Czytelnik sięgający po
„Bostończyków” Henry’ego Jamesa może doznać rozczarowania, jeśli
spodziewa się szeroko zakrojonej fabuły ukazującej panoramę, co zdaje się sugerować
tytuł, społeczności Bostonu drugiej połowy XIX w. Polskie tłumaczenie tytułu
jest nieco mylące i powinno raczej brzmieć
„Bostonki” (nie dziwię się jednak, że tłumaczka/wydawca nie zdecydowali się
na tę opcję), bo jest to właściwie kameralna – mimo pokaźnej objętości – powieść
o dwóch bostonkach oraz zamieszkałym w
Nowym Jorku dżentelmenie z Południa. Basil Ransom, młody prawnik z Missisipi, jest dalekim kuzynem Olive Chancellor,
majętnej starej – choć młodej wiekiem – panny z Bostonu, zaangażowanej w ruch
feministyczny. Na zaproszenie kuzynki Basil składa jej wizytę. Oboje nie
przypadają sobie do gustu, łagodnie rzecz ujmując, jednak Basil towarzyszy
Olive na spotkaniu „reformatorów” społecznych, gdzie oboje doznają objawienia,
a tym samym poznają trzecią postać dramatu. Tym objawieniem jest Verena
Tarrant, córka uzdrowiciela-mesmerysty, oczarowująca wszystkich zdolnością
wygłaszania płomiennych przemówień. Pod urokiem Vereny są również Basil i
Olive, przy czym w jego przypadku zauroczenie dziewczyną łączy się z równie silną
dezaprobatą dla feministycznej treści wygłoszonej mowy; Ransom jest
konserwatystą i gardzi emancypacyjnymi bzdurami. Powieść jest opisem walki
stoczonej pomiędzy Olive Chancellor a Basilem Ransomem o względy Vereny i –
pozwolę sobie ująć to w patetyczny sposób – rząd nad jej duszą.