Jednym słowem, cokolwiek dzieje się z panami - tu ich nie ma. Bo i cóż
by tu mogli robić, gdyby pozostali? Nasz doktor objeżdża pacjentów w
promieniu trzydziestu mil i sypia w Cranford, ale nie każdy może być
doktorem. Aby utrzymać strzyżone ogrody, pełne wspaniałych kwiatów, bez
jednego chwastu; aby odstraszać małych chłopców, zawistnie
spoglądających przez sztachety na rzeczone kwiaty; aby przepędzać gęsi
wpadające czasem przez niedomkniętą furtkę do tych ogrodów; aby
rozstrzygać wszystkie problemy literatury i polityki bez zamęczania się
zbędnym rozumowaniem czy argumentacją; aby posiąść dokładną i nieomylną
znajomość spraw każdego w naszej parafii; aby utrzymać schludne
pokojóweczki w podziwu godnym rygorze; aby okazywać biednym dobroć
(nieco po dyktatorsku), a sobie nawzajem świadczyć w złej godzinie
rzeczywiste przysługi - na to w Cranford zupełnie wystarczą panie.
"Mężczyzna - jak jedna z nich zauważyła w rozmowie ze mną - tak zawadza w
domu!".
Czytając "Panie z Cranford", trudno się nie uśmiechnąć, a przyznam się, że parę razy roześmiałam się na cały głos. Dodać należy, że stan z przytoczonego powyżej cytatu dotyczy "
wszystkich domów o nieco wyższym czynszu". Nieobecność mężczyzn jest w Cranford cechą dobrego towarzystwa, czyli wąskiego kręgu naszych bohaterek. Poza nim, jak wszystko zdaje się wskazywać, Cranford jest całkiem zwyczajnym prowincjonalnym miasteczkiem: nie brak tam rzeźników, sklepikarzy i szewców. Może tylko fakt, że owi szewcy wieczorami dorabiają jako lektykarze, stanowi specyficzny lokalny koloryt, bo przypuszczam, że około połowy XIX wieku lektyka nie była już powszechnym środkiem lokomocji w Anglii. No i nie wszędzie można się natknąć na krowy odziane we flanelowe piżamy.
Z pozoru życie grupki niezbyt mądrych starych (naprawdę starych) panien i wdów w miasteczku, gdzie nic się nie dzieje, nie jest pasjonującym materiałem na powieść. Elizabeth Gaskell z prozy życia stworzyła jednak opowieść, z którą czytelnik nie chce się rozstawać. Jej bohaterki, mimo że obrała je za cel satyry, nie są zdziwaczałymi, starymi snobkami (chociaż snobkami są i mają też swoje dziwactwa), a osobami sympatycznymi, a nawet na swój sposób uroczymi (z wyjątkiem jednej). "Panie z Cranford" to taka książka na deszczowy dzień, która powie nam, że ludzie są z natury dobrzy, a dobre uczynki prędzej czy później do nas wrócą; pozwoli nam się pośmiać z przedziwnych zwyczajów i poglądów na społeczeństwo, które nawet w czasach, gdy Gaskell o nich pisała, były już anachroniczne; wreszcie zaoferuje nam chwilę zadumy nad życiem i naturą ludzką. Dydaktyzm? Oczywiście, ale ten dydaktyzm Gaskell jest równie uroczy, co mieszkanki Cranford.
Pisząc o "Paniach z Cranford", nie uniknę porównania ich do twórczości
Jane Austen, a w szczególności do "Emmy", w której problematyka klasy społecznej, podobnie jak w "Paniach z Cranford", jest bardzo wyraźnie podkreślona. (Choć zdaję sobie sprawę, że to porównanie może wynikać z mojej jednak bardzo wybiórczej znajomości angielskiej dziewiętnastowiecznej prozy). "Panie z Cranford" do tego stopnia
kojarzyły mi się z "Emmą", że zastanawiałam się nawet, czy Gaskell nie
miała intencji parodystycznych wobec Austen. Nie znaczy to, że uważam
"Cranford" za utwór wtórny wobec powieści Jane Austen. Elizabeth Gaskell
ma swój własny styl i zupełnie inny sposób narracji. Nie ma tutaj też
podobieństw na poziomie fabuły. Jest za to ironia, w której Gaskell
wcale nie ustępuje Austen (choć Austen przede wszystkim posługuje się
komedią charakterów, natomiast satyra Gaskell ma w dużej mierze – ale
nie tylko – charakter społeczny). Obie powieści mają ten sam klimat,
świat przedstawiony w „Cranford” bardzo przypomina ten z „Emmy”.
Wyobraźcie sobie „Emmę” bez Emmy i pana Knightleya; wioskę Highbury,
jednak bez sąsiedztwa tak wspaniałych siedzib, jak Hartfield i Donwell
Abbey; wyobraźcie sobie, że główną bohaterką powieści jest panna Bates, i
że jest jakieś trzydzieści lat później, a dostaniecie Cranford. Dni,
podobnie jak w Highbury, upływają na składaniu sobie
wizyt i rewizyt – trwających nie dłużej niż piętnaście minut. Nie ma
jednak
wycieczek na Box Hill, tego typu aktywności zostałyby uznane w Cranford za przejaw
wulgarnej ostentacji.
Wulgarne w Cranford jest też serwowanie na przyjęciach czegokolwiek poza bułkami z masłem, a trudno wyobrazić sobie większy nietakt towarzyski, niż przyznanie się do swojej skromnej sytuacji finansowej. Eleganckie panie z Cranford spędzają większość czasu na zaprzeczaniu rzeczywistości: wytworne jest chodzenie wszędzie pieszo i ach, jakże odświeżający po przyjęciu (złożonym z bułek i herbaty) jest spacer! Siedzenie po ciemku jest wygodne, bo światło świec razi oczy, a mężczyzna tak zawadzałby w domu! (Bycie mężczyzną jest w Cranford uważane za szczególny wyraz wulgarności). Poza tym kranfordzkie panie strzegą swojej pozycji na klasowym piedestale. Strzegą tylko pozornie (a i pozycja nie jest tak wysoka, jak same chciałyby wierzyć). W rzeczywistości te dobre kobiety, kiedy tylko nikt nie patrzy, traktują swoje służące jak przyjaciółki i całkiem chętnie dopuszczają do swojego grona panie nie mogące się pochwalić tak szlachetną pozycją społeczną, jak bycie córką duchownego, czy wdową po oficerze. Skłonne są nawet – bardzo wspaniałomyślnie, oczywiście jedynie by nie urazić uczuć niewyrobionej towarzysko gospodyni – przymknąć oko na podanie na proszonym podwieczorku „
tego, co najlepsze i najsłodsze” (patrz
wczorajszy wpis), a nawet mocnych trunków: „
Panna Barker w poprzednim etapie swego życia poznała, jak sądzę, napój zwany cherry-brandy. Żadna z nas nigdy nie widziała czegoś podobnego […] – Bardzo to mocne – rzekła panna Pole, odstawiając pusty kieliszek. – Sądzę, że jest w tym alkohol.”
Powieść podzielona jest na rozdziały, które kompozycyjnie są czymś w rodzaju odrębnych opowiadań, połączonych dość luźną nicią fabularną. Pierwotnie „Panie z Cranford” (oryginalny tytuł: „Cranford”) publikowane były w odcinkach w periodyku wydawanym przez Dickensa, „Household Words”, więc być może taka struktura utworu była w jakiejś mierze podyktowana trybem publikacji. Jednak i w wydaniu książkowym czyta się te scenki bardzo dobrze. Wspaniały jest np. rozdział V, „Stare listy”, który rozpoczyna się od rozważań na temat przejawów ludzkiego skąpstwa (to jest, oczywiście, oszczędności). Narratorka przechodzi potem do nawyków w tej dziedzinie panny Matty Jenkyns, oszczędzającej na świecach, a następnie opisuje pewien melancholijny wieczór spędzony z nią przy jednej świecy na czytaniu starych rodzinnych listów. W listach wymienianych w okresie narzeczeństwa i małżeństwa przez rodziców panny Matty możemy prześledzić ewolucję ich związku. Jak zmieniają się uczucia, gdy „
najdroższy John” zaczyna być tytułowany „
szanownym małżonkiem”? Niestety końcowy rozdział jest dosyć słaby, wszystkie wątki znajdują w nim satysfakcjonujące czytelnika rozwiązanie, ale sprawia on wrażenie, jakby autorce zwyczajnie nie chciało się ciągnąć opowieści dalej. Finałowa scena mogłaby stanowić bardzo zabawny epizod, tymczasem Gaskell załatwia wszystko w jednym zdaniu: „
w jakiś sposób to osiągnął”
– rzecz jasna, ale chciałabym zobaczyć jak. Na końcu spotkało mnie więc małe rozczarowanie... cóż, nie ma rzeczy doskonałych.
Jak wynika z poprzedniego akapitu, narracja jest pierwszoosobowa. Postać narratorki bardzo mnie intryguje. O paniach z Cranford mówi „my” i używa czasowników w pierwszej osobie liczby mnogiej, co jest z jej strony bardzo uprzejme, bo daje się wyczuć, że jej poglądy jednak się różnią od wyznawanych w Cranford. Nie jest mieszkanką Cranford, choć była nią w przeszłości. Obecnie często odwiedza miasteczko i utrzymuje z paniami z Cranford kontakt korespondencyjny. Dopiero w ostatnich rozdziałach przedstawia się czytelnikowi z imienia i nazwiska jako Mary Smith i poznajemy również jej ojca (zgaduję, że Johna Smitha, choć jego imię nie jest nigdzie wspomniane) – bo jest to osoba (stosunkowo?) młoda. I tutaj właśnie tkwi pewien problem, czy też niekonsekwencja autorki. Bo z wydarzeń fabuły można się zorientować, że rozciąga się ona na przestrzeni co najmniej kilkunastu lat. Tymczasem panna Smith ciągle jest młoda, choć jeśli nawet w rozdziale pierwszym miałaby 18 lat, to pod koniec książki powinna być dobrze po trzydziestce, co w owych czasach plasowało ją raczej w okolicach wieku średniego. I dlaczego młoda osoba tak wiele czasu spędza wśród samotnych starych kobiet, dlaczego woli wieczory spędzone z robótką przy jednej świecy od przyjęć, na których bywają mężczyźni, i tańców? W jednym z rozdziałów panna Smith określa się jako osoba pozbawiona trosk finansowych, skąd więc, w innym rozdziale, na jej głowie cerowany czepeczek i cerowany kołnierzyk pod szyją? Czepeczek dałoby się wytłumaczyć delikatnością panny Smith, która nie chcąc ranić uczuć gospodyni dostosowuje się do jej stylu życia (z drugiej strony, skąd czepeczek w ogóle, młode niezamężne osoby ich nie nosiły). Gorzej z wieczną młodością. Nie potrafię powiedzieć, czy jest to niedopatrzenie autorki, czy też w ten sposób Gaskell daje czytelnikowi coś do zrozumienia (choć skłaniam się ku pierwszej opcji).
Mam też problemy z umiejscowieniem fabuły w czasie, a jest on dosyć istotny, zważywszy że bohaterki tak usilnie zajmują się ignorowaniem przynoszonych przez niego zmian. Z częstych wzmianek na temat królowej Adelajdy wnoszę, że akcja dzieje się w latach 1830-37, bo to były lata panowania jej małżonka, Wilhelma IV, później na tron wstąpiła Wiktoria. Z drugiej strony, może czasy królowej Adelajdy już dawno minęły, ale świadomość tego nie zakorzeniła się jeszcze w umysłach pań z Cranford? To również wydaje mi się możliwe. Powieść ukazywała się w r. 1851, jest więc prawdopodobne, że akcja kończy się w tym właśnie czasie. Aby czytelnik mógł w pełni ocenić i docenić tę powieść, musi dobrze orientować się w realiach ówczesnego życia. W przeciwnym razie skąd może mieć pewność, czy np. wspomniana już przeze mnie lektyka jest czymś dziwnym tylko z naszego punktu widzenia, czy też była śmieszna już wtedy, kiedy podróżowały nią kranfordzkie damy? (Nie ma natomiast wątpliwości, że stroje lektykarzy w Cranford były śmieszne, a cała scena z podróżą panny Matty z biegnącymi za lektyką pozostałymi paniami ma charakter komiczny). To jest oczywiście szerszy problem: ile w ogóle jesteśmy w stanie
zrozumieć z powieści napisanych kilkadziesiąt lub kilkaset lat temu, czy
dobrze odczytujemy znaczenie gestów i słów bohaterów, uwag narratorów. Po pobieżnym przejrzeniu wydawało mi się, że przypisy w
wydaniu Świata Książki
są wystarczające, teraz jednak nie obraziłabym się, gdyby było ich
więcej; te które są, są dosyć suche i nie bardzo trafiają w sedno (tzn. wyjaśniają
szczegóły mniej istotne dla zrozumienia treści).
Pora jednak kończyć ten meandrujący wywód i zmierzać ku jakiemuś podsumowaniu. Może jest to przejaw czytelniczego eskapizmu, ale nic na to nie poradzę, „Panie z Cranford” bardzo mi się podobały. Elizabeth Gaskell pióro ma lekkie, zmysł obserwacji doskonały i świetne poczucie humoru. To mogłaby być właściwie całkiem gorzka opowieść, gdyby nie ogromna ilość ciepła, którą pisarka w nią wlała. Dzięki temu zamiast historii zmarnowanych lat dostajemy pean na cześć dobroci i skromności i czujemy się pokrzepieni. I chociaż nie uważam, żeby literaturę koniecznie należało tworzyć ku pokrzepieniu serc, od czasu do czasu nie mam nic przeciwko temu. „
Wszyscy kochamy pannę Matty i myślę, że wszyscy stajemy się lepsi, gdy ona jest w pobliżu.”
***
Koniecznie przeczytajcie
wpis o "Paniach z Cranford" na Pierogach pruskich. Na kolejny
Piknik z klasyką zapraszamy 20. czerwca. Zmieniamy czasy, miejsca i tematykę: będziemy dyskutować o
"Popiołach" Stefana Żeromskiego.
---
Elizabeth Gaskell, "Panie z Cranford". Przełożyła Aldona Szpakowska. Świat Książki, Warszawa 2015.