środa, 10 lutego 2016

James Runcie, „Sidney Chambers and the Shadow of Death”. Trochę inny proboszcz na tropie


Po tak długiej nieobecności na blogu powinnam być może zaproponować jakieś wielkie dzieło, ale książka, o której dzisiaj piszę, na pewno nie należy do wielkiej literatury. Jest za to książką, po którą można sięgnąć z przyjemnością, szukając odpoczynku i niezbyt wyrafinowanej rozrywki. A zważywszy, że dzisiaj wypada Środa Popielcowa, jest to rozrywka w sam raz na nadchodzące tygodnie Wielkiego Postu, bo bohater sporo rozmyśla o wierze i Bogu i często odczuwa wyrzuty sumienia, zastanawiając się, czy wystarczająco dobrze wypełnia swoje obowiązki.
  
Fotografowanie e-booków zawsze jest nieco problematyczne. Zdjęcie - jak widać - z wczoraj ;)






 

Duchowny w roli detektywa ma już swoje stałe miejsce w literaturze, różnego zresztą formatu, wystarczy wspomnieć księdza Browna G.K. Chestertona, brata Cadfaela Ellis Peters (Edith Pargeter) czy, odchodząc od powieści detektywistycznych, ale pozostając przy detektywach w sutannie (lub habicie), Wilhelma z Baskerville z „Imienia Róży” Eco. Książka Jamesa Runcie, pierwsza z cyklu „The Grantchester Mysteries” nie jest więc niczym wyjątkowym, wpisuje się w dobrze znany z literatury popularnej schemat duchownego „na tropie”. Jeśli lubicie kryminały, ale czujecie się zmęczeni mrocznymi klimatami Północy, brudem i okrucieństwem, zagadki z Grantchester mogą być miłą odskocznią. Cykl należy do nurtu, który określa się jako cosy mystery lub nawet cosy crime. Krótko mówiąc, książki tego rodzaju nawiązują do złotej ery powieści detektywistycznej spod znaku Agaty Christie i jej panny Marple i nawet jeżeli trup ściele się gęsto, to czytelnika nie epatuje się drastycznymi scenami. Runcie jako główne miejsce akcji swojego cyklu obrał Grantchester, leżącą nad rzeką Cam nieopodal Cambridge malowniczą wioskę ze średniowiecznym kościołem, a czas akcji pierwszej książki to lata 50. I już jest uroczo, prawda? Od razu zdradzę, że same zagadki kryminalne są najmniej interesujące, za to klimat miejsca i czasu oddany jest całkiem umiejętnie. Ale największą zaletą książki Jamesa Runcie jest postać jej głównego bohatera.
  
Sidney Chambers ma 32 lata i doprawdy imponujące CV. Podczas wojny służył w armii i został odznaczony Military Cross, potem poszedł za głosem powołania i poświęcił się służbie Bogu – skończył studia teologiczne w Cambridge i został księdzem Kościoła anglikańskiego. Już w kilka lat po wyświęceniu otrzymał nie tylko stanowisko proboszcza parafii Grantchester, ale również honorowy tytuł kanonika (jakiejś katedry w Afryce), a na dodatek prowadzi seminaria dla studentów w swoim dawnym kolegium w Cambridge. Inteligentny i błyskotliwy, zapewne mógłby zrobić szybką karierę w hierarchii kościelnej, ale zdaje się, że Sidney nie ma takich ambicji, woli realizować swoje powołanie jako wiejski proboszcz.
   
Kanonik Chambers jest wysokim, szczupłym brunetem o brązowych oczach, z łagodnym uśmiechem sugerującym, że zawsze jest gotowy myśleć o innych ludziach jak najlepiej. Do tego obrazu, z wyjątkiem uśmiechu, nie ma co się jednak przywiązywać, bo o wiele łatwiej jest wyobrażać go sobie jako zielonookiego blondyna – o czym za chwilę. Miłośnik ciepłego piwa, gorącego jazzu i dobrej whisky, zapalony gracz w krykieta i nienasycony czytelnik, co tydzień spędza wieczór w pubie „Pod orłem” grając w tryktraka ze swoim przyjacielem inspektorem Keatingiem z policji w Cambridge.  Jako duchowny, Sidney jest naturalnym adresatem zwierzeń, jedno z takich kłopotliwych zwierzeń zmusiło go do zbadania okoliczności śmierci domniemanego samobójcy. A jak się już raz połknie detektywistycznego bakcyla, trudno się od niego uwolnić. Kłopoty same znajdują kanonika Chambersa, a prawdę mówiąc, inspektor Keating lubi korzystać z talentu detektywistycznego przyjaciela i jego umiejętności rozmawiania z ludźmi, a Chambers potrzebuje zastrzyku adrenaliny.
  
Jako bohater literacki Sidney Chambers ma pewną istotną przewagę nad księdzem Brownem: jest duchownym anglikańskim, a więc kawalerem do wzięcia, a to otwiera możliwość wątków romansowych. Sidney co prawda zastanawia się, czy nie powinien uznać się za „poślubionego swojej pracy”, ale jednocześnie czuje się samotny i wspomina uczucie jakiego doświadczał w obecności Hildegard, niemieckiej wdowy po irlandzkim prawniku, którego przedwczesną śmiercią zajmował się zawodowo i hobbystycznie (to znaczy jako duchowny, odprawiając ceremonię pogrzebu i jako detektyw, odkrywając kto go zabił). Po śmierci męża Hildegard wraca jednak do Niemiec – są lata 50. i Niemce trudno jest żyć w Anglii, a Sidney ma nieszczęście zacieśnić znajomość z Amandą Kendall, towarzysko rozchwytywaną przedstawicielką klasy wyższej, która jest przyjaciółką jego młodszej siostry. Nawiązują bliską „przyjaźń”, co oznacza tyle, że Sidney jest zakochany, a Amanda (której szczerze nie znoszę) bardzo samolubnie to wykorzystuje, traktując Sidneya mniej więcej tak, jak można traktować psa”: jest dobry na spacery, od czasu do czasu można się nim nawet pochwalić w towarzystwie i można oczekiwać od niego dozgonnej wierności, ale nie ma potrzeby uwzględniać go w swoich planach życiowych.
  
W książce Jamesa Runcie podoba mi się, że pisarz traktuje poważnie swojego bohatera jako duchownego i że jego bohater poważnie traktuje swoje powołanie i swoją wiarę, nie popadając jednak w nadmierną świętoszkowatość. To jest raczej dosyć niezwykłe w książce wydanej zaledwie kilka lat temu, w naszych czasach religijność nieczęsto pojawia się w popkulturze w pozytywnym kontekście. Runcie, urodzony w 1959 r., zna Kościół anglikański od podszewki, jest synem niegdysiejszego arcybiskupa Canterbury, Roberta Runcie. Opisując przygody Sidneya Chambersa wracał zapewne do świata swojego dzieciństwa. Sidney zresztą dzieli z ojcem autora pewne elementy biografii, np. historię służby wojskowej. Trochę nawet żałuję, że pisarz nie zdecydował się na napisanie powieści obyczajowej o życiu wiejskiego proboszcza, bo zagadki kryminalne w ogóle nieszczególnie mnie pociągają i nie są moim zdaniem mocną stroną tej książki. W dodatku bohater wpada na rozwiązanie zawsze w ten sam sposób: jakaś uwaga wypowiedziana i innym kontekście kieruje jego myśli na właściwe tory i Sidney doznaje olśnienia niczym Szaweł na drodze do Damaszku. Jednak w ogólnym rozrachunku „Sidney Chamberd and the Shadow of Death” to całkiem sympatyczna rozrywka, nawet jeśli nie jest szczególnie oryginalna, to pełna staroświeckiego uroku. Ale jeśli mam być zupełnie szczera, to niewykluczone, że książka podoba mi się głównie dlatego, że mogę sobie wyobrażać Sidneya Chambersa tak:

James Norton jako Sidney Chambers. "Grantchester", ITV 2014


  
O ile książkę polecam umiarkowanie, o tyle moja rekomendacja serialu „Grantchester”, który powstał na jej podstawie (ITV, 2014), jest znacznie bardziej gorąca. Sama struktura książki jest doskonała do przeniesienia na ekran telewizyjny, jest to sześć odrębnych opowiadań (w każdym rozwiązana jest jedna zagadka kryminalna) które łączą wątki życia osobistego Sidneya Chambersa. Jeśli by opowiedzieć o „Grantchester” w kilku słowach, opis byłby do złudzenia podobny do „Ojca Mateusza”, którym TVP katuje widzów już od tak dawna. Ale właśnie, to tylko złudzenie. „Grantchester” to nie jest oczywiście produkcja szczególnie ambitna, podobnie jak książka to rozrywka wpisująca się w pewien schemat, ale jest to naprawdę świetne rzemiosło filmowe. Piękne kadry, filmowane w rzeczywistych lokalizacjach (tzn. w Grantchester i Cambridge), znakomite aktorstwo i brak tej nieznośnej naiwności relacji międzyludzkich, ugrzecznienia i świętoszkowatości, którą razi „Ojciec Mateusz”.
  
Kanonik Sidney Chambers. "Grantchester", ITV 2014


Ponieważ najpierw obejrzałam serial, podczas czytania książki bardzo zajmujące okazało się śledzenie, w jaki sposób została przełożona na język filmowy. W wielu miejscach muszę nawet przyznać, że twórcom serialu udało się poprawić pierwowzór. Po pierwsze postacie drugoplanowe zyskały większą głębię i znaczenie. Świetna jest pani Maguire, taka typowa zrzędliwa gospodyni księdza, w rzeczywistości darząca go prawdziwie matczynym uczuciem, fenomenalnie grana przez Tessę Peake-Jones. Leonard, młody wikary – tak się składa, że homoseksualista, ale przede wszystkim raczej oderwany od życia intelektualista – jest bardzo zabawny i absolutnie uroczy w wykonaniu Ala Weavera. Inspektor Geordie Keating (Robson Green) jest bardzo daleki od typowego głupiego policjanta, którego można by się spodziewać w tego typu produkcji, a motyw męskiej przyjaźni między Geordie’em a Sidneyem został pokazany z dużą satysfakcją dla widza. W ogóle serial bardzo dobrze wykorzystuje komiczny potencjał postaci i sytuacji (książka jest w tym względzie bardziej powściągliwa), ale nie prowadzi to do przerysowania. Świetne dialogi – miejscami oparte są wprost na książce, ale serial wydobywa z nich więcej.
 
Sidney i Amanda. "Grantchester", ITV 2014


Co się tyczy samego głównego bohatera, to co najmniej połowa uroku osobistego Sidneya Chambersa pochodzi od Jamesa Nortona. Aktor wydaje się stworzony do grania tej postaci (co ciekawe, podobnie jak Sidney Chambers studiował teologię w Cambridge), chociaż otrzymał tę rolę zaraz po tym, jak w serialu „Happy Valley” zagrał – bardzo przekonująco – psychopatycznego mordercę i gwałciciela. Sidney Jamesa Nortona charakteryzuje się intrygującą mieszanką pewności siebie i zagubienia, radością życia, ale podszytą jednak samotnością i przeżytą traumą (serial w większym stopniu niż książka robi użytek z wojennej przeszłości bohatera). Nadal nie lubię Amandy, choć zrobiono wiele, aby jej postać, graną przez Morven Christie, widz odbierał jako czarującą i sympatyczną (za to podobają mi się jej stroje). Klimat epoki – podobnie jak w książce – oddany jest z dużą pieczołowitością, ale tutaj oczywiście możemy to wszystko zobaczyć: eleganckie kapelusze, piękne rozkloszowane sukienki, stare samochody i przystojnego duchownego pędzącego na rowerze na tle idyllicznego krajobrazu Cambridgeshire. Ogólnie – urocze, lecz nie przesłodzone.

---
James Runcie, „Sidney Chambers and the Shadow of Death”. Bloomsbury, London 2012.
„Grantchester”, ITV 2014.

7 komentarzy:

  1. Nie wiem na ile książka do tego nawiązuje ale widać po kilku zamieszczonych przez Ciebie fotosach, że film w niektórych scenach może zawierać aluzję do Grantchester Meadows Pink Floyd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy można to nazwać aluzją, Sidney po prostu często jeździ na rowerze przez Grantchester Meadows, bo one akurat leżą pomiędzy wioską a Cambridge, albo urządza tam pikniki ze swoją przyjaciółką. James Runcie urodził się Cambridge i tam studiował, myślę, że to była jego inspiracja, pisał o swoich rodzinnych stronach. A że miejsce jest zapewne bardzo urokliwe, nie ma się co dziwić, że mogło zainspirować też Rogera Watersa.

      Usuń
  2. Najpierw przyszły mi na myśl książki Marthy Grimes. A potem pomyślałam o "Miesiącu niedziel" Johna Updike'a. Podczas gdy pierwszy przykład wpisuje się w nurt "cosy mystery", ten drugi z powieścią Runcie'go łączy jedynie powołanie głównego bohatera. Jednak pastor Updike'a kryminialnych zagadek nie rozwiązuje. No, chyba że zagadkę (własnego) istnienia. Więc "mystery" - można powiedzieć, że jest.
    Możliwe, że rozejrzę się za książką, lubię takie klimaty. Ale oglądanie serialu "Grantchester" porzuciłam po pierwszym odcinku, z przyczyn niejasnych i dla mnie samej niewiadomych. Możliwe, że z powodu braku Cumberbatch'a w obsadzie ;-)
    A poza tym, dobrze, że znów piszesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od "Grantchester" do powieści Updike'a jest tak daleko, że nie znajduję stosownego porównania, ale dziękuję za podpowiedź, jak będę miała ochotę poczytać coś z upadłym duchownym w roli głównej, to się za "Miesiącem niedziel" rozejrzę :). Sidney Chambers jest tak daleko od upadku, jak to tylko możliwe - w książce, bo w serialu jednak troszeczkę upada, ale odczuwa stosowne wyrzuty sumienia po tym fakcie ;).
      Powiedziałabym, że "Grantchester" to jest taki "zwykły serial" (w odróżnieniu od np. "Sherlocka", który jest serialem "niezwykłym"), ale jest bardzo dobrze zrobiony i ogląda się to naprawdę przyjemnie, z wielu powodów ;). Hmmm... wydaje mi się, że Norton i Cumberbatch mają ze sobą coś wspólnego (oprócz dobrego aktorstwa), tzn. obaj wydają się tym atrakcyjniejsi, im dłużej się na nich patrzy, więc może za wcześnie dałaś za wygraną ;)

      Dobrze wiedzieć, cieszę się, że ktoś tu ciągle zagląda :)

      Usuń
    2. Sama widzisz, jak pokrętne są meandry mojego umysłu ;-)
      Wyszło na to, że oglądam filmy jedynie ze względu na walory estetyczne występujących w nich aktorów ;-) Tak, obaj panowie odznaczają się urodą... szlachetną, acz nieoczywistą. Coś w tym jest - im dłużej przyglądam się Sherlock'owi, tym bardziej mi się podoba. Ale, mam wrażenie, ta zasada tyczy się każdego, nie tylko gwiazdorów filmowych. Lubimy to, co znamy?
      A "Grantchester", mam nadzieję, na pewno jeszcze powtórzą w "ale kino".

      Usuń
    3. Ależ skąd, niczego takiego nie sugerowałam :) Ale nie ma w tym nic złego, jeżeli aktor umie grać, a dodatkowo dostarcza miłych wrażeń wzrokowych (chociaż same walory estetyczne jednak nie wystarczą). Mnie to w każdym razie nie przeszkadza i wcale się tego nie wypieram ;)

      Usuń
  3. Kusi mnie i ta książka i serial, który jest zrobiony na jej podstawie.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz.