko bliższy oryginałowi, choć nie czytałam Rilli po angielsku w całości, więc pewności miec nie mogę. Na pewno ten przekład jest lepszy niż ten potworek, który analizujesz.
OdpowiedzUsuńŚwietne artykuły a propos cyklu o Ani - pragnęłabym ich poczytać więcej :-) Gdybyś mogła zanalizować tłumaczenia i innych książek - zwłaszcza Błękitny zamek i nieszczęsna Emily byłyby tutaj smakowitym kąskiem.
Mimo wszystko, nie nazwałabym przekładu Zawiszy-Krasuckiej "potworkiem", stanowczo wolę określenie "ramotka" ;). Na pewno "trąci myszką" i raczej nie polecałabym go czytelnikom, którzy się jeszcze z L.M.M. nie zetknęli, ale dla mnie ma jednak pewien urok - wspomnień z dzieciństwa :).
UsuńWpisów o L.M. Montgomery będzie oczywiście więcej, zamierzam zająć się wszystkimi Aniami, Emilkami itd., i sięgnę też po te powieści, których nie znałam jako dziecko, wiec trzymaj rękę na pulsie! "Błękitny Zamek" niedawno sobie powtórzyłam, ale wpis o nim opublikuję w stosowniejszej porze roku, bo ta książka wybitnie pasuje do lata. No i mam zamiar napisać też swego rodzaju ilustrowane wprowadzenie do niego: czasy, miejsca, obyczaje.
Co do Emily, to pastwić się można nad przekładem Rafałowicz-Radwanowej.
UsuńInaczej z "Błękitnym zamkiem". Pierwsze tłumaczenie, chyba z 1925 roku, chyba to najsławniejsze, odbiega co prawda od oryginału, ale jest genialne, ma "duszę", w przeciwieństwie do wyjątkowo drętwego nowszego przekładu, jeśli dobrze pamiętam, Joanny Kazimierczyk. Nie wiem, jaka była po angielsku odpowiedź Joanny na uwagę jej matki, że ojciec przewróciłby się w grobie, słysząc, co Joanna wygaduje, ale zdecydowanie wolę wersję: "Śmiem przypuszczać, że byłoby to dal niego przyjemnym urozmaiceniem" od "Sądzę, że spodobałoby mu się to" (cytuję z pamięci).
>>"I dare say he would like that for a change," said Valancy brazenly.<<
UsuńOjej, jeśli ten przykład jest reprezentatywny, to rzeczywiście masz rację, ta druga wersja w ogóle nie oddaje inteligencji i humoru Joanny/Valancy. Ja bym tego przedwojennego przekładu genialnym nie nazwała, ale wierzę, że nowsze wcale nie muszą być lepsze.
A jeśli chodzi o Emilkę, to na półce mam właśnie przekład Rafałowicz-Radwanowej ;)
Dzień dobry!:)
OdpowiedzUsuńJestem w ogromnym szoku. Gdy tylko zaczęłam czytać ten tekst wpadłam prawie w "otchłań rozpaczy", bo sama mam wydanie w tłumaczeniu Janiny Zawiszy-Krasuckiej. Było mi okropnie żal, że tak wiele zostało zmienione, choć wszystkie "Anie..." kocham całym swoim sercem. Należę do młodych czytelników, ale nigdy nie odstraszał ani nie śmieszył mnie język, jakim są pisane stare książki. Może to dlatego, że jestem staroświecka, ale zawsze byłam zachwycona wszelkimi tłumaczeniami i nawet tymi ckliwymi, a czasami niedorzecznymi wypowiedziami, bardzo też lubię spolszczanie imion. Cóż, było mi strasznie przykro, że tyle zostało pozmienianie. Do czasu, ponieważ, gdy napisałaś o wzmiance, że w Polsce "powymierały" wszystkie dzieci poniżej 8 lat, coś mi zaczęło świtać. Ten fragment zapamiętałam, bo mną wstrząsną, a gdy napisałaś o pominiętych rozdziałach chwyciłam książkę i sprawdziłam- te rozdziały tam są! Moje wydanie jest z Wydawnictwa Literackiego z 2005 roku. Nie wiem, czy zostały dodane czy co się stało, ale jestem oszołomiona. Tak samo u mnie jest Kuba, a nie Jim.
A tak poza tym, bardzo podoba mi się Twój blog. I takie urocze zdjęcia zamieszczasz! Tyle ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, choćby z tego wpisu.
Pozdrawiam gorąco!:)
PS O zaoraniu i zakopaniu ziemniaków także jest, ale w Irenie nadal się kotłuje.