Czytelnik sięgający po
„Bostończyków” Henry’ego Jamesa może doznać rozczarowania, jeśli
spodziewa się szeroko zakrojonej fabuły ukazującej panoramę, co zdaje się sugerować
tytuł, społeczności Bostonu drugiej połowy XIX w. Polskie tłumaczenie tytułu
jest nieco mylące i powinno raczej brzmieć
„Bostonki” (nie dziwię się jednak, że tłumaczka/wydawca nie zdecydowali się
na tę opcję), bo jest to właściwie kameralna – mimo pokaźnej objętości – powieść
o dwóch bostonkach oraz zamieszkałym w
Nowym Jorku dżentelmenie z Południa. Basil Ransom, młody prawnik z Missisipi, jest dalekim kuzynem Olive Chancellor,
majętnej starej – choć młodej wiekiem – panny z Bostonu, zaangażowanej w ruch
feministyczny. Na zaproszenie kuzynki Basil składa jej wizytę. Oboje nie
przypadają sobie do gustu, łagodnie rzecz ujmując, jednak Basil towarzyszy
Olive na spotkaniu „reformatorów” społecznych, gdzie oboje doznają objawienia,
a tym samym poznają trzecią postać dramatu. Tym objawieniem jest Verena
Tarrant, córka uzdrowiciela-mesmerysty, oczarowująca wszystkich zdolnością
wygłaszania płomiennych przemówień. Pod urokiem Vereny są również Basil i
Olive, przy czym w jego przypadku zauroczenie dziewczyną łączy się z równie silną
dezaprobatą dla feministycznej treści wygłoszonej mowy; Ransom jest
konserwatystą i gardzi emancypacyjnymi bzdurami. Powieść jest opisem walki
stoczonej pomiędzy Olive Chancellor a Basilem Ransomem o względy Vereny i –
pozwolę sobie ująć to w patetyczny sposób – rząd nad jej duszą.
Lektura „Bostończyków” uświadomiła mi dlaczego ta książka
stoi u mnie na półce nieprzeczytana od prawie czterech lat. Otóż dopiero silny
bodziec w postaci naszego piknikowego zobowiązania pozwolił mi przez nią
przebrnąć (dziękuję Ci, Pyzo, że zgodziłaś się towarzyszyć mi w tej usłanej
cierniami drodze). Jednocześnie powstała
nowa zagadka: nie mam pojęcia, dlaczego wydawało mi się, że lubię pisarstwo
Henry’ego Jamesa. Podejrzewam, że kiedy byłam młodsza i skłonna ulegać takim
wpływom, wbiłam sobie do głowy, że James „wielkim pisarzem był”, a więc
powinnam cenić i lubić jego powieści. Lektura „Bostończyków” skutecznie
wyleczyła mnie z tego poglądu. To książka nudna, rozwlekła, nużąca, a wysiłek włożony
w jej czytanie nie zostaje właściwie niczym nagrodzony. Przepraszam, ale
wyrosłam już z tego, żeby nudzenie odbiorcy uważać za przejaw artyzmu, a długie
opisy tego, co bohaterowie czują bądź myślą za dowód wnikliwości i mądrości
autora. Według mnie James nie miał tu do powiedzenia niczego ciekawego, nie
dotarł o żadnej prawdy o życiu, a udało mu się to zawrzeć na 560 stronach.
Niestety po tej książce nie mogę się zgodzić z twierdzeniem, że Henry James jest
reprezentantem realizmu psychologicznego, „Bostończycy” są w dużej mierze
popisem psychologicznej fantastyki, a ich bohaterowie są postaciami zdecydowanie
jednowymiarowymi i pozbawionymi głębi, stworzonymi „pod tezę”.
Tematem wokół którego osnuta jest akcja powieści (obejmująca
okres około dwóch lat i pozbawiona w zasadzie jakichkolwiek istotnych wydarzeń)
są dążenia emancypacyjne kobiet. Siłą rzeczy nasuwa się tu skojarzenie z „Emancypantkami”
Bolesława Prusa. Obie powieści mają ten sam temat, powstały w tym samym czasie
i opowiadają o tym samym okresie, latach
70. XIX w. Czytałam „Emancypantki” dawno temu, ale pamiętam, że byłam zaskoczona
tym, z jaką sympatią Prus potraktował sprawy kobiet, sądziłam bowiem że
intencje miał czysto prześmiewcze. Tymczasem Prus wykazał się wnikliwością i
zrozumieniem sytuacji kobiet. Nie stronił od satyry, ale wyśmianie „emancypantek”
nie było jego głównym celem i udało mu się stworzyć niepozbawione głębi
portrety kobiet borykających się z prawdziwymi życiowymi problemami. Co prawda
o ile pamiętam Ada Solska, zdolna botaniczka, w końcu ponad naukę przedkłada względy
młodzieńca mało wybitnego (co bardzo przypomina rozwiązanie z „Bostończyków”),
ale nie odniosłam wrażenia, że towarzyszą temu triumfalne fanfary, a obraz
szukania przez młode kobiety swojego miejsca w życiu wydał mi się bliski
rzeczywistości a daleki od ideologicznego zacietrzewienia. Poza tym Prus
stworzył swoją powieść z rozmachem, zajmując czytelnika wielością wątków i
rozległością panoramy społecznej.
Tego niestety nie można powiedzieć o powieści Henry’ego
Jamesa. Jest to pozbawiona humoru satyra na dążenia kobiet do równouprawnienia,
zamknięta w ramach klaustrofobicznego trójkąta złożonego z głównych bohaterów.
Inne postaci pojawiają się i znikają jak meteory, dając czytelnikowi tylko
trochę wytchnienia. Główna bohaterka Olive Chancellor jest przedstawiona jako
osoba pozbawiona realnych problemów i oderwana od życia, zbyt dużą ilość wolnego
czasu zapełniająca jałową „społeczną aktywnością”, polegającą w zasadzie na
spotkaniach kół wzajemnej adoracji. Celem Olive nie jest równouprawnienie, ona
chciałaby wyniesienia kobiet i oddania im władzy nad światem oraz strącenia
mężczyzn do jakiegoś czyśćca, w którym mieliby odpokutować wielowiekowe
zbrodnie jakich dopuścili się na płci żeńskiej. Przy czym autor sugeruje, że
niechęć Olive do mężczyzn wynika z jej lesbijskich skłonności, zaborczość i
zachłanność z jaką stara się sobie podporządkować Verenę dosyć wyraźnie
świadczy o tym, że przyciąga ją do niej nie tylko zaangażowanie w „sprawę”.
Verena jest natomiast tylko naczyniem, w które każda wystarczająco silna osobowość
jest w stanie wlać dowolną treść. Początkowo udaje się to Olive i Verena staje
się zagorzałą orędowniczką feminizmu. Wystarczą jednak trzy spotkania z Basilem
Ransomem...
Moje największe zastrzeżenia wobec powieści dotyczą tego, że w tej zjadliwej satyrze na ruch feministyczny (jakkolwiek zwano go w owym czasie) James nie jest nawet zabawny. Sprawa kobiet zostaje wyszydzona bez krzty dowcipu. Ach, można się spierać, że wszystkim obrywa się po równo, że również konserwatyzm Basila został wyśmiany. Rzeczywiście James przedstawia jego poglądy z ironią, ale odnoszę wrażenie, że jest to ironia podwójna. Mam na myśli to, że narrator przytaczając przemyślenia Ransoma otwartym tekstem pisze, że są to poglądy wsteczne i anachroniczne, ale kryje się pod tym drugie dno, że właśnie owe poglądy są według niego „wsteczne” w cudzysłowie, a naprawdę całkiem do rzeczy. No i ostatecznie to Basil Ransom odnosi zwycięstwo ujarzmiając duszę (a wkrótce również i ciało, rzecz jasna, ale to stanie się już „poza kadrem”, relacje między bohaterami są mistrzowskim popisem hipokryzji) pięknej byłej już feministycznej aktywistki, sprawiając, że przyjmuje do wiadomości, że jej życiową rolą jest go uszczęśliwiać. I nie umniejsza tego zwycięstwa fakt, że młoda kobieta oświadczając, że jest szczęśliwa zalewa się łzami, a narrator rozsądnie zauważa, że na pewno nie będą one ostatnimi. Przepraszam, zdradziłam zakończenie, ale jeśli czytaliście, to je znacie, a jeśli nie – uważam, że możecie sobie oszczędzić. (Poza tym w klasyce nie ma spojlerów).
Moje największe zastrzeżenia wobec powieści dotyczą tego, że w tej zjadliwej satyrze na ruch feministyczny (jakkolwiek zwano go w owym czasie) James nie jest nawet zabawny. Sprawa kobiet zostaje wyszydzona bez krzty dowcipu. Ach, można się spierać, że wszystkim obrywa się po równo, że również konserwatyzm Basila został wyśmiany. Rzeczywiście James przedstawia jego poglądy z ironią, ale odnoszę wrażenie, że jest to ironia podwójna. Mam na myśli to, że narrator przytaczając przemyślenia Ransoma otwartym tekstem pisze, że są to poglądy wsteczne i anachroniczne, ale kryje się pod tym drugie dno, że właśnie owe poglądy są według niego „wsteczne” w cudzysłowie, a naprawdę całkiem do rzeczy. No i ostatecznie to Basil Ransom odnosi zwycięstwo ujarzmiając duszę (a wkrótce również i ciało, rzecz jasna, ale to stanie się już „poza kadrem”, relacje między bohaterami są mistrzowskim popisem hipokryzji) pięknej byłej już feministycznej aktywistki, sprawiając, że przyjmuje do wiadomości, że jej życiową rolą jest go uszczęśliwiać. I nie umniejsza tego zwycięstwa fakt, że młoda kobieta oświadczając, że jest szczęśliwa zalewa się łzami, a narrator rozsądnie zauważa, że na pewno nie będą one ostatnimi. Przepraszam, zdradziłam zakończenie, ale jeśli czytaliście, to je znacie, a jeśli nie – uważam, że możecie sobie oszczędzić. (Poza tym w klasyce nie ma spojlerów).
Koniecznie zajrzyjcie do Pyzy (czeka na Was pod nowym adresem pierogipruskie.pl), jej wpis o "Bostończykach" znajdziecie dokładnie TUTAJ ). A dyskusja, do której zapraszam gorąco, tym razem u mnie.
Widzę, że różnimy się zasadniczo nie może w odbiorze powieści (chociaż starałam się nieco w swoim wpisie bronić strategii pisarskiej Jamesa, chociaż i mnie ona nasuwa wiele pytań, i wcale nie jestem pewna, czy one mają satysfakcjonujące odpowiedzi, czy tylko funkcjonują na zasadzie tego "wielkim pisarzem był" -- choć uważam "The Turn of the Screw" za znakomity kawałek prozy jednak), ale w tym "jak się czytało". Mnie się, jak pisałam, czytało bardzo przyjemnie i ta fraza właśnie, i jakaś taka gładkość i potoczystość budziły skojarzenia z Prusem. Chociaż same "Emancypantki" ja z kolei uważam za powieść nieudaną ;-).
OdpowiedzUsuńJest na pewno coś w tym, co mówisz o podwójnej ironii względem Ransoma: tam nawet jest taki fragment, że te poglądy były wstecznickie, ale były też bardzo przyszłościowe (brr!). No i oczywiście motywacje Olive i Basila spotykają się w tym samym punkcie, a jest nim Verena. Ale czy w związku z tym Basil jest bardziej autentyczny, bo nawet mu nie zależy na tym, by stwarzać wrażenie "walki za sprawę"? Tego nie jestem pewna, bo zakończenie jednak sugeruje, że w Olive przebudziła się wojowniczka "za sprawę", wszak wychodzi na scenę.
Moje trudności w przebrnięciu przez "Bostończyków" nie wynikały z ich języka, nie, język mi nie przeszkadzał, choć na podstawie przekładu nie podejmuję się oceniać stylu Henry'ego Jamesa. Uważam jednak że w tej powieści James do pięt Prusowi nie sięgał. Możemy się zgodzić, że w tej kwestii się różnimy ;)
OdpowiedzUsuńPrzyznam się, że ja mam problem z tą książką, to znaczy nie do końca rozumiem, jak ją interpretować i co właściwie "autor miał na myśli". Czy mamy do czynienia z realizmem, czy właśnie z daleko posuniętą umownością? Czy narrator przedstawiając nam stany psychiczne bohaterów ma w nie rzeczywisty wgląd (jest wszystkowiedzący), czy jego wszechwiedza gdzieś się kończy? Ale jeśli rozpatruje tę powieść w kategoriach realizmu psychologicznego, to wydaje mi się mocno wydumana. Nie można właściwie określić czym motywują się bohaterowie. Ransom zapałał "miłością" do Vereny od pierwszego wejrzenia, po czym ta fascynacja trwała w uśpieniu przez półtora roku, aż nagle wybuchła bo co? Jeszcze dziwniej wygląda to ze strony Vereny. Kim ona właściwie jest, czy ma jakieś właściwości? Czy ona coś naprawdę myśli i czuje? Dla mnie to było bardzo teatralne, te wszystkie rozterki i cierpienia wewnętrzne. Ale może James wiedział, że to jest sztuczne, może tak to właśnie zamierzył. Tylko po co? Co do Olive, to myślę, że ona była szczerze zaangażowana, tylko to zaangażowanie było bezwartościowe. Nieszczera jest tylko relacja Olive z Vereną.
Mnie się na przykład dość trudno czytało "The Turn...", te wielokrotnie złożone zdania, piętrowe wtrącenia, a tutaj w "Bostończykach" było w miarę spokojnie. Plus skojarzenie z Prusem ma więcej warstw: przede wszystkim niesatysfakcjonujące, ale najwidoczniej zamierzone przez autora, zakończenie ;-).
UsuńMoim zdaniem ta wiedza narratora się gdzieś kończy, bo zobacz, on nie bez kozery się często zwraca do czytelnika bezpośrednio, mruga okiem na zasadzie "to wiem, a tego nie", "gdybym wiedział, to bym powiedział, ale nie wiem", "to sobie daruję, bo nie mam pewności". Kim on w ogóle według Ciebie jest, ten nasz narrator? Bo to jedna z, uważam, bardziej frapujących kwestii w powieści.
Bo owszem, zgadzam się (i to jak!), że motywacje bohaterów są niejasne. Ano właśnie! Złapałaś na przykład dokładnie ten moment wielkiego wybuchu uczucia Vereny do Basila? Bo ja nie. Jadą z Olive za miasto, on przyjeżdża i proszę, mamy uczucie. A wcześniej przecież to wcale aż tak się nie zanosiło.
Rozumiem już o co chodzi z tym zaangażowaniem -- no i tak, muszę się znowu zgodzić, że relacja Olive i Vereny jest nieszczera, ale mam tu pewne "ale": bo nie całkiem. Na początku wygląda obiecująco i Verena jest z Olive szczera. A potem to się z obu stron załamuje: bo Verena się boi, no a Olive zaczyna "opłacać" Tarrantów.
A tak, masz rację, postać narratora mnie też bardzo zastanawiała (i, prawdę mówiąc, irytowała). Po pierwsze narrator zmienia punkt widzenia, bo raz jest tym obiektywnym narratorem "zewnętrznym", wszechwiedzącym, tzn. mówi nam o bohaterach te rzeczy, z których oni nie zdają sobie sprawy. Innym razem przyjmuje widocznie punkt widzenia bohaterów i opowiada o ich odczuciach co prawda wciąż trzecioosobowo, ale "od wewnątrz". Ten wszechwiedzący narrator ujawnia swoje ja dosyć częstymi zwrotami do czytelnika, w których właśnie (o ironio!) informuje go, że jego wiedza jest ograniczona, albo, że nie został upoważniony, żeby coś czytelnikowi zrelacjonować. Nie wiadomo przez kogo, bo przecież nie jest on żadną postacią występującą w powieści. Nie wydaje mi się też, żeby był samym Henrym Jamesem. Raczej interpretowałabym tego narratora jako kreację, która ma jakieś własne doświadczenia i poglądy, które mogą wpływać na jego ocenę postępowania bohaterów. Stąd kwestia "co autor miał na myśli" staje się jeszcze bardziej zawikłana. Bo może ironia nie jest podwójna, a potrójna? Może autor dystansuje się wobec tego narratora? Ale to już bardzo wysoki poziom hipotetyczności. Trzymając się tekstu, mogę powiedzieć jedno: narrator jest nudziarzem.
UsuńWiesz, ja postępowanie bohaterów mogę jako tako zrozumieć, stosując wobec nich interpretację biologiczną. Basil (Olive zresztą też) odczuwa wobec Vereny silny pociąg seksualny, do tego akurat wiele nie potrzeba, zapłon następuje przy pierwszym spotkaniu. Atrakcyjność Vereny potęguje to, że już wtedy jest otoczona uwielbieniem, więc zdobycie jej podniosłoby wartość Ransoma w jego własnych oczach. A później, no cóż, co z oczu, to z serca, ale kiedy nadarza się możliwość odnowienia znajomości, "uczucie" powraca. Ale Ransom musiałby być straszliwie niedojrzałym osobnikiem, żeby nie odróżniać gwałtownego zauroczenia, które zapewne jest udziałem większości ludzi od uczucia, które może być podstawą związku. Sądzę, że jest nim, choć nie wiem, czy jest to zgodne z intencją autora.
Jeszcze trudniej jest zrozumieć Verenę. Oczywiście nie to, że nie chce poświęcać życia w stu procentach sprawie. Ale dlaczego poddaje się Ransomowi? Trudno to inaczej określić. Bo Ransom nie jest, wbrew temu jak się go czytelnikowi przedstawia, uroczym dżentelmenem z Południa. Jest aroganckim chamem, który nie ma do zaoferowania kobiecie absolutnie nic, a oczekuje od niej wszystkiego. Jeśli Verena chciałaby wyjść za mąż, miała innego, znacznie lepszego kandydata. Ona jednak ulega Ransomowi - całkowicie - i to można jedynie wytłumaczyć silnym pociągiem fizycznym. Widocznie wyczuła w nim nadzwyczaj dobre geny. Inaczej to się w ogóle nie klei (a tak klei się słabo).
Ależ oczywiście, że Verena jest początkowo szczera wobec Olive. Tą szczerością pustego naczynia, które tylko czeka, żeby wypełnić je treścią. (Ja w ogóle odczuwam pewną sympatie wobec Vereny i mam żal do Jamesa, że właśnie tak ją odmalował). Ale Olive nigdy nie jest szczera sama z sobą. Bo od początku chce Verenę zawłaszczyć - jestem przekonana, że plan przekupienia jej rodziców wykiełkował u niej już tego pierwszego wieczoru - ale nie dla "sprawy", jak sobie wmawia, ani nie dla dobra Vereny, tylko dla siebie, ponieważ jest nią seksualnie zafascynowana.
Pytanie ogólne: czym są w ogóle według ciebie "Bostończycy"? Powieścią psychologiczną? Społeczną? Czy jeszcze czymś innym?
Wydawało mi się, że kiedyś poznamy tę tożsamość narratora, ale okazało się, że jednak nie. I tu też mam problem, bo nie wiem czy aż bym go nazwała nudziarzem (nie bawiłam się aż tak źle na tej powieści, powtarzam ;-)), ale na pewno stanowi dla mnie zagwozdkę, skąd on się wziął? Czemu nam to wszystko mówi? Jaki właściwie jest jego komentarz i skąd się bierze: był świadkiem tych wydarzeń, słyszał o nich, był zaangażowany? A może odwrotnie? Ponoć są "Bostończycy" zjadliwym komentarzem na życie socjety -- może tu szukać odpowiedzi?
UsuńNo właśnie takie wytłumaczenie też mi się nasuwa, ale wydaje mi się za proste. Aczkolwiek liczne aluzje Ransoma, co też on zrobi, jak Verena zostanie już jego żoną, właściwie by sprzyjały tej interpretacji, jak tak teraz o tym myślę. Można by to może pociągnąć dalej: że Verena najpierw pozostaje pod "mesmerycznym" wpływem ojca (któremu ulega pierwotnie jej matka, rzecz jasna: w przypadku Vereny to jest przeniesienie, nie idzie o żadne uczucie natury seksualnej, oczywiście), a później przechodzi w sferę fascynacji "magnetycznej" wręcz Ransomem.
A czym są "Bostończycy" według mnie? Dobre pytanie! Nie nazwałabym tej powieści psychologiczną, raczej już społeczną, mimo wszystko obrazkiem życia pewnej sfery. Przy czym mnie najbardziej fascynował chyba wątek walki Północy i Południa, tej zakończonej niedawno wojny, która pozostała w ludziach i toczy się dalej -- nieco słabo jednak wyostrzony przez Jamesa. A Twoje zdanie na temat tego, czym są "Bostończycy", to...?
No tak, w postaciach przedstawionych w powieści doszukiwano się chyba realnych postaci, ale nie bardzo wiem jak można by to powiązać z postacią narratora.
UsuńA co też on zrobi? Bo może mi to jakoś umknęło ;) Tzn. poza zamknięciem jej w domu na cztery spusty.
A propos ojca-mesmerysty, to jest takie nieprzyjemne zdanie w powieści, odnoszące się jednak do Ransoma. Podczas pierwszego występu Vereny bardzo go zniesmaczyło to "przekazywanie natchnienia" przez dotyk, ale potem pomyślał sobie, że "nawet taki padalec ma prawo robić z córką to, co zechce"... Od siebie dodam, że zapewne pomyślał sobie również, że mąż też ma prawo robić z żoną to, co zechce.
Jak na powieść społeczną, "Bostończycy" są za bardzo kameralni. Poza tym nie wydaje mi się, żeby James miał ambicję stawiania jakichś diagnoz społecznych tutaj. Bo zauważ, że ten szeroki problem, czyli sytuację i prawa kobiet on bardzo spłycił i właściwie wykorzystał tylko jako pretekst do satyry. Kwestią dyskusyjną pozostaje, czy wyśmiewa dążenia kobiet, czy tylko działaczki ruchu emancypacyjnego. Ale ja właśnie skłaniałabym się ku interpretacji, że to jednak pojedynek dwóch osobowości o władzę nad trzecią istotą jest tematem, więc raczej powieść psychologiczna (słaba).
Miałam wrażenie, że ten temat powraca wielokrotnie i Ransom sugeruje tę "wyłączność" nie tylko pod względem zamknięcia Vereny w domu, czy nawet dość absurdalnego używania jej "daru", by mu coś opowiadała do obiadu, ale właśnie przez różne mniej bądź bardziej podbarwione seksualne aluzje. Co się wpisuje w to, o czym mówisz dalej: w to przekonanie bohatera, że mężczyzna ze "swoją" kobietą może robić, co chce.
UsuńNo tak, emancypację owszem, ale jako obraz życia pewnej klasy w pewnym środowisku? Moim zdaniem można wtedy "Bostończyków" traktować jako tę satyrę, o której mówią krytycy powieści. Nie będę się upierała ;-).
A możesz przytoczyć jakąś z tych aluzji? Bo ja właśnie miałam wrażenie, że James unika tematu. Jedyną aluzją do seksu, którą zauważyłam była ta przytoczona przeze mnie powyżej.
UsuńAle ten obraz życia jest moim zdaniem bardzo ubogi. To znaczy w zupełności można by go zmieścić w 1/5 objętości książki. Cała reszta to nużące relacje o tym co ktoś myśli albo nie myśli, dosyć bezcelowe, bo przecież już ustaliłyśmy, że i tak nie wiemy jaka była motywacja bohaterów(oczywiście jeśli odrzucamy myśl, że była ona prymitywnie prosta).
Nie zaznaczałam sobie niestety tych fragmentów, zresztą często to było aluzyjne, jak na przykład Ransom "osaczał" Verenę w przestrzeni (choćby na końcu, to narzucanie jej kaptura), zabierał w odosobnione miejsca (podróż łódką), rozmyślał o tym, że będzie ją trzymał w zamknięciu. W tym wszystkim jest podtekst, chyba nie doszukuję się go na siłę.
UsuńTylko że "Bostończycy" nie są w sumie aż taką pokaźną książką, jakby się zastanowić. Te ponad 500 stron polski wydawca osiągnął w sumie dość sporym drukiem (na który bynajmniej nie narzekam!).
Ach, o to Ci chodzi. No rzeczywiście osaczał ją i dążył do tego, żeby ją zdominować i posiąść, i zawładnąć nią, tylko że moim zdaniem tam właśnie nie widać tego kontekstu seksualnego. Ransom mógłby równie dobrze być impotentem, a jego pragnienie uzyskania całkowitej kontroli nad Vereną mogłoby wynikać z tego, że nie będzie mógł jej "posiąść" w sensie seksualnym. Mnie raczej zdziwiło, że w relacji Ransoma i Vereny James unika tych seksualnych aluzji, które są widoczne w stosunku Olive do Vereny.
UsuńAle one są tak widoczne? Właśnie ja miałam wrażenie, że raczej się tych aluzji na linii Verena-Olive doszukuję, niż że one tam są. A Ransom z tym jego umiłowaniem ciasnych przestrzeni wydawał mi się pod tym kątem z kolei aż za bardzo czytelny.
UsuńAle jakich ciasnych przestrzeni? Dopiero co sama pisałaś, że zabrał ją na łódkę. A poza tym chodzili na spacery.
UsuńChoć oczywiście rozumiem, co według Ciebie miałaby symbolizować "ciasna przestrzeń" ;)
Olive-Verena: te wszystkie uściski, pocałunki (teoretycznie całkiem niewinne, ale ze strony Olive czuje się napięcie), próba wymuszenia przysięgi wierności...
Tak, ale ta łódka jednak wpisuje się w ciasną przestrzeń (nie zabiera ją po prostu do parku, ale w bardzo ograniczone miejsce, z którego łatwo uciec się nie da). Przepraszam za skrót myślowy, mógł faktycznie zabrzmieć myląco :-).
UsuńOK, ta przysięga faktycznie, natomiast czy cała reszta nie wpisuje się jednak w realia epoki? Chociaż doczytałam się, że podobno od "Bostończyków" wzięło się określenie "małżeństwo bostońskie" na związek dwóch kobiet mieszkających razem.
Nie czytałam i po Waszych recenzjach nie mam ochoty sięgnąć ;(
OdpowiedzUsuńJames jest jakiś kłopotliwy, bo sama też nie wiem, co o nim właściwie myśleć jako pisarzu ^^ Podobało mi się "W kleszczach lęku" (choć muszę odświeżyć, bo serio, nic nie pamiętam). Podobał mi się "Roderick Hudson", wciągnął mnie, zaciekawił, chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Ale z kolei "Złota czara", uznawana za jego najlepszą powieść, to jedna z najgorszych książek, jakie czytałam w życiu. Serio, te opisy uczuć, stanów psychicznych bohaterów, tego co myślą, będą myśleć, co inni myślą, że oni myślą, co inni myślą, że powinni myśleć, ciągnące się przez milion stron... Inna sprawa, że do takiego nudziarstwa też trzeba mieć talent.
Aż jestem ciekawa, czy ktoś z Was czytał tę książkę i mógłby podać argumenty, czemu to jest rzekomo takie arcydzieło...
Ja niestety nie czytałam (ale kto wie, może sięgnę, bo widzę, że jestem w tej mniejszości niezniechęconej póki co do twórczości Jamesa :-)), ale zastanawiam się, z czego wynika ten pozorny (bo moim zdaniem to jest jednak pozorny) pęd do ewentualnego realizmu psychologicznego u Jamesa. Wpływ brata? Podobno mocno ze sobą rywalizowali. Generalnie nie lubię wyciągać autorowi z życiorysu czegoś, co miałoby go tłumaczyć, ale tu mi się to od razu nasuwa.
UsuńJa też nie czytałam "Czary" i po przygodzie z "Bostończykami" raczej się nie skuszę. Ale co masz na myśli, Pyzo, przez "pozorny pęd do ewentualnego realizmu psychologicznego"? :)
UsuńBo to jednak nie jest realizm psychologiczny, tu się chyba zgadzamy, ale ma stwarzać takie wrażenie na pierwszy rzut oka ;-).
UsuńZgadzamy się, z tym że ja twierdzę, że miał być, tylko nie wyszedł ;)
UsuńPozwolę sobie zauważyć, że jeśli przyjmiemy tezę o wielkości pisarza, to potem już możemy na jej podstawie wyjaśnić wszystko. Pióro się omsknęło? Och nie, to głęboko przemyślana strategia pisarska. W każdym razie ja nie bardzo wiem, co jest w tej powieści, jeśli realizm psychologiczny miał być tylko pozorny.
Obraz epoki? To mi przychodzi na myśl na pytanie, co jest w tej powieści :-). No i może jeszcze próba eksperymentu z klasycznym układem trójkąta miłosnego, tylko z nieco pozmienianymi wierzchołkami?
UsuńZastanawiam się, czy próba eksperymentu z klasycznym układem trójkąta miłosnego jest wystarczającym powodem, żeby pisać powieść... Uważasz, że jest?
UsuńWłaściwie chyba nie ma jakiegoś wystarczającego powodu, jeśli autor uważał, że ma coś do powiedzenia (a zakładam, że tak uważał)...? Owszem, przy dość dużych objętościach zawsze nasuwa mi się myśl, czy miał aż tyle do powiedzenia, ale to inna sprawa ;-). Natomiast przyznaję, że mnie dwie książki Jamesa nie zniechęciły do zapoznawania się z innymi jego dziełami ;-).
UsuńTo jakby co, ciekawa jestem opinii o Złotej czarze :)
UsuńAha, zapomniałam: czytałam też "Dom na placu Waszyngtona" i podobało mi się, jest to przynajmniej książka o czymś i do tego bardzo krótka :)
Ja też dawno temu czytałam "Plac Waszyngtona" i "Skrzydła gołębicy" i podobały mi się (albo to sobie wmówiłam ;)), przy czym rzeczywiście "Plac Waszyngtona" ma przewagę zwięzłości, a poza tym lubię też film Agnieszki Holland. Później przeczytałam "W kleszczach lęku" (obecnie znane jako "Dokręcanie śruby"), z mieszanymi uczuciami. Ale po "Bostończykach" czuję, że dam sobie spokój z Henrym Jamesem na kolejnych kilka lat ;)
Usuń