sobota, 21 lutego 2015

Złoto czy tombak? "Wszystko, co lśni" Eleanor Catton





– Co pana skłoniło, żeby zawierzyć pannie Wetherell?

– Nic nie może człowieka skłonić, żeby obdarzył kogoś zaufaniem! – wybuchnął […]. – Po prostu ufamy komuś albo nie, bez powodu! Jak, na litość boską, mógłbym odpowiedzieć na tak postawione pytanie?

– Uproszczę je – odrzekł prokurator. Dlaczego ufa pan pannie Wetherell?

– Ponieważ ją kocham – odparł […].

– A jak to się stało, że ją pan pokochał?

– Pokochałem ją, albowiem jej zaufałem, oczywiście!

– Broni się pan, stosując tautologię.

– Tak, ponieważ nie mam innego wyjścia! – zawołał […]. – Prawdziwa miłość jest zawsze tautologiczna… Tautologiczna albo paradoksalna, po prostu dlatego, że jej przyczyna i skutek to dwie połówki jednej całości! Nie da się sprowadzić uczucia do katalogu jego przyczyn, tak jak z katalogu tych przyczyn nie wyprowadzi się uczucia. Każdy, kto się ze mną nie zgadza, nigdy nie kochał naprawdę.*

Eleanor Catton, "Wszystko, co lśni"



***Te rysunki pewnie mają głębokie znaczenie...***
Na pytanie postawione przez prokuratora Eleanor Catton zdaje się odpowiadać, że jest to zapisane w gwiazdach. Nagrodzona Bookerem autorka zadała sobie wiele trudu, by losy swoich bohaterów, a nawet formę powieści, podporządkować układom ciał  niebieskich. "Wszystko, co lśni" jest powieścią astrologiczną, począwszy od kompozycji rozdziałów (części), odpowiadających dwunastu fazom księżyca, które skracają się w miarę przechodzenia od pełni do nowiu (rozdziały, nie fazy), poprzez występujących w niej bohaterów (dwanaście "postaci gwiezdnych", siedem "postaci planetarnych" oraz "terra firma"), a skończywszy na działaniach bohaterów, zgodnych z ich horoskopami na dany dzień - akcja toczy się podczas kilku dni 1866 i 1865 r. Catton użyła bardzo współczesnych narzędzi - aplikacji komputerowej i interaktywnej mapy nieba dostępnej w Internecie - do wyznaczenia pozycji gwiazd i planet i według nich zaplanowała swoją wiktoriańską powieść. Zapewne ogrom pracy. O tym wszystkim przeciętny czytelnik, tzn. nieobeznany z astrologią, dowie się jednak z materiałów prasowych i wywiadów udzielanych przez autorkę, a nie z samej lektury. Ów czytelnik zauważy ciekawą formę powieści, która może mu się spodobać lub nie, ale nie dostrzeże zapewne astrologicznego znaczenia tej formy. Zauważy rysunki, którymi rozpoczynają się poszczególne części, ale nie będzie się w nich doszukiwał wskazówek co do ich treści. Nie wiem, czy to właśnie ten astrologiczny aspekt powieści wzbudził powszechny aplauz (jesienią, kiedy ukazało się polskie wydanie sporo można było usłyszeć o książce w mediach - w samych superlatywach), sądzę jednak, że miał duże znaczenie. Ta książka jest rzeczywiście bardzo sprytnie skonstruowana. Ale pomijając ten cały astrologiczny sztafaż (dla mnie zupełnie zbędny), "Wszystko, co lśni" jest po prostu dobrą powieścią. Tylko tyle (więc chór pochwał może jednak zbyt głośny). I aż tyle.

Pomijając kwestie astrologiczne, "Wszystko, co lśni" jest powieścią kryminalno-obyczajowo-filozoficzną, w której można by się też doszukać pewnych elementów powieści gotyckiej (ta skrzynia w ładowni statku i powstający z niej upiór, ten zakrwawiony fontaź). Kryminalną, bo akcja toczy się wokół śmierci - w niejasnych okolicznościach - ubogiego, zdawało się, samotnika Crosbiego Wellsa, w którego chacie wkrótce potem odkryto wielki skarb w złotych sztabkach. Obyczajową, bo autorka maluje w niej obraz dziewiętnastowiecznego nowozelandzkiego miasteczka, do którego gorączka złota ściąga ludzi z całego świata. Poszukiwaczy złota, handlarzy opium, prostytutki. Tych, którzy chcą zacząć nowe życie i tych, którzy pracują na "bilet do domu". Miasto Hokitika dopiero co się narodziło. Fortuny powstają tu w ciągu jednego dnia, ale nie wszyscy mają równe szanse na ich zdobycie - chińscy imigranci skazani są na rolę wyrobników. W osobie "poszukiwacza zielonego kamienia" pojawiają się Maorysi, zepchnięci na obrzeża tego świata. Filozoficzną, bo wraz z bohaterami zmuszeni jesteśmy do rozmyślania nad takim kwestiami jak: czym jest prawda i skąd się bierze miłość. A to wszystko przybiera formę swego rodzaju pastiszu powieści wiktoriańskiej. Autorka prowadzi z czytelnikiem grę (żeby nie powiedzieć, że sobie z nim pogrywa), na czterystu stronach relacjonując wydarzenia jednego tylko dnia i racząc go drobiazgowymi opisami surdutów, fontazi, moleskinowych spodni i serżowych płaszczy, i tego, co można wyczytać z wyglądu bohaterów, a także zagłębiając się w długie dygresje dotyczące ich przeszłości, które nie mają wyraźnego związku z akcją powieści (ale pamiętajmy, że to wszystko zapisane jest w gwiazdach).

"Wszystko, co lśni" skojarzyło mi się z wydaną ćwierć wieku temu powieścią Charlesa Pallisera "Kwinkunks". Nie tylko ze względu na objętość dzieła (niemal tysiąc stron w przypadku "Wszystko, co lśni " i ponad tysiąc w przypadku "Kwinkunksa") i kolor okładki. Obie książki są współczesnymi wersjami powieści wiktoriańskich, jednak Palliser jest w tym bardziej konsekwentny. Catton nawiązuje do prozy dziewiętnastowiecznej w języku i sposobie prowadzenia narracji, ale otwarcie pisze o sprawach, które w powieści wiktoriańskiej pojawiałyby się jedynie w zawoalowanych aluzjach. Palliser potraktował sprawę bardziej finezyjnie. "Kwinkunks" nie przyniósł Charlesowi Palliserowi tak znaczącej nagrody, jaką zdobyła Catton, choć ja oceniam go wyżej. Obie książki wymagają od czytelnika koncentracji, ale u Pallisera nagrodą będzie rozwiązanie zagadki, wszelkie luki w opowieści wynikają z nieuwagi czytelnika, a wydarzenia są logiczną konsekwencją tego, co stało się w przeszłości. Catton umyślnie pozostawia luki i kwestie, których nie da się racjonalnie wyjaśnić (a wyjaśnienie nieracjonalne też nie jest do końca pewne). Dziewiętnastowieczny Londyn odtworzony przez Pallisera jest prawdziwym, żyjącym miastem, możemy niemal poczuć jego zapach (co nie musi być przyjemne). Hokitika Catton sprawiła na mnie wrażenie jedynie teatralnej dekoracji.

Zastanawiam się, czy to, co ma mi do powiedzenia Eleanor Catton rzeczywiście wymaga 930 stron i dochodzę do wniosku, że raczej nie. Ale warto po książkę Catton sięgnąć. Także dlatego, że oprócz wszystkich właściwości, o których napisałam powyżej, jest też subtelną opowieścią o miłości.



---
Eleanor Catton, "Wszystko , co lśni". Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014. Przełożył Maciej Świerkocki.

* Imię bohatera wykropkowałam - w końcu Anną interesowali się wszyscy mężczyźni i być może niektórzy czytelnicy nie chcieliby zawczasu wiedzieć, który kochał ją naprawdę i poświadczył to w sądzie. Choć przecież i tak wszystko od początku było zapisane w gwiazdach.

7 komentarzy:

  1. Powiem tak: nie czytam, żeby się nie uprzedzać, bo powieść zerka na mnie z parapetu, jako że stoi w czytelniczej kolejce :). (Ale nie mogłam się oprzeć i przeczytałam podpisy pod zdjęciami i teraz nie wiem, czy powinnam się tak radować na lekturę ;-)).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez obaw, to dobra powieść, pytanie tylko, czy jest aż tak dobra ;)
      Będę czekać na Twoją opinię :)

      Usuń
    2. Przeczytałam! Ale sobie pomyślałam, że zanim opublikuję recenzję u siebie, to przyjdę tutaj, bo w końcu to, że przeczytałam ją teraz, a nie później, pochodziło od impulsu z tego miejsca :-). Powiem tak: zgadzam się i nie zgadzam się. W stu procentach popieram pogląd, że to, co autorka chciała opowiedzieć, nie wymagało 930 stron - skrócenie o połowę odebrałoby powieści majestatyczność, ale sprawiłoby, że byłaby lepsza, zwłaszcza, że ilość powtórzeń (rozumiem zamierzenie, ale są książki do czytania i książki do analizowania przez stulecia - trudno jest te dwa rodzaje połączyć ze sobą, tutaj chyba był taki zamiar, ale się nie do końca udał) jest denerwująca.

      Poza tym, dokładnie tak jak piszesz, Hokitika to nie jest żyjące miasto. Akcja właściwie mogłaby się dziać gdziekolwiek i dotyczyć czegokolwiek (gorączki złota w Kalifornii? wydobycia metali na Syberii? ba, nawet prac wydobywczych na kolonii na Marsie w steampunkowych dekoracjach!). Tego mi chyba brakowało najbardziej, tego lokalnego kolorytu. I wyrazistych bohaterów, a nie takich pisanych pod tezę.

      A z czym się nie zgodzę? Moim zdaniem te obrazki są całkiem dobrym pomysłem i jak już się załapie, kto jest jaką postacią planetarną, mogą sporo powiedzieć o fabule. Tyle tylko, że tak gdzieś do 6 części, potem już się to robi sztuką dla sztuki (między innymi dlatego, że jeden z bohaterów nie występuje w 1865 roku i nie ma powiązań z innymi - a na mapach astrologicznych występuje). No i miałam wrażenie, że część z tych luk, o których wspominasz, wcale nie była zamierzona albo że część notatek autorce się jakoś poprzestawiała (chyba, że to ja coś przeoczyłam, co jest w sumie bardzo możliwe).

      Usuń
    3. Dzięki za podzielenie się wrażeniami. Podsumowując, zgadzasz się ze mną w głównych kwestiach ;) Co do rysunków, to ja nie mam nic przeciwko nim, tylko ogólnie ta cała astrologizacja do mnie nieszczególnie trafia.
      Co do luk - no właśnie, głowy nie dam, zakładam jednak, że to był celowy zabieg. Inna sprawa, że czytałam na raty, po 250 stronach odłożyłam na kilka tygodni, czytałam inne książki, więc kiedy potem coś mi się nie do końca zgadzało, zakładałam, że tak jest celowo - albo że mnie coś umknęło. Bo np. umknęło mi po co w Hokitika pojawia się ojciec Moody'ego, czy to ma jakieś znaczenie?
      Nie wydaje mi się, że akcja mogłaby się dziać gdziekolwiek - bo jednak pojawiają się kwestie charakterystyczne dla tego konkretnego miejsca i czasu, ale to miejsce jest zaaranżowane bardzo pobieżnie, ma się wrażenie, że w mieście istnieją tylko te budynki, do których wchodzą bohaterowie i że właściwie nie ma tam innych ludzi.

      Ale dziwna sprawa - im więcej czasu minęło od lektury, tym książka bardziej mi się podoba i niewykluczone, że za parę lat przeczytam ją powtórnie :)

      Usuń
    4. No tak, zgadzam się :).

      No nie wiem właśnie, bo dlaczego droga, na której znaleziono Annę, raz nazywa się drogą do Christchurch, a innym znowu razem drogą do Kaniere? Raz nawet pada, że to droga do powstającego Christchurch - w 1865, tylko że o budowie Ch., jeśli się nie mylę, nic nie ma. Zabieg z ojcem Moody'ego miał służyć, jak sądzę, za paralelę - że pewne sprawy rodzinne da się wyjaśnić (i że ktoś ojca odzyskał - a ktoś inny stracił dziecko, a potem i ojca dziecka, w przypadku Anny), podczas gdy inne nie. Tylko że mam takie wrażenie, że w ogóle postaci wprowadzone po procesie - ojciec Waltera, ten jego towarzysz podróży - pełnią trochę rolę taką jak w serialu, kiedy pod koniec ktoś się zjawia i jest okazja na dalszy ciąg. To znaczy spodziewam się, że tu nie ma mowy o żadnym dalszym ciągu i to raczej wskazanie, że Moody-Merkury zamknął wszystkie sprawy, które były pootwierane, kiedy przybył do Hokitika i może zacząć wreszcie swoje życie (i w tym sensie wraca też jego przeszłość i ten pogodzony ze sobą ojciec). O, tak bym to interpretowała.

      A co do tego dziania się gdziekolwiek - właśnie nie wiem, czy gdyby nie podmienić Maorysa (bardzo zresztą marginalnie występującego - to mnie zresztą rozczarowało mocno) na kogoś innego, reprezentującego orient, nazwy ptaków i zwierząt, to czy by się nie okazało, że to się może dziać zupełnie gdzie indziej, nie zmieniając ramowych węzłów fabuły.

      Oj, ja często tak mam :). Zwłaszcza wtedy, kiedy na początku narzekam, potem jednak dochodzi do mnie, że kurczę, coś w tej książce jednak było ;).

      Usuń
  2. Bardzo interesująca i wyważona opinia.
    Nie wiem czy przeczytam, ale z dużą przyjemnością przeczytałam z uwagą cały post.
    Zaintrygowała mnie przywołana książka choćby ze względu na Londyn.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję :) "Kwinkunks" polecam, "Wszystko, co lśni" również, choć spodziewałam się, że zachwyci mnie bardziej. Na lekturę obu należy sobie zarezerwować odpowiednią ilość czasu i czytać je, nie spiesząc się.

      Usuń

Dziękuję za komentarz.