Na listopadowym Pikniku z klasyką kontynuujemy przedzieranie się przez zamierzchłą historię polskiej powieści w ramach poszukiwania "polskiej Jane Austen", które to hasło należy traktować umownie i z pewnym dystansem, ponieważ nie liczymy, że uda się nam ją znaleźć. Innymi słowy: ciąg dalszy wykopalisk literackich. Naszą dzisiejszą lekturą jest "Dziennik Franciszki Krasińskiej", który nie jest dziennikiem, a powieścią historyczną autorstwa Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Zanim przejdę do Franciszki, słów kilka o autorce jej fikcyjnego dziennika.
Klementyna Hoffmanowa (1798-1845) z całą pewnością zasługuje na miejsce w pamięci społecznej. Prowadziła ożywioną działalność publiczną i była zapewne jedną z nielicznych kobiet wyższego stanu (pomijam milczącą rzeszę praczek i kucharek) utrzymujących się ówcześnie z pracy zawodowej. Opiekowała się wychowankami warszawskich pensji, prowadziła wykłady nauki obyczajowej a następnie została wizytatorką wszystkich warszawskich zakładów kształcących dziewczęta. Jednak jej prawdziwym zamiłowaniem była literatura. Tworzyła przede wszystkim dla dzieci i młodzieży, nie zapominając też nigdy o swoim pedagogicznym powołaniu. (Tak, myślę, że w tym miejscu możemy już żywić pewne podejrzenia co do tego, jak nam się będzie czytało "Dziennik Franciszki Krasińskiej"). Jak zaznaczyłam, ta szacowna i niestrudzona dama zasłużyła na miejsce w historii, ale Orzeszkową nie była (wnoszę to wyłącznie z lektury "Dziennika...", więc hmm... mogę się mylić... ale nie wydaje mi się ;)).
Przyznam się, że swojej ignorancji sądziłam, że tytułowa Franciszka Krasińska jest fikcyjną polską szlachcianką i zaczynając "Dziennik..." spodziewałam się zupełnie innej książki. Była to jednak postać historyczna, która została żoną syna króla Augusta III (tak, tego, który o tytuł najgorszego króla polskiego może się ścigać tylko z Henrykiem Walezym). Czy był to spojler? Czy w historii są spojlery? Tak czy owak, czytelnik może sobie podzielić książkę na trzy części. Pierwsza mnie autentycznie zaciekawiła, bo był to właśnie opis obyczajów panujących na dworze arystokratycznej rodziny polskiej u schyłku czasów saskich. (Ech, niepojęta jest dla mnie ta kultura sarmacka, ale tę myśl może rozwinę w dyskusji). Szesnastoletnia bohaterka zaczyna pisać dziennik w chwili, gdy w jej rodzinie właśnie szykują się duże zmiany - jej starsza siostra wkrótce ma wyjść za mąż. Dostajemy więc opis życia zamku, gdzie rodzina rezydowała wraz z dworem, tj. dworzanami i dworskimi, respektowymi i płatnymi (wreszcie wiem, kim właściwie była panna respektowa - damą do towarzystwa/pokojówką, której się nie płaciło) itd. Franciszka rozwodzi się nad historią swojej rodziny (co nuży), ale też pisze o edukacji swojej i sióstr, rozkładzie ich dnia powszedniego, pracach i rozrywkach. A potem oczywiście o zaręczynach siostry, przygotowaniach do ślubu i wreszcie samych zaślubinach. Byłoby to nieocenione źródło wiedzy o ówczesnym życiu, gdyby nie fakt, że mamy do czynienia jednak z fikcją, i to historyczną: powieść ukazała się w latach 20. XIX w., a więc ponad pół wieku po opisywanej epoce i mam wątpliwości, czy ten opis jest całkowicie wiarygodny.
W każdym razie na ślubie Basi kończy się ta umowna część pierwsza, teraz Franciszka zostaje najstarszą córką rodziny i rusza w świat, najpierw na pensję do Warszawy a potem wkracza na salony pod czujnym (lecz nie wszystkowidzącym) okiem swej ciotki, księżnej Lubomirskiej. Niestety poznaje wtedy owego królewskiego syna, wówczas księcia inflanckiego i umowna część druga powieści to właściwie tylko wzdychanie pod hasłem "ach, mój piękny królewic, o, ja nieszczęśliwa" które bynajmniej nie kończy się w chwili zawarcia potajemnego małżeństwa. W umownej części trzeciej narracja pamiętnikowa zostaje (nagle) przerwana, autorka sucho przedstawia dalsze koleje losu Franciszki, dodając jeszcze zbiór pisanych "ręką Franciszki" listów do rodziny. Morał tej historii? Potulne dziewczęta wykonujące rodzicielskie przykazania wiodą życie szczęśliwe, a te, które samowolnie sięgają po to, czego pragną, muszą przygotować się na morze łez.
To co, podyskutujemy? Dzisiaj u mnie, ale zanim przejdziemy do dyskusji, koniecznie przeczytajcie piknikową notkę Pyzy, a także Anny z blogu Przeczytałam książkę.
A za miesiąc klasyka przez większe "K": "Ivanhoe" Waltera Scotta.
Koniecznie rozwiń a propos kultury sarmackiej! :-) Trochę o tym z mojej strony napisałam we wpisie, bo mnie szczerze mówiąc to chyba najbardziej zafrapowało. O samych potokach łez wylewanych na ślubie nie wspominając.
OdpowiedzUsuńAle co do morału: no właśnie, ja nie jestem pewna. Zupełnie. Najpierw myślałam, że jest tak, jak piszesz, potem -- po tych fragmentach listów -- zwątpiłam. Zwłaszcza, że Hoffmannowa ubiła Franciszce rodziców dość chyłkiem, więc dodatkowo stanowi to dla mnie pewną zagwozdkę.
No i właśnie: mam też i ten problem, że sama autorka wydaje mi się dużo ciekawsza od bohaterki :-).
Zanim przejdę do kultury sarmackiej powiem tylko, że znów muszę się zgodzić z Twoimi spostrzeżeniami. Kiedy czytałam "Dziennik..." to pierwsze, co mi przyszło do głowy, to że jest to książka zadziwiająca. I to wrażenie pozostało mi do tej pory. Tak, właściwie ja też nie wiem, po co Hoffmanowa tę książkę napisała. Z sentymentu? Bo wychowywała się przez pewien czas u owej siostrzenicy Franciszki, którą spotykamy w "Dzienniku..."
OdpowiedzUsuńTak jak napisałam, ta początkowa część autentycznie mnie zafascynowała, ale był to ten rodzaj fascynacji jeżącej włosy na głowie. Naprawdę jest dla mnie coś odpychającego w kulturze sarmackiej i wcale nie jest jest to wynikiem tej "gęby" dorabianej sarmacji. Nie bardzo mi się umiłowanie wolności, które sarmaci (do tej pory zresztą) sobie przypisują, z tym, że dominującym rysem tej kultury jest czołobitność i uniżenie. To, które widać w stosunku dzieci wobec rodziców, tam nie ma przecież uczuć, jest podległość. tak samo jest w relacjach pracodawca-pracownik (używając dzisiejszej terminologii, oczywiście do ówczesnych realiów całkowicie nieprzystających). Pominę tu kwestię chłopów czy Żydów, skupię się na stosunkach wewnątrz stanu szlacheckiego. Niby szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie, ale biada, gdyby ten szlachcic nie ukłonił się wystarczająco nisko i pod nogi nie podjął. Franciszka pisze o tych młodych synach szlacheckich, którzy odbywali u jej ojca "nowicjat" jako pokojowcy. Jeden z nich zostaje "wyzwolony" - chyba taki termin jest użyty - wiele mówiący, prawda? podczas zaręczyn Basi: w tej ceremonii pan uderza go lekko w twarz. Potem oczywiście zostaje sowicie obdarowany, ale to ten pierwszy gest jest ważniejszy. No słabo mi się robi.
To może faktycznie z sentymentu? Bo naprawdę odnosiłam wrażenie takiego porzucenie dzieła w trakcie tworzenia: nic ciekawego nie spotyka bohaterki po tym zamążpójściu a aż do "połączenia się" z mężem? Myślę, że ten proces zmiany Krasińskiej był dużo ciekawszy niż kolejne rodzinne portrety arystokratów.
UsuńO, zdecydowanie! Ten straszliwy moment, kiedy bohaterka pisze, że teraz już do siostry będzie mogła mówić tylko "pani starościno" (a mówi się, że tytułomania to przywilej społeczeństwa austro-węgierskiego, a tu widać niekoniecznie). Czy to, o czym wspominasz: to hołdowanie pozornej równości ("otaczamy się inną szlachtą"), spod której przeziera przecież uwielbienie dla własnej "lepszej" kondycji (to "uczenie" pokojowych to jedna rzecz, ale też i to zachwalanie, że w "naszym domu nawet służba jest szlachecka", to zabieranie panienek z dworu do dworu za sobą po zamążpójściu).
Ale w tej książce właściwie nic się nie dzieje. I to jest chyba mój główny zarzut wobec niej. A że bohaterka nie posiada również żadnej głębi, wyszło jak wyszło. Choć czytało mi się to nieźle, właśnie ze względu na opis obyczajów.
UsuńSą w książce takie "mrożące krew w żyłach" fragmenty, kiedy o mały włos nie dochodzi do strasznego skandalu, bo np. druhny przypinały weselnikom bukieciki nie w takiej kolejności jakiej wymagała ich pozycja. Można by się spierać, że takie czasy były wtedy i podobne zwyczaje panowały wszędzie, ale mam w domu świetną książkę pt. "Polska stanisławowska oczami cudzoziemców" zawierającą relacje różnych osób z dłuższego lub krótszego pobytu w naszym kraju. Oczywiście w tych relacjach często widać uprzedzenie, brak obiektywizmu i poczucie wyższości własnego narodu (w czym celują zwłaszcza Francuzi), ale tym, na co owi cudzoziemcy często zwracają uwagę, jest właśnie to nieznośne demonstrowanie przez Polaków uniżoności wobec wyżej postawionych i pogardy wobec tych, co stoją niżej. Wirydianna Fiszerowa (o pokolenie młodsza od Franciszki) wspomina w pamiętnikach, jaką sztuką było dla niej pisanie na zlecenie matki (która prowadziła obfitą korespondencję, a nie miała talentu do pióra) listów po polsku. W korespondencji francuskiej wymogom grzeczności czyniło się zadość używając "vous", po polsku te formy były dużo bardziej skomplikowane i trzeba było świetnie wiedzieć, jaka jest pozycja adresata, żeby obyło się bez obrazy, bo trzeba było stosować różne formy czołobitności. Zygmunt Krasiński w połowie XIX w. używał w listach do ojca formy: "całuję Papę w stopę". To jeszcze a propos relacji rodzinnych. Co ciekawe, po zamążpójściu Franciszki jej rodzice zaczynają jej z kolei składać pokłony.
A, to prawda, dość dramatycznie nic się nie dzieje -- i nie sądzę, że po to, by wydobyć dramat romansu bohaterki, ale raczej przypadkiem. Wracamy cały czas do hipotezy braku właściwie pomysłu autorki na dzieło, mam wrażenie. Albo może ja wracam ;-).
UsuńO, to to: zaczynają bić pokłony, bo córka awansowała w hierarchii nawet nie społecznej przecież (jako żona bez męża), ale tytulaturą była już wyższa. Podobnie jak z tym zwracaniem się do siostry nagle "pani starościno", tak i tutaj widać to, o czym piszesz.
Tak, dlatego właśnie to książka zadziwiająca, bo mam wrażenie, że wyłożeniu tez, które autorka chciała w niej wyłożyć, dużo lepiej posłużyłaby historia całkowicie fikcyjna. Po co pchać się w dosyć śliską w sumie historię dotyczącą osób, z których krewnymi łączą nas pewne więzy?
UsuńNie jestem też pewna, jaki stosunek ma Hoffmanowa ma do przedstawionego świata, tzn. tego świata tradycji polskich. Niektóre opisy zakrawają na ironię, np. jak to edukacja panny zmierzała do tego, żeby nic nie mówiła w towarzystwie i oczy wbijała w podłogę. Czy to było na poważnie?
To jest dobre pytanie, bo nie sposób nie zauważyć, że dziewczęta u Hoffmanowej, samej utrzymującej się z pisania rozpoznawalnej autorki, uczą się zupełnych błahostek albo inaczej: nie uczą się na poważnie. Opis lekcji z guwernantką jest dość, hm, specyficzny.
UsuńAle ten fragment o tym, że Basia już tak świetnie wyedukowana, bo dyga najniżej, usteczka w ciup, oczy w podłogę bardzo mi się podobał. Nawet miałam zacytować, ale zwyciężyło lenistwo i nie przepisałam ;) Szczerze mówiąc, to nie wierzę, żeby tak wyglądała edukacja córek tej najwyższej sfery. One musiały umieć więcej i jeździły po europie w ramach grand tour.
UsuńAno właśnie, bo to, co mnie jeszcze uderzyło w opisie rodziny Krasińskich to była mimo wszystko taka... zaściankowość? Nie wiem, jak to dobrze ująć: ale w tym opisie edukacji to też wychodzi. Trochę jakby autorka cofając się w czasie równocześnie przypisywała swoim bohaterom pewne cechy już wówczas pewnie nie takie częste (w takim kontekście).
UsuńTak, ja też miałam wrażenie tej zaściankowości. I właśnie nie wiem, czy ten obraz czasów Franciszki Krasińskiej przedstawiony przez Hoffmanową jest zgodny z prawdą, czy też jest to przede wszystkim jej wyobrażenie na temat owych czasów. Czy w ogóle starała się zbadać, jak wtedy wyglądało życie codzienne i obyczaje, czy poprzestała na tym co, sądziła, że wie. Że znała fakty historyczne, to raczej pewne, bo zanudza czytelnika tymi opisami historii rodu.
UsuńDla mnie była to w oczywisty sposób książka z tezą i tej tezy miała uczyć. O ile dobrze rozumiem Pyza sugeruje że Franciszka Krasińska miała być kobietą ponad swoje czasy czy widzącą wady swoich czasów. Ja miałam wręcz odwrotne wrażenie, to była taka typowa, dość płocha, głupiutka nastolatka, której owszem kładziono do głowy że patriotyzm jest ważny, ale dla niej równie ważne są wstążki, stroje i inne zupełnie trywialne rzeczy. A z drugiej strony jej patriotyzm jest bardzo taki - emocjonalnie gwałtowny i powierzchowny. (Przypomniały mi się pamiętniki Anny Potockiej, która opowiadała, jak to z koleżankami na pensji rzucały się na bodajże drewniane linijki, bo chciały sprawdzić czy będą gotowe iść na bagnety. Potocka spisywała wspomnienia w późniejszym wieku i widać że z autentycznym rozczuleniem myślała o tej młodej głuptasce, którą kiedyś była). Pod tym względem wydaje mi się, że to jest w miarę wiarygodna psychologicznie postać, zwłaszcza jak na ten etap rozwoju polskiej powieści, na pewno lepsza niż postacie u Żmichowskiej na przykład w tych powieściach, które czytałam. Franciszka nie wzór do naśladowania czy kobieta ponad swoje czasy, tylko właśnie podlotek z krwi i kości, z całym błogosławieństwem inwentarza. Podlotek, który miał straszliwego pecha bo zaplątał się w wydarzenia znacznie większe od niej samej. Ktoś powiedział, że Krasińska ma tu takie klasyczne celebrity crush i ja się z tym zgadzam. Po prostu nie dostała szansy, żeby wyrosnąć z tego. I to jest bardzo wiarygodnie przedstawione, te wszystkie smętne wzdychania też brzmią bardzo autentycznie, choć osobę dorosłą po prostu bawią. Ach, Franciszka tak bardzo się stara zachować sekret....
OdpowiedzUsuńI bardzo jest to powieść z tezą że światowość jest zła, nie masz panie dzieju jak podstawowe narodowe z kościami dobre wartości. (tu się zgadzam, ta sarmacka otoczka po prostu jeży włosy na głowie). Wyższość tradycyjnych wartości widać choćby w zestawieniu tych dwóch ślubów, a potem, jak w posłowiu Hoffmanowa pisze, że rodzina siostry Franciszki przyniosła krajowi chlubę bo właśnie tym wartościom pozostała wierna, nie to co ta płocha nastolatka zwiedziona przez życie światowe.
A tak w ramach komentarza ogólnego to chciałabym powiedzieć, że kiedy Hoffmanowa opublikowała tę powieść to wielu było przekonanych, że to autentyczne zapiski są.
O tak, ja też zdecydowanie odebrałam Franciszkę jako postać stworzoną "ku przestrodze", dziewczę z gruntu dobre, ale nierozważne, naiwne, nieznające świata, które dużo lepiej by wyszło, gdyby słuchało rodziców. (W przeciwieństwie do jej siostry Basi, która jest wzorem cnót). Mogę się też zgodzić z twierdzeniem, że jest to postać wiarygodna psychologicznie, ale nie zmienia to faktu, że jako bohaterka literacka jest zdecydowanie mało porywająca. (W notce na Wikipedii dotyczącej Hoffmanowej można przeczytać, że "Dziennik..." jest "poczytny do dzisiaj". Szczerze wątpię).
UsuńWydaje mi się, że ta potępiana "światowość" łączy się tu z kulturą zachodnioeuropejską, a na piedestale stawiana jest właśnie kultura sarmacka. Taka "walka kontusza z frakiem", która nawet dosłownie tak się ujawniała. Hoffmanowa chyba nie pisze, czy ojciec Franciszki ubierał się na modłę polską, czy francuską, ale odniosłam wrażenie, że na jego zamku raczej kontusze dominowały. Natomiast fircyk Kochanowski, który w tak oburzający sposób starał się o rękę Franciszki, wystroił się we frak. Poza tym paplał po francusku i tańczył modne tańce. Podobnie jej ukochany królewic też był obcy kulturze polskiej.
A propos tej ostatniej uwagi, Hoffmanowa użyła zabiegu (z wielkim sukcesem, jak widać) bardzo popularnego w literaturze osiemnastowiecznej, kiedy wiele powieści było stylizowanych na czyjeś pamiętniki czy listy, a autor ogłaszał się tylko ich redaktorem. Do tego dodała dydaktyzm, też bardzo oświeceniową właściwość, ale połączyła to z typowo już chyba dziewiętnastowieczną pruderyjnością.
Moim zdaniem zaś jest trochę inaczej: w części "dziennikowej" oczywiście Franciszka jest taka, jak piszecie: bezmyślna i przywiązana do pustotek, to postać stworzona do morału "słuchaj starszych, nie myśl samodzielnie" (ale przypominam o złowrogim opiekunie-Poloniuszu, który maczał palce w tym jej nieszczęsnym zamążpójściu). Ale w drugiej części, listowej, Hoffmannowa nas przekonuje, że Krasińska zmądrzała, wycierpiała, co jej i teraz jest gorącą patriotką, której zależy na kraju. Mnie to nie przekonuje, bo cały czas pamiętam tę "Franciszkę 1" z dziennika.
UsuńA jak jesteśmy przy Basi, o której wspomniała Tarnina: to jest dopiero arcydziwna postać. Ma trochę sprawczości na początku, potem zaś pakuje się ją w małżeństwo z człowiekiem, którego nie zna i wszystko się jej przydarza, ona nie bierze właściwie aktywnego udziału w tym: ślub, dziecko, dom -- i powtarza tylko, że jest bardzo szczęśliwa. Jak tak się przyjrzeć temu, jak to jest napisane (bo nie chodzi mi o sam wątek), to sprawia to dość dziwne wrażenie.
A co do walki fraka z kontuszem: no tak, Krasińska daje się skusić modnej "światowości" i zostaje za to ukarana, ale z drugiej strony mamy ją podziwiać w części listowej, bo trzeźwiej patrzy na rzeczywistość -- z oddali. Z Drezna przecież, a nie z Warszawy.
Wydaje mi się, Pyzo, że ta część "listowa" została dodana właśnie ze względu na szacunek wobec rodziny bohaterki - po prostu należało Franciszkę w powieści zrehabilitować. Dlatego też być może książę wojewoda, Poloniusz, jak o nim piszesz, jest tak łagodnie potraktowany. Jest to rzeczywiście postać w tej historii złowroga, mogłabym nawet powiedzieć, że odegrał w niej rolę sutenera (ale to też nie było rzadkie zjawisko - np. Napoleonowi panią Walewską dostarczył brat). Ale tak na marginesie - płytka głupiutka nastolatka też może być gorącą patriotką, tzn. przywiązanie Franciszki do ojczyzny jest cały czas autentyczne, tylko jest takie, jak ona sama.
UsuńGdzie Basia "ma sprawczość"? Jakoś nie zauważyłam. I co rozumiesz przez "dziwne"?
Przekonuje mnie Twoja argumentacja, bo faktycznie wtedy to dodanie części listowej ma sens. Ale Hoffmannowa dość malowniczo pogrywa z bohaterką, każąc jej na przykład dodać, że może kiedyś się zainteresuje, co właściwie znaczą słowa wypowiadane podczas mszy (chociaż może tylko oddaje ogólne nastroje?).
UsuńNa początku odnoszę wrażenie, że jednak ma: wchodzi w jakieś relacje z siostrami, ma swoje obowiązki w domu rodzinnym, które wypełnia lepiej od sióstr (może je lubi? może lubi poczucie bycia docenioną?) i jej relacja z rodzicami wydaje się oparta na jakichś przynajmniej emocjach. A potem właśnie robi się "dziwnie", bo dochodzimy do scen, w których to nie Basia coś robi, ale życie się Basi przydarza.
Co do tej mszy, czy w ogóle modlitw po łacinie powtarzanych za księdzem bez znajomości ich znaczenia, to mam dwie tezy:
Usuńpierwsza, że to po prostu szczery opis praktyk religijnych, właściwie ten typ religijności spotykany jest do dzisiaj, powtarzanie pewnych formuł bez refleksji nad ich znaczeniem.
Druga: dlaczego Franciszka nie zna łaciny? Kultura sarmacka właśnie łaciną stała. No ale niestety jej rodzice zaniedbali tę kwestię, za to zapewnili jej naukę francuskiego, tym samym wydając córkę na pastwę wielkiego świata (i królewica).
Myślę, że Basia ma pewne obowiązki (patrząc z naszej perspektywy) lub przywileje (jak na to patrzono wówczas) jako najstarsza córka. One świadczą o jej statusie wewnątrz rodziny, więc wypełnia je z dumą. Czy z zamiłowaniem? Z pewnością została przyuczona do tego, żeby tak to odbierać. Ale właśnie przez cały czas Basia jest tylko wykonawcą, a nie twórcą swojego losu. Zresztą zastanawia mnie, dlaczego autorka tak bierną postawę stawia jako ideał do naśladowania. XVIII w. znał kobiety dużo bardziej aktywne życiowo. Sama Hoffmanowa nie należała przecież do kobiet biernie przyjmujących to, co życie przyniesie, jak sądzę. Hipokryzja? I w ogóle wątek Basi sprawia wrażenie, jakby kobieta znajdowała się pod prawną jurysdykcja męża, a tak nie było. Sytuacja prawna kobiet w Polsce była dużo lepsza niż w Anglii, mogły posiadać swój majątek i same nim zarządzać. Na pewno nie były do tego stopnia prawnie ubezwłasnowolnione, że mąż był "drugim ojcem".
A wiesz, że też mnie zdziwiła ta nieznajomość łaciny? Nie wiem, czy to jest realistyczne założenie (może łaciny uczono tylko synów, nie córki?), czy po prostu tak wyszło właśnie ze względu na to, by pokazać, jak "wielki świat" porywa i psuje Franciszkę?
UsuńNo właśnie, to dobre pytanie, czemu Basia jest wzorem do naśladowania, bo właściwie nic od niej nie zależy i jest dość przezroczystą postacią (tak inaczej mogłabym napisać moje "życie się jej przydarza" z komentarza wyżej). A sam opis sytuacji kobiet faktycznie jest taki, że przechodzą z rąk ojca do rąk męża, który im go niejako "zastępuje" (jak bardzo, hm, niefortunna jest ta powtarzana w książce interpretacja...). A czy to nie mogło być tak, że sytuacja kobiety w trakcie dziania się utworu była lepsza, ale kiedy Hoffmannowa go pisała, pogorszyła się i autorka rzutuje swoje doświadczenia na tekst? Strzelam, bo zupełnie się na tym nie znam, ale jestem ciekawa Twojego komentarza :-).
Co do mszy po lacinie to to przeciez codziennosc była i realia do czasu bodaj Soboru Watykańskiego II wiec to nie powinno dziwic. Jeszcze nasi rodzice/dziadkowie spokojnie moga pamietac. Biblie sie czytalo i guwernantki uczyly niejako osobno. Laciny uczono oczywiscie przede wszystkim synow. Hoffmanowa w dzienniku pisala ze chce trenowac polszczyzne, bo francuski zaczyna dominowac ze zlym skutkiem.
UsuńBasia jest wzorem do nasladowania bo jest matka Polka. Serio, tak to widze. I jak kazda postac zamierzona jako wzor do nasladowania jest kompletnie wyprana z charakteru.
Nie chodzi o to, że msza była po łacinie, bo oczywiście, że była, ale o to, że Franciszka w ogóle się nie przejmowała, że nie rozumie ani słowa. I oczywiście łaciny uczono przede wszystkim synów, więc nie dziwi mnie, że Franciszka nie czyta klasycznych poetów, ale że nie zna kościelnej łaciny? To już trochę podejrzane. Z drugiej strony, przecież jeszcze Kochanowski pisał wiersze łacińskie, czy ich odbiorcami mieli być tylko mężczyźni.
UsuńPełna klasyczna edukacja z łaciną naprawdę wydaje mi się bardzo była dla chłopców w tamtych czasach, nie dla dziewczynek. Dla dziewczynek francuski i to tylko do konwersacji, broń Boże jakichś zdrożnych książek. Właśnie dlatego takie młodzieńcze odgrażanie się Franciszki, że jeszcze się kiedyś nauczy jest trochę komiczne dla czytelnika bo wiadomo, że w sytuacji Franciszki (i tak uprzywilejowanej) nauczenie się łaciny wymagałoby dyscypliny i stopnia determinacji, które Franciszce są zupełnie obce.
UsuńByć może masz rację, ale czy rówież Basia, kształcona w klasztorze, nie znała ni w ząb łaciny?
UsuńZastanawia mnie coraz bardziej, jaka była ta prawdziwa, historyczna Franciszka Krasińska. I mogę się założyć, że była znacznie ciekawszą postacią niż ta Hoffmanowej.
Hm, no właśnie, a jak przy tym jesteśmy: mam problem z odróżnieniem, co według autorki miało wywołać efekt komiczny (jak choćby z tą łaciną w interpretacji Hannah), a co miało być zupełnie na serio.
UsuńZważywszy na to, że Hoffmanowa tak opowiada tę historię, żeby uniknąć wszelkiego skandalu, nie wydaje mi się, żeby Franciszka miała być postacią komiczną, nawet chwilami. To chyba tak przypadkowo wyszło. To nie była rodzina, z której należało sobie żartować. Córka Franciszki była żoną księcia sabaudzkiego.
UsuńOch to kształcenie w klasztorze... Chodziło głównie o maniery i skromność (czytaj kompletną naiwność). No i religijność oczywiście. I tańców uczono, pamiętam w Kufrze Kasyldy wspomnienia jakieś że zakonnice uczyły tańca jako elementu etykiety. Taka naprawdę pogłębiona uporządkowana edukacja to naprawdę nie była dla dziewcząt. Przecież to szkodzi a i perspektywy zamążpójścia zrujnować może jeśli z panny sawantkę uczynisz.
UsuńNo tak, ale nie w tej sferze. Tu się liczyło nazwisko i majątek, intelekt panny naprawdę nie był przeszkodą.
UsuńNo właśnie o tej religijności mowa. Zdaję sobie sprawę, że w edukacji klasztornej nie chodziło o edukację, tylko o pewien rodzaj wychowania, naprawdę. Ale chyba w zakres wychowania religijnego wchodzi rozumienie tekstu modlitw? A poza tym wydaje mi się, że Ty patrzysz na to wszystko z dziewiętnastowiecznej perspektywy. A mówimy przecież o wieku oświecenia. No wiesz, Katarzyna II prowadziła dysputy z filozofami, na co na pewno nie odważyłaby się królowa Wiktoria. W XVIII wieku było naprawdę wiele wybitnych postaci kobiecych, w Polsce też.
Naprawde byl. Wtedy i dlugo potem. Kobieta potrzebowala autentycznie wyjatkowego wsparcia ze strony partnera czy rodziny zeby moc to rozwijac. A jesli miala byc szlachcianeczka na wlosciach, pania domu to juz w ogole nadmiar ksiazek szkodzil mam wrazenie. Katarzyna to krolowa wiec jej wolno wiecej. I to nie jest tak ze Wiktoria sie nie wdawala, nawiasem mowiac. To jest bardzo dziwny paradoks w Wiktorii, ze chociaz ona sama cieszyla sie stosunkowo duza wolnoscia intelektualna i byla w ogole samodzielna w rzadzeniu rownoczesnie zalecala te skromnosc i pokore dla kobiet i poddanie sie woli mezczyzn.
UsuńModlitw uczono po polsku. Na mszy sie autentycznie powtarzalo i ta repetycja utrwalala.Rozumienie nie bylo wymogiem.
Co do kościelnej łaciny, to nie będę się spierać, bo nie wiem, jak to było, tak sobie tylko "głośno myślę". Ale dopóki nie wskażesz mi wiarygodnego źródła które jednoznacznie rozstrzygnęłoby tę kwestię, pozwolę sobie zachować pewne wątpliwości :)
UsuńNatomiast wracając do uwagi Pyzy, która wywołała tę kwestię: w takim razie fakt, że Franciszka deklaruje, że kiedyś dowie się, co te łacińskie słowa znaczą, świadczyłby na jej korzyść, prawda? Tzn. o jej żądzy wiedzy.
Co do tej drugiej kwestii. Nie musisz mnie przekonywać, że intelekt nie był najbardziej pożądaną cechą u kobiety, to się zresztą jeszcze nie całkiem zmieniło nawet w naszych czasach. A czy przeszkadzał w zamążpójściu? Nie mówimy tu przecież o "szlachcianeczce" tylko o bratanicy księżnej Lubomirskiej kasztelanowej krakowskiej. Nawet jeśli ojciec Franciszki nie zaliczał się ściśle do magnaterii, to był bardzo blisko tej sfery. A tu małżeństwo było aliansem politycznym i ekonomicznym i młoda osoba, czy to syn, czy córka rodu, robiła to, co ojciec przykazał, i kwita. Więc nie mógł sobie kawaler wybrzydzać, że panna za dużo czyta, jeśli sojusz z jej rodziną był korzystny.
Z tego, co dowiedziałam się o historycznej Franciszce wnoszę, że nie była w rzeczywistości takim tłumokiem, jak to pokazała Hoffmanowa. A jej związek z królewiczem Karolem raczej był efektem dążeń rodziny do zwiększenia wpływów, niż efektem młodzieńczego zauroczenia. Może królewicz stracił głowę, ale wydaje mi się, że Franciszka zrobiła to, czego rodzice od niej oczekiwali.
Katarzyna to tylko jeden z przykład. Tych wpływowych postaci kobiecych naprawdę trochę było. Oczywiście zgadzam się z tym, że trudno by je było znaleźć wśród podrzędnych szlachcianek, ale w sferze magnackiej nie brakowało światłych kobiet (choć nie zaryzykuję tezy, że przeważały).
Co do królowej Wiktorii - no właśnie, sądzę, że podobnym paradoksem jest postać Klementyny Hoffmanowej, tu mogę Cię zacytować: chociaż ona sama cieszyła się stosunkowo dużą wolnością intelektualną i była w ogóle samodzielna, równocześnie zalecała tę skromność i pokorę dla kobiet i poddanie się woli mężczyzn ;). Mam wrażenie, że to jej kaznodziejstwo w "Dzienniku..." jest takie w stylu "rób tak, jak mówię, a nie tak, jak robię".
Mnie ten "Dziennik" zajął aż dwa tygodnie czytania, bo mówiąc bez ogródek nudny był i nie całkiem szczery (unikanie opisów intymnych, nie wiemy jak było ze sprawami erotycznymi). Zanim jednak włączę się aktywnie do dyskusji poproszę o poprawienie linki do blogu Przeczytałam książkę, wchodząc z linku od Was drogie dziewczęta nie znalazłam na tamtym blogu recenzji. O tytulaturze obszernie pisał Kraszewski, jak musiał tytułować swoją siostrę cioteczną którą znał od dziecka i odzywał się jako dziecko poufale, potem ona urosła w hierarchii i przywołała go do pożądku, wskazując poprawne formy. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTrudno tu mówić o szczerości, bo przecież nie był to dziennik, a powieść stylizowana na dziennik. "Opisów intymnych" się nie spodziewałam, ale oczywiście nie da się nie zauważyć, że autorka bardzo starannie unika wszelkich odniesień, nawet bardzo zawoalowanych, do fizycznej sfery pożycia małżeńskiego, a dzieci pojawiają się nie wiadomo skąd, w wyniku nagłego złożenia chorobą małżonki. Nie znając kolei losu Franciszki z historii spodziewałam się nawet, że małżeństwo zostanie unieważnione na gruncie nieskonsumowania - z książki wynika, że małżonkowie z kościoła, gdzie udzielono im ślubu, poszli każde w swoją stronę i przez długi czas się nie spotkali. Ale to jest właśnie wiek XIX, w którym radykalnie ocenzurowano frywolne XVIII stulecie. Nie sądzę, żeby Franciszka była aż tak naiwna.
UsuńJa też nie znalazłam recenzji, ale wina autorki bloga, która jej najwyraźniej nie zamieściła :)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
UsuńAnonimowy, proszę nie trollować.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJuż zamieściłam recenzję, nawet w rocznicowo sympatyczny dla autorki książki dzień. Niestety nie wyrobiłam się na czas. Ja zupełnie nie doszukiwałam się w tej powieści tezy, morału. Czy każda musi mieć? Zauważyłam, że Hoffmanowa wychowywała się u siostrzenicy Franciszki i pomyślałam, że może opowiadano tam o ciotce, której losy były przecież tak odmienne, i autorka zainteresowała się tą postacią. Zakładam, że wiele mogła usłyszeć od samej Anieli lub osób, które znały Franciszkę i postanowiła spisać jej dzieje. Na pewno rolę odegrała tu sympatia do bohaterki. Dla mnie to urwanie dziennika nie jest dziwne - raczej autentyczne. Przecież wcześniej też były kilkumiesięczne przerwy, zapewne, wg autorki, zgorzkniała czy rozczarowana Franciszka, przestała pisać. A może wyrosła z tego? Zajęta organizowaniem życia, macierzyństwem, chorobą. Odebrałam ten zabieg jako stylizację, próbę delikatnego oszukania czytelnika, na zasadzie, odszukałam pamiętniki i listy i składam je w całość. W listach, nota bene, widać już inną postać - w przeciwieństwie do wesołej, mającej apetyt na życie dziewczyny, widać samotną kobietę, która bardzo chciałaby podzielić się swoim cierpieniem z innymi, ale nie wypada. A propos tego ostatniego - ówczesne konwenanse oczywiście przerażające, podobnie jak cała kultura dworska, o czym już pisałyście wyżej. To tyle na początek ode mnie. Doczytam jeszcze resztę komentarzy. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że do nas dołączyłaś :)
UsuńCo do tezy, to myślę, że nie trzeba się jej doszukiwać, ona "bije po oczach", że tak powiem ;) I to wcale nie dziwi, bo przecież autorka poświęciła życie wychowaniu młodych panien, więc jest naturalne, że książka ma wydźwięk umoralniający.
Tak, zapewne gdzieś u źródeł tej książki leżą związki autorki z siostrzenicą Franciszki. Tylko że Hoffmanowa wyprała jej życiorys z wszystkich elementów, które czyniły ją ciekawą postacią. Franciszka Krasińska musiała być naprawdę nieprzeciętną kobietą. I nieprzeciętnie silną. Przez lata prowadziła walkę o uznanie jej małżeństwa, najpierw razem z ojcem, po jego śmierci już sama. Aktywnie wspierała konfederację barską, co może nie najlepiej świadczy o jej rozeznaniu politycznym, ale pokazuje jej postawę życiową: osoby, która ma ambicje wpływać na rzeczywistość, działa, a nie biernie przyjmuje to, co życie przyniesie. O tym Hoffmanowa nie wspomina, najpierw pokazuje ją jako infantylną panienkę, a potem, tak jak piszesz, kobietę nieszczęśliwą, z rezygnacją przyjmującą swój los.
Bardzo fajnie, że wzięłaś udział w pikniku, Anno :-). Muszę przyznać, że co do morału, to chyba moje stanowisko jest między Twoim a Tarniny: ta pierwsza część zdecydowanie go ma, to "lepiej zadowalać się małym, ale pewnym i słuchać rodziców, inaczej wielki świat cię zje". Natomiast ta druga część jest już bardziej skomplikowana, bo zgadzam się, owszem, bohaterka nam mogła przeewoluować i się zmienić. Tylko to zupełnie nie jest pokazane, mnie w związku z tym nie przekonuje. Natomiast zgadzam się, z tych listów wyziera osoba, która chciałaby powiedzieć, że jest jej źle, ale nie może ze względu na obyczaje, pozycję, ale i na wszystkie nieszczęścia, które dotykają ludzi wokół niej.
Usuń