czwartek, 4 września 2014

Z MOJEJ PÓŁKI: "Kwinkunks"

(Ten wpis pierwotnie ukazał się 27.11.2013 na moim starszym blogu "Dom Pracy Twórczej TARNINA")



Napisanie tej powieści zajęło autorowi 12 lat. Co prawda jej przeczytanie zajmie znacząco mniej czasu, ale jeżeli szukacie książki na długie (naprawdę długie) zimowe wieczory, jest to propozycja warta rozważenia. Powieść w polskim wydaniu liczy 1155 stron (plus posłowie autora).

Charles Palliser jest mi znany wyłącznie jako autor tej jednej powieści. Po chwili szperania w Internecie dowiedziałam się, że istotnie książki wychodzą spod jego ręki niezmiernie rzadko. Od roku 1989, gdy Palliser, przez wiele lat uniwersytecki wykładowca literatury, zadebiutował jako powieściopisarz (właśnie „Kwinkunksem”), wydał zaledwie pięć książek. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli wszystkie jego powieści są równie misternie skonstruowane.  
 „Kwinkunks” jest owocem fascynacji autora literaturą dziewiętnastowieczną – jest to współczesna rekonstrukcja powieści wiktoriańskiej. Z pozoru to książka, jaka mogłaby wyjść spod pióra Dickensa. Głównym bohaterem jest chłopiec mieszkający z matką - niczym w Arkadii - w wiejskim domu gdzieś w spokojnym zakątku Anglii. Dzieciństwo Johna upływa beztrosko i w dobrobycie, ale żyje on wśród tajemnic. Nie zna swojego ojca, ani też rodziny matki, i nic nie wie o wrogich siłach, czyhających na niego od chwili jego przyjścia na świat. Wkrótce siły te dochodzą do głosu; John i jego matka tracą swoje niebo i trafiają do piekła londyńskich dzielnic biedoty. Aby odzyskać utracony raj, John musi rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia. Owa zagadka wiąże się z historią pięciu rodów, których losy splecione są ze sobą, i z symbolem kwinkunksa, który okaże się również kluczem do jej rozwiązania.

Tę tajemnicę musi również odkryć czytelnik - i to na własną rękę. Okazuje się bowiem, że „Kwinkunks” jest  tylko powierzchownie podporządkowany zasadom powieści dziewiętnastowiecznej. W rzeczywistości autor prowadzi ze współczesnym czytelnikiem inteligentną grę (w istocie „Kwinkunks” jest rekonstrukcją „ironiczną”). Nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele, by nie psuć przyjemności czytania i samodzielnego odkrywania tej książki. Niektóre z tajemnic swojego warsztatu (i powieści) Palliser zdradza w posłowiu (a to, jak wiadomo, czytamy po zapoznaniu się z dziełem). Zdradzę tylko, że narrator, a jest nim John, nie jest w tej powieści do końca wiarygodny i pewne swoje odkrycia i wnioski wręcz ukrywa przed czytelnikiem.
Na kartach „Kwinkunksa” Charles Palliser odmalował panoramę społeczeństwa Anglii pierwszej połowy XIX w. Śledząc losy Johna, zaglądamy na pełne przepychu salony arystokracji i do zamożnych domów przedstawicieli klasy średniej; razem z biedakami przeszukujemy kanały i jesteśmy świadkami przestępczych procederów. Na pewien czas trafiamy do więzienia dla dłużników, do szkoły z internatem, która z placówką oświatową ma tyle wspólnego, co obóz pracy z obozem harcerskim (bardzo po dickensowsku), a nawet do zakładu dla obłąkanych. Poznajemy ludzi i podłych, i szlachetnych, drobnych cwaniaczków i wielkich oszustów.
W powieści bardzo wiele miejsca zajmują kwestie ekonomii i ustroju społecznego. To pieniądz jest motorem całej fabuły, a walka o parę pensów na kawałek chleba jest równie dramatyczna, jak gra o wielką fortunę. Filozoficzne dysputy dotyczące problemów polityczno-ekonomicznych, a zarazem moralnych, toczy ze sobą – w mieszkaniu składającym się z połowy podnajętego pokoju w jakimś zaułku biedoty – para zdeklasowanych dżentelmenów, niegdyś parających się prawem, obecnie aktorów teatrzyku kukiełkowego. Poruszanie tych kwestii w powieści dziewiętnastowiecznej byłoby jak najbardziej zrozumiałe, to przecież właśnie wtedy formowały się teorie Marksa i Engelsa. Ten aspekt książki jednak równie mocno odzwierciedla czasy, w których ona rzeczywiście powstawała, czyli lata 80. wieku dwudziestego, okres rządów Margaret Thatcher, kiedy w Wielkiej Brytanii społeczna dyskusja dotycząca tych kwestii była niezwykle gorąca. Również teraz, prawie ćwierć wieku po ukazaniu się drukiem, ta powieść wydała mi się zaskakująco aktualna. Drobni ciułacze tracący oszczędności życia wskutek machinacji spekulantów, którzy budują na ich naiwności swoje fortuny, nieodparcie przywodzą na myśl współczesne afery i kryzys finansowy roku 2008, kiedy pękła spekulacyjna bańka, podatnicy składali się na ratowanie upadających banków, a ich prezesi wypłacali sobie wielomilionowe premie.
Czytanie „Kwinkunksa” jest zajęciem tyleż ciekawym, co meczącym. Ta powieść wymaga ciągłego skupienia uwagi i zapamiętywania szczegółów, co przy jej objętości może stanowić nie lada wyzwanie. (Choć przy okazji jest to świetny trening umysłowy, godny polecenia osobom chcącym rozruszać swoje szare komórki). Czytelnik nie może sobie pozwolić nawet na moment dekoncentracji, bo wszystkie elementy w powieści są częścią bardzo precyzyjnej układanki. Kiedy pewnej zimowej nocy do domu matki Johna puka dwoje zmarzniętych wędrowców, proszących o wsparcie, można być pewnym, że ich rola w tej historii na tym się nie skończy (a być może nawet rozpoczęła się dużo wcześniej). Jakkolwiek akcja obfituje w wiele zwrotów i emocjonujących wydarzeń, to cała powieść skonstruowana jest w ten sposób, że „czytamy […] nie tyle dlatego, że chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej, lecz raczej dlatego, że chcielibyśmy dowiedzieć się, co się przedtem wydarzyło, aby móc zrozumieć to, co już do tej pory przeczytaliśmy” – jak pisze autor w posłowiu.
Po raz pierwszy czytałam tę książkę dziesięć lat temu, kiedy została wydana w Polsce. Niedawno przeczytałam ją powtórnie. Jeżeli chodzi o główny wątek, doszłam do tych samych wniosków, co za pierwszym razem, ale teraz wyjaśniłam sobie wszystko w sposób dużo bardziej zadowalający, rozwikłałam również zagadki dotyczące większości wątków pobocznych. (Mówiąc precyzyjnie, za pierwszym razem stawiałam prawdopodobne hipotezy, teraz wydaje mi się, że znalazłam na ich poparcie wystarczające dowody). Przyznam jednak, że jeden aspekt tej powieści, związany z jej formą, umknął mojej uwadze zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem (w międzyczasie zdążyłam zapomnieć, że czytałam posłowie, gdzie autor wyjaśniał tę kwestię; oczywiście zapomniałam też zawiłości fabuły). Pocieszam się, że nie byłam w tym osamotniona. Nadanie powieści tej szczególnej formy „okazało się niezwykle trudne i czasochłonne – ujawnia Palliser. – Jak na ironię jednak ten akurat aspekt powieści prawie nie został zauważony ani przez krytyków, ani przez czytelników”. 
Więcej już nie zdradzę. Czytajcie i odkrywajcie, a ja za kolejne dziesięć lat pewnie znów sięgnę po tę książkę i być może zgłębię wtedy wszystkie jej tajemnice (kilka zdań ciągle jest dla mnie zagadkowych).


***
Charles Palliser "Kwinkunks". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003. Przekład Maria Streszewska-Hallab.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz.