piątek, 26 września 2014

"Miasto 44" Jana Komasy



*** Scena z filmu. Pierwszy strzał - przed Powstaniem ***

Od tygodnia możemy oglądać "Miasto 44" na ekranach kin. Ten film oczywiście nie jest ekranizacją powieści, więc pisanie o nim na blogu poświęconym książkom jest pewnym nadużyciem. Ponieważ jednak jest to prawdopodobnie najbardziej oczekiwany film roku (ba, ćwierćwiecza!), postanowiłam to nadużycie popełnić. Za usprawiedliwienie niech posłuży mi to, że na podstawie scenariusza "Miasta 44" powstała książka pod tym samym tytułem, autorstwa Marcina Mastalerza. (Książki nie znam i zapewne nigdy nie poznam, bo odnoszę się sceptycznie do tego rodzaju twórczości, literatura powinna być autonomiczna).
---

Przypominam sobie "Cienką czerwoną linię" i chciałabym, żeby film o Powstaniu Warszawskim nakręcił Terrence Malick. Niestety "Miasto 44" zrobił Jan Komasa. Niewątpliwie jest to film bardzo sprawnie zrealizowany. Świetne zdjęcia, dźwięk, scenografia, doskonałe kostiumy. Efekty specjalne na światowym poziomie. Co najmniej dobra gra młodych i przeważnie nieznanych aktorów. Najsłabiej w tym zestawieniu wypada reżyseria i scenariusz, za które odpowiada Jan Komasa. Jako reżyser Komasa zbyt daleko poszedł w stronę efekciarstwa i komiksowej estetyki. Jako scenarzysta zaledwie naszkicował bohaterów i fabułę, która zdaje się służyć wyłącznie przeprowadzeniu widzów przez "kompendium wiedzy o Powstaniu" i w kolejne lokalizacje na mapie obracanej w gruzy Warszawy: z Woli na Stare Miasto, potem kanałami do Śródmieścia, dalej Czerniaków, by zakończyć próbą przepłynięcia na prawy brzeg Wisły. W tym filmie są wszystkie elementy, które kojarzą się z hasłem "Powstanie Warszawskie". Jest bohaterstwo powstańców, początkowy entuzjazm, brawura i późniejsza determinacja. Przejście kanałami. Jest tragedia ludności cywilnej, są bombardowane szpitale, rzeź rannych. Jest udział dzieci w Powstaniu, jest powstańczy ślub. Są nawet wyzwoleni przez powstańców żydowscy więźniowie, którzy przyłączają się do Powstania i berlingowcy, którzy chcą pomóc, ale nie umieją walczyć w mieście. Ale równocześnie jest w nim pustka.

Pierwszym kadrom filmu towarzyszy śpiewana przez Marino Mariniego piosenka "Nie płacz, kiedy odjadę". Pierwszy zgrzyt. Ale wszystko jasne, to komentarz do tego, co się wkrótce wydarzy. Za parę dni Stefan, główny bohater, zostawi matkę i małego brata i pójdzie do Powstania. Jakiś czas później zobaczymy scenę w zwolnionym tempie, w której pod gradem kul i pocisków Stefan biegnie przez cmentarz przy dźwiękach "Dziwny jest ten świat". Zanim Niemen zdąży zaśpiewać, że "ludzi dobrej woli jest więcej", Stefan, trafiony kulą, wpada do grobu, piosenka się urywa, obraz wraca do normalnego tempa. To wspaniale zrealizowana scena, reżyser delektuje się swoją sprawnością, ale równocześnie dosyć tani chwyt. Dokąd i po co Stefan biegnie? Właściwie bez sensu i nie dobiegnie donikąd. Tak jak bezsensowne było bohaterstwo powstańców, prowadzące ich do grobu. Taki jest poziom metafory w filmie Komasy.

Bohaterowie "Miasta 44" to właściwie współcześni nastolatkowie przebrani w historyczne kostiumy. Oddział, do którego na krótko przed Powstaniem wstępuje Stefan (Józef Pawłowski), to taka grupka "złotej młodzieży", która w konspirację b a w i   s i ę (słowo użyte nieprzypadkowo) chyba głównie po to, by zaspokoić swoją potrzebę silnych wrażeń. Wspaniali chłopcy o posągowej urodzie, wszyscy jednakowo przystojni, piękne dziewczyny ucharakteryzowane na amerykańskie pin-up girls. Do konspiracji wciąga Stefana koleżanka z podwórka, ciemnowłosa, rezolutna Kama (Anna Próchniak), ale on wstępuje do oddziału z powodu obecności w nim złotowłosej panienki z dobrego domu, Ali-"Biedronki" (nagrodzona na festiwalu w Gdyni za najlepszą rolę kobiecą Zofia Wichłacz) - nić fabularna filmu to historia uczuć tej trójki. Takie są motywacje bohaterów "Miasta 44". Powstanie jest dla nich z początku przede wszystkim przygodą, potem oczywiście zmieniają się, dojrzewają. I uczą się walczyć, bo w początkowych scenach z Powstania widz ma wrażenie, że to grupka dzieci, która spotkała się przedwczoraj i nie wie, co ma robić, a nie młodzi, ale przecież żołnierze Armii Krajowej, którzy na ten moment szkolili się przez lata.

Komasa nie kryje się z tym, że jego ambicją było stworzenie filmu komercyjnego, który ściągnie do kin szeroką publiczność. Publiczność ta chyba ma być bardzo młoda, stąd odwoływanie się do estetyki komiksu czy gry komputerowej. Komasa w zasadzie stosuje podobne zabiegi, co w "Sali samobójców". Ale moim zdaniem pokazuje Powstanie w sposób, w jaki, zwłaszcza młodemu widzowi, nie powinno się go pokazywać. Ten ponad dwugodzinny spektakl okropności wojny zamiast uwrażliwiać - znieczula. Scenę, w której na bohaterkę spada deszcz krwi i ludzkich szczątków, obejrzałam prawie bez emocji. To ze mną, czy z filmem jest coś nie tak?
A 70 lat temu to była prawdziwa krew, prawdziwy ból, śmierć nie na niby.

Dyskusja na temat Powstania Warszawskiego, o jego zasadności, sensie czy bezsensie, o skutkach rozpoczęła się 70 lat temu i nic nie wskazuje na to, żeby miała się prędko zakończyć. Film Jana Komasy nie jest jednak głosem w tej dyskusji (reżyser przyznawał w wywiadach, że rozważania na temat sensu Powstania go nie interesują), miał być natomiast hołdem złożonym powstańcom. I tu moim zdaniem pojawia się pewien problem, logiczna niespójność: czy można złożyć hołd uczestnikom jakiegoś wydarzenia, nie wypowiadając się jednocześnie na temat samego wydarzenia? I po co w ogóle kręcić film, jeśli nie po to, żeby za jego pomocą wyrazić swoje zdanie? Jaki sens ma pokazywanie filmu o Powstaniu młodym ludziom, jeśli nie po to, żeby powiedzieć, po co 70 lat temu ich rówieśnicy poszli walczyć? Ale właściwie nie to jest ważne, że film Komasy nie odpowiada na to pytanie. Liczy się to, że on go w ogóle nie stawia. Mimo wszystko nie da się nakręcić filmu neutralnego. Uciekając od pytania o sens Powstania, Jan Komasa pokazuje jego bezsens. To znów jest opowieść o tym, jak ludzie nieodpowiedzialni lub szaleni wysłali na śmierć nieprzygotowane do walki dzieci. Czy taka jest prawda o Powstaniu?

Nie wiem, czy powstańcy, którzy mieli okazję obejrzeć film, poczuli się uhonorowani. W materiale promocyjnym (dostępnym na Youtube) czworo z nich wypowiada się o "Mieście 44" bardzo pozytywnie. Ja mogę powiedzieć, że to nie jest film, na który czekałam. Mam poczucie zmarnowanej szansy. To mogło być wielkie kino, a jest zaledwie sprawna realizacja. Mimo to, polecam wybrać się na "Miasto 44". Następnego filmu o Powstaniu Warszawskim nie zobaczymy zapewne przez kolejne 30 lat.

czwartek, 25 września 2014

wtorek, 23 września 2014

Przewodnik po życiu Marii z Colonna Walewskich Wielopolskiej

"Obyczaje towarzyskie" - poradnik dobrego wychowania z roku 1938 to lektura niesłychanie pasjonująca. Autorka na 207 stronach zdołała ująć życie człowieka od narodzin do śmierci i wszystko, co może mu się w tym czasie przydarzyć, opatrzyła szeregiem cennych porad. To dzieło jest czymś więcej niż elementarzem etykiety, to przewodnik po życiu. Oddaję głos autorce:


KONKURY
"Starający się o rękę panny nowoczesny młody człowiek nie ma czasu na codzienne wizyty, wyprzedzane bukietem na tekturowej koronce. Dziś wystarcza krótka i mniej lub więcej ciepła rozmowa telefoniczna, a zamiast codziennych kwiatów, od czasu do czasu [...] elegancki jakiś drobiazg: książka, papierośnica, flakon perfum, cukry, płyty gramofonowe, drobiazg antyczny, artystyczny."

URZĄDZANIE DOMU
"Gabinet pana domu, z biblioteką, zastępuje cudownie anachronizm salonu [...].
Gabinet pana: nowoczesne urządzenie z wygodnymi i praktycznymi meblami albo fotelami klubowymi, [...] półki z książkami, kilka dobrych obrazów czy drzeworytów, akwafort, bądź doskonałych kopii, jakaś piękna rzeźba lub dobry odlew we wnęce. [...] Dawne hafciki na atłasie w pluszowym obramowaniu, serwetki białe z nieśmiertelnym haftem Richelieu, poduszki o krzykliwych deseniach i kolorach, najczęściej imieninowe dary od nie grzeszących dobrym smakiem przyjaciółek, to wszystko śmiało powyrzucać [...]."

SŁUŻBA
"Tam, gdzie nie ma służącego, a są dwie służące w domu, jedną powinno się przyodziać w czysty, biały fartuszek i czepeczek i pilnować, aby występowała w tym stroju, aby ręce miała myte kilkakrotnie w ciągu dnia i włosy gładko zaczesane, i to nie tylko wtedy, kiedy są goście."

UROCZYSTOŚCI RODZINNE
"Herbatkę pod dachem urządza się w gabinecie albo w salonie. [...] Służba wnosi na tacy pierwszą filiżankę herbaty i ciastka, skoro tylko pojawi się pierwszy gość [...]. Jeżeli taca jest drewniana czy metalowa, należy ja nakryć ładną, białą serwetką. Serwetka nie może być kolorowa, haftowana w deseń, w Richelieu, tylko gładka czy też z mereżką [...]. Najbardziej eleganckie są monogramy tkane w serwecie, nie haftowane."

W GOŚCINIE
"Gościa pytamy z wieczora, o jakiej godzinie pragnie jeść śniadanie i co woli: herbatę, kawę czy mleko? Gość odpowiada zazwyczaj, że zastosuje się najzupełniej do zwyczajów domowych, że je wszystko itd. Na to znowuż gospodarze powinni poprosić, żeby nie krępował się, bo dom jest tak zorganizowany, iż każdy może robić co chce i dostać śniadanie, jakie zechce, ponieważ zawsze jest do dyspozycji tak kawa jak mleko i herbata."

NOSZENIE ŻAŁOBY
"W zasadzie obowiązuje:
W d o w ę: rok i sześć tygodni ciężkiej żałoby, mianowicie cały strój czarny, wełniany [...] i długi welon krepowy na kapeluszu, następnie sześć tygodni ten sam strój bez długiego welonu; w d o w c a: czarne ubranie, opaska czarna na kapeluszu i na ramieniu; po stracie matki czy ojca, sześć miesięcy głębokiej żałoby jak wyżej i sześć miesięcy pół żałoby (popielaty kolor, ciemnoszary albo biały z czarnym)."
SAMOTNI
"a) K o b i e t a  s a m o t n a
Rozdział ten rozpoczynamy zasadniczą uwagą, że na sto wypadków w dziewięćdziesięciu jest winna kobieta, gdy mężczyzna nie okazuje jej należytego uszanowania. [...] Samotna kobieta może bywać i przyjmować u siebie [...] o ile zachowa się odpowiednio, to na pewno będzie traktowana na równi z innymi kobietami i nie o wiele więcej od nich obgadywana.
b) M ę ż c z y z n a  s a m o t n y [tylko jeden akapit]
[...] może tak samo urządzać u siebie przyjęcia, zapraszać znajome małżeństwa i samotne panie. Te ostanie, jak już wiemy, w towarzystwie."

ROZMOWY
"Jeśli jesteś mało oczytany i co najwyżej przekartkowałeś tegoroczny kalendarz, kronikę wypadków w Kurierku i parę sensacyjnych powieści - nie rozpoczynaj dyskusji na temat literatury."

PIES
"U ludzi dobrze wychowanych pies ma zawsze dobre maniery."

Oczywiście to tylko drobny wycinek z tych porad. Jest spory rozdział o wychowaniu dzieci, o ubiorze, o zachowaniu nowożeńców, o gafach towarzyskich i afrontach, o korespondencji, telefonach. Krótko mówiąc, dobre rady na każdą okazję. Nie wszystkie mają charakter techniczny, wiele odnosi się do moralności, bo "człowiek zły, nie może być prawdziwie dobrze wychowany". To akurat się nie zmieniło.

(Cieszę się, że Maria z Colonna Walewskich Wielopolska nie pozna mojego psa).

---
Maria z Colonna Walewskich Wielopolska, "Obyczaje towarzyskie". Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych we Lwowie, 1938. Reprint: Wydawnictwo Libra, Rzeszów 2006.

niedziela, 21 września 2014

Anna Przedpełska-Trzeciakowska "Jane Austen i jej racjonalne romanse" - recenzja



"[...]kiedy człowiek znajdzie się w towarzystwie Jane Austen, trudno mu się z nią rozstać." - pisze w przedmowie do swojej książki Anna Przedpełska-Trzeciakowska i nie mogę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. "Jane Austen i jej racjonalne romanse" to nie jest, jak zaznacza autorka , książka o ambicjach naukowych. Jest to swobodnie płynąca opowieść tłumacza o pisarzu, którego darzy wielką sympatią, co w książce widać wyraźnie,
i z którego dziełami spędził wiele czasu.

Anna Przedpełska-Trzeciakowska swoją opowieść o życiu Austen przeplata rozważaniami na temat jej powieści, książka jest więc czymś pomiędzy biografią a analizą literacką, a może bardziej interpretacją czytelnika, bo autorka unika, jak wspomniałam, "naukowości".  Została pomyślana - jak pisze autorka - "jako towarzysz lektury sześciu znakomitych powieści Jane Austen". Autorka zarysowuje tło społeczne i kulturalne epoki, czasem wspomina o kłopotach tłumacza dzieł Jane Austen (na ten temat bardzo chętnie przeczytałabym więcej), ale przede wszystkim stara się odtworzyć emocje i przemyślenia, które towarzyszyły Jane podczas pisania jej książek i określić wydarzenia, które inspirowały jej twórczość. Jest to zadanie bardzo trudne, bo o tym co myślała i co przeżywała Jane Austen, możemy wnioskować głównie na podstawie jej powieści. Jej listy, te które się zachowały (jest to przede wszystkim korespondencja z siostrą Cassandrą), są jak "zapisy rozmów telefonicznych", na tematy bieżące i trywialne. Można się domyślać, że nie jest to próba reprezentatywna, że te listy, w których Jane daje wyraz swoim uczuciom i poglądom jako zbyt prywatne zostały po jej śmierci zniszczone przez rodzinę.

Książka Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej jest więc w dużej mierze oparta na przypuszczeniach i domysłach, co jednak nie umniejsza jej wartości. Autorka, choć przedstawia swoją jej wizję, stara się zachować obiektywizm względem swojej bohaterki. Jane z jej książki to nie tylko słodka siostra i cioteczka, momentami jest to również kobieta sfrustrowana, zniechęcona, a nawet kąśliwa. Sporo miejsca poświęcone zostało życiu uczuciowemu Jane i te rozważania mają charakter zdecydowanie spekulatywny. Mocno podkreślony jest wątek feministyczny w twórczości Jane Austen, autorka stara się zidentyfikować wydarzenia z życia Jane i jej rodziny, które mogły wpłynąć na kształtowanie się poglądów pisarki. Jednocześnie dowiadujemy się wielu faktów z życia Jane Austen: jak wyglądało jej wychowanie i edukacja, jakie książki Jane mogła znaleźć w bibliotece swojego ojca, jak potoczyły się losy jej licznego rodzeństwa i krewnych, jak wyglądały ich wzajemne relacje. Poznajemy miejsca, w których Jane mieszkała i te, do których podróżowała.

Wciąż nie mogę się pogodzić z tym, jak niechlujne pod względem korektorskim są współcześnie wydawane w Polsce książki. Także w tej nie zabrakło tego typu błędów, które czasami są wręcz zabawne. Kilka razy wspomniane są "Sale Ansamblowe", a w dalszej części "Sale Asamblowe". Dodam że chodzi o te same obiekty, znajdujące się w Bath i oczekiwałabym konsekwencji w nazewnictwie. Na str. 356 możemy przeczytać o "Rozważnej i romantycznej w reżyserii Lang Lee", co oczywiście nikogo nie wprowadzi w błąd, bo każdy fan Jane Austen zapewne obejrzał film Anga Lee, ale wolałabym takich błędów nie oglądać.

Ogólnie, "Jane Austen i jej racjonalne romanse" to książka, po którą warto sięgnąć, jeśli chce się zawrzeć bliższą znajomość z ta pisarką. Myślę, że sprawi przyjemność każdemu świeżo upieczonemu fanowi Jane Austen. Jest ciekawie napisana, dobrze się ją czyta, całość (około 360 str.) pochłonęłam za jednym razem.
Plusem jest świetny tytuł, "racjonalne romanse" bardzo dobrze korespondują z twórczością Austen. Swoją długoletnią "przyjaźń" z Jane Austen Anna Przedpełska-Trzeciakowska podsumowuje anegdotą:

"Wiele lat po jej śmierci znalazłam się w Winchesterze [...]. Łatwo było znaleźć grób Jane Austen w mrocznej północnej nawie. [...]
    Przyklęknęłam, by podziękować pisarce, która swoją twórczością towarzyszyła mi niemal przez całe życie.
    W tym momencie poczułam potężne pchnięcie w plecy. Męski, tubalny głos pełen tłumionej wściekłości zacharczał mi w ucho:
    - Lady, never do it again!
    Tęgi, masywny kształt zakolebał się nade mną, w ostatniej chwili złapał równowagę i wielki, gniewny, oburzony zniknął w głębi kościoła.
    Już nigdy więcej nie uklęknę w anglikańskiej świątyni. Ale też nie mam wątpliwości, kto tę scenę wyreżyserował."

Moja ocena: 4 (w skali szkolnej)

---
Anna Przedpełska-Trzeciakowska, "Jane Austen i jej racjonalne romanse", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014

sobota, 20 września 2014

Zakładki

"Zrób to sam" dla książki. Co prawda najczęściej jako zakładek do książek używam paragonów lub innych przypadkowych skrawków papieru, ale dla ulubionych książek można postarać się trochę bardziej. Te zakładki są zabawne i bardzo łatwe do zrobienia.

Wystarczy nakleić papierową postać na sztywniejszy kartonik i wyciąć od góry kształt sylwetki. Gotowe. Na kartoniku można zapisywać ulubione cytaty z książki.


Zakładki mogą nawiązywać do tematu książek. Wykorzystałam sylwetki dam i dżentelmenów w strojach z okresu regencji do zrobienia zakładek do książek Jane i o Jane Austen (dwoje z nich wystąpiło we wczorajszym wpisie jako Catherine Morland i Henry Tilney w Northanger Abbey); polskich królów umieściłam w książkach o tematyce historycznej. Teraz książki mogą ze sobą rozmawiać.



piątek, 19 września 2014

Z MOJEJ PÓŁKI: Opactwo Northanger. "Natura obdarzyła je tak bogato, że wystarczy im korzystać z połowy tych bogactw."





To taki drobiazg, fraszka, błahostka. A trifle - jak mogłaby powiedzieć Jane Austen. Bardzo zabawna (naprawdę, polecam jako lekarstwo na chandrę i jesienne smutki) opowieść o młodej, głupiutkiej i naiwnej dziewczynie, która tak się zaczytała w gotyckich powieściach, że fikcja pomyliła jej się z życiem, co miało swoje konsekwencje - i śmieszne, i poważne. Owszem, w fabule znajdziemy słabe punkty, ale celność języka, wspaniale nakreślone postaci i słynny austenowski humor z nawiązką nam je wynagrodzą. Ktoś inny mógłby zrobić z tej historii pustą komedyjkę, albo jedynie dydaktyczną powiastkę: uważaj, co czytasz i jaki robisz z tego użytek; nie daj się ponieść wyobraźni. Ktoś inny mógłby z Catherine Morland zrobić irytującą głupią gęś. Mamy jednak do czynienia z dziełem mistrzyni, główna bohaterka została również wyposażona w przymioty, które czynią ją postacią wzbudzającą sympatię i zdecydowanie uroczą, a w powieści doszukamy się wielu warstw, jak zwykle zresztą u Austen. Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że Jane Austen nie mogła napisać powieści naprawdę błahej? No i Jane w "Opactwie Northanger" stworzyła Henry'ego Tilneya, a byłoby wielką stratą dla ludzkości, gdyby mężczyzna taki jak Henry nigdy nie istniał, choćby tylko na papierze (doprawdy, Darcy jest przereklamowany).

Interpretując "Opactwo Northanger", możemy podążyć kilkoma tropami. Poniżej, bardzo pobieżnie, zaznaczę najważniejsze z nich.

Trop pierwszy: Literackie credo Jane Austen. W "Opactwie...", pierwszej powieści przygotowanej przez Austen do druku (ostatecznie wydano ją dopiero po jej śmierci), pisarka obiera swoją literacką drogę, podążając w zupełnie innym kierunku niż jej "siostrzyce po piórze"*. W owym czasie ogromnie popularna wśród czytelników jest sentymentalna powieść grozy i czołowa przedstawicielka tego nurtu, Ann Radcliffe. Młoda Jane manifestuje swoją artystyczną niezależność. Odrzuca niesamowite zwroty akcji, egzotyczne, mroczne scenerie, sensacyjne zdarzenia i sekrety zabarwione horrorem. Ucieka się w tym celu do parodii, jej powieść zawiera wszystkie elementy znane z owych "gotyckich" powieści - a właściwie ich zaprzeczenie. Catherine nie jest bohaterką, a anty-bohaterką i przeżywa anty-przygody. Zamiast młodości upływającej w cieniu mrocznej tajemnicy przeżywa beztroskie dzieciństwo w szacownej rodzinie. Zamiast w daleką, pełną mrożących krew w żyłach przygód podróż wyjeżdża pod opieką znajomych do nudnego uzdrowiska, a niebezpieczeństwa, jakie tam na nią czyhają, to na przykład porwanie - na przejażdżkę powozem - przez niezbyt przyjemnego kolegę jej brata. A gdy wreszcie znajdzie się w starym opactwie, okaże się ono całkiem nowoczesną i wygodną siedzibą - zamiast szkieletu za zasłoną Catherine znajdzie tam spis rzeczy do prania. Takie będzie pisarstwo Jane Austen, wydarzenia zwykłego życia z jego radościami i rozczarowaniami. Komizm i dramat codzienności.

Jednak Austen "nie uznaje brzydkiego i niemądrego obyczaju, powszechnie przyjętego wśród powieściopisarzy, który polega na umniejszaniu wzgardliwą krytyką wartości dzieł, do których powstania sami się przyczyniają". Bierze w obronę powieść jako gatunek literacki i bardzo wyraźnie podkreśla jej wartość. Bo czym jest powieść? To "tylko utwór, który świadczy o talencie, utwór, w którym dogłębna znajomość natury ludzkiej i celne obrazy jej różnorakich odmian, polotu, żywego dowcipu i humoru przekazane są światu w najwyborniejszym języku". Dosyć to wszystko przewrotne: powieść przestrzegająca przed czytaniem, parodiująca i wyśmiewająca inne powieści, jednocześnie będąca afirmacją powieści jako gatunku. A mamy również taki cytat:
- [...] Ale pan na pewno wcale nie czyta powieści.
   - Czemu bym miał ich nie czytać?
   - Bo nie są one dla pana dosyć mądre. Panowie czytają lepsze książki.
   - Każdy, czy to dżentelmen, czy dama, kto nie znajduje przyjemności w dobrej powieści, musi być nie do wytrzymania głupi."
To fragment rozmowy Catherine i Henry'ego. Wcześniej John Thorpe - bufon, błazen i łowca posagu - wyparł się przed Catherine czytania powieści, jako rozrywki zbyt błahej dla mężczyzny. Stąd zapewne wziął się jej pomysł, że "panowie czytają lepsze książki". Taka jednak była ówcześnie powszechnie przyjęta opinia, powieść to co najwyżej rozrywka i to drugiej kategorii, dobra może dla kobiet, ale tylko dla nich. Nie możemy uciec przed pytaniem, czy to aby nie właśnie dlatego, że odbiorcami powieści były głównie kobiety, a często również ich autorkami, tak małym poważaniem darzony był ten gatunek? To naprowadza nas na


trop drugi: Jane Austen a sprawa kobiet. Panna Austen nie była rewolucjonistką, nie miała zamiaru burzyć istniejącego porządku społecznego. Była jednak dzieckiem epoki Oświecenia, marzyła o świecie bardziej racjonalnym, sprawiedliwszym, lepszym. A to nie mogło się ziścić, dopóki oświecenie nie stanie się udziałem kobiet. Jego potrzeba nigdzie chyba nie została przez pisarkę bardziej dobitnie wyrażona, niż w "Opactwie Northanger".

Rozmowa Catherine i Henry'ego (uczestniczy w niej również jego siostra), której fragment powyżej przytoczyłam, jest ze wszech miar ciekawa. Rozmawia się nie tylko o literaturze, ale też o udręce (słowo Catherine) edukacji, malarskich walorach krajobrazu i polityce, od "której tylko jeden krok do milczenia". Catherine wstydzi się swojej ignorancji, a narratorka czyni spostrzeżenia, które cytowałam w poprzednim poście. W toku konwersacji Henry zostaje nakłoniony do wygłoszenia następującej uwagi:
"Panno Morland, nikt nie może mieć wyższego mniemania o rozumie kobiet niż ja. W moim przekonaniu natura obdarzyła je tak bogato, że wystarczy im korzystać z połowy tych bogactw."
Nie miejmy Henry'emu za złe tej ironicznej deklaracji. Po pierwsze włożyła ją w jego usta kobieta, a po drugie: ma rację. Henry (zostawmy ironię) słusznie zauważa, że kobiety nie są dotknięte wrodzonym brakiem zdolności intelektualnych (stwierdzenie bardzo postępowe, jak na owe czasy). One ich nie wykorzystują. Dlaczego? Bo ani ich tego nie uczono, ani się tego od nich nie oczekuje. Edukacja kobiet obejmowała tylko to, dzięki czemu zdobędą męża, a potem będą mogły wytwornie zabawiać gości i prowadzić dom. Te najgruntowniej edukowane, jak Julia i Maria Bertram z "Mansfield Park", mogły nauczyć się głównych rzek Rosji, ale nikt nie uczył ich myślenia. Ono nie było potrzebne, żeby zapewnić sobie opiekę mężczyzny, a nawet, jak gorzko zauważa Austen, całkiem niepożądane. Głupiutka Catherine wierzy we wszystko, co słyszy od innych, nigdy nie podaje w wątpliwość cudzych opinii. Oczekuje, że ktoś ją poinstruuje, co ma myśleć o sprawach tak różnych, jak niezrozumiałe dla niej zachowanie przyjaciółki i piękno - bądź jego brak - krajobrazu, który ma przed oczami. Catherine oczekuje tego od Henry'ego, którego podziwia, choć rzadko kiedy jest w stanie zrozumieć. On jednak, mimo że duchowny, mężczyzna i starszy (od niej), odmawia (zazwyczaj) przyjęcia roli moralnego i intelektualnego mentora. Nie dlatego, że chce zachować Catherine w stanie ignorancji. Henry nie należy ani do tych mężczyzn, dla których "głupota kobiety niezwykle podnosi jej urok osobisty", ani do tych "zbyt rozsądnych i zbyt wykształconych, by szukać w kobiecie czegokolwiek więcej nad ignorancję" (nie jest też oczywiście mizoginem). Henry opiera się pokusie kształtowania młodego umysłu na własne podobieństwo, odmawia objaśniania świata Catherine po to, żeby nauczyła się myśleć s a m o d z i e l n i e. I to mu się udaje.

I tu natrafiamy na trop trzeci: Wkraczanie w dorosłość. Bo przecież dorosłość to zdolność do rozumienia i oceniania tego, co się wokół nas dzieje i podejmowania właściwych decyzji w oparciu o własny rozsądek. Podróż Catherine z domu do Bath, Northanger i z powrotem okazała się dużo dalszą, niż ekscytujące podróże bohaterek czytywanych przez nią gotyckich powieści. Podczas niej z naiwnej dziewczynki Catherine zmieniła się w racjonalnie myślącą kobietę.

To wszystko (i dużo, dużo więcej) znajdziemy w "Opactwie Northanger", tej najbardziej błahej powieści Jane Austen, opisane lekko, wdzięcznie i błyskotliwie. A kto nie rozumie jeszcze, dlaczego tak lubię Henry'ego Tilneya pomimo wygłaszanych przez niego opinii na temat kobiet, ten po prostu musi sięgnąć po książkę.





Oczywiście "Opactwo Northanger", jak wszystkie powieści Jane Austen, doczekało się ekranizacji. Zapewne niejednej, ja obejrzałam wersję z 2007 roku w reżyserii Jona Jonesa, według scenariusza Andrew Daviesa (który jest znany z ekranizacji klasyki, również Austen), zrealizowaną dla brytyjskiej telewizji ITV. Naturalnie w tej wersji "Opactwo..." jest tylko lekką komedyjką, ale jako telewizyjna rozrywka się broni, głównie za sprawą świetnie dobranej obsady.

*** JJ Feild i Felicity Jones jako Henry i Catherine,
"Northanger Abbey" (2007), źródło: fanpop.com ***
Felicity Jones jako Catherine jest słodka, uroczo naiwna i śliczna, a JJ Feild jest dokładnie takim Henrym, jakiego opisała Jane Austen ("[he had] a very intelligent and lively eye, and, if not quite handsome, was very near it"). Również Catherine Walker dobrze wypadła w roli poważnej Eleanor Tilney. Carey Mulligan jako Isabella Thorpe, jest nieco zbyt... wydekoltowana, to po pierwsze, wystarczy jedno spojrzenie na jej dekolt, żeby wiedzieć o niej wszystko. Po drugie, przez jej sztuczną słodycz zbyt wyraźnie przebija fałsz i obawiam się, że nawet osoba tak naiwna jak Catherine Morland mogłaby podejrzewać, że coś jest nie tak.

Twórcy ekranizacji dosyć nonszalancko obeszli się z materiałem literackim, odchodząc od pierwowzoru i inaczej rozmieszczając akcenty (i upraszczając, rzecz jasna), a niekiedy popuszczając wodze fantazji. W rezultacie powstał film nie o dojrzewaniu w sensie intelektualnym, ale o dojrzewaniu... w zupełnie innym aspekcie. Scena w wannie jest całkiem zabawna, ale sądzę, że Jane przewraca się w grobie. Choć po namyśle wydaje mi się jednak, że ją może też by rozbawiła. Film trwa niespełna 90 min. Szkoda, bo dodatkowe pół godziny pozwoliłoby lepiej poprowadzić akcję, zwłaszcza w końcówce. A ja chętnie pooglądałabym przez kolejne 30 min. te śliczne sukienki, płaszczyki, spencerki i kapelusze.

---
* Wszystkie cytaty w tłumaczeniu A. Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Jane Austen, "Opactwo Northanger", Oxford Educational, seria Klasyka Romansu.

piątek, 12 września 2014

Elżbieta Cherezińska „Niewidzialna korona” – recenzja


Wiadomo, że sukces komercyjny nie zawsze idzie w parze z sukcesem artystycznym. Wiadomo również, że kosztem ilości jest zazwyczaj jakość. Nie powinno więc dziwić, że jeśli pisarz co roku wydaje na świat obszerną (bardzo obszerną) powieść, to w którymś momencie jego kolejne literackie dziecko okaże się mniej urodziwe od swojego starszego rodzeństwa. Jeszcze niedawno napisałabym, że Elżbieta Cherezińska jest zaprzeczeniem tych tez. Niestety po przeczytaniu „Niewidzialnej korony” mam wrażenie, że coś takiego właśnie się jej przydarzyło. Podczas lektury jej najnowszej książki towarzyszyło mi uczucie rozczarowania.

„Niewidzialna korona” to powieść historyczna, a raczej historyczno-fantastyczna, opowiadająca o odradzaniu się Polski po okresie rozbicia dzielnicowego. Jest rok 1296. Przemysł II, któremu udało się zjednoczyć Wielkopolskę i Pomorze i przywrócić Polsce rangę królestwa, nie żyje. Władzę nad osieroconym krajem, nad którym zbierają się czarne chmury, i tytuł księcia Królestwa Polskiego obejmuje książę kujawski Władysław – w historii zapisze się jako Łokietek. Książka jest bezpośrednią kontynuacją „Korony śniegu i krwi” i drugą częścią cyklu „Odrodzone Królestwo”, zaplanowanego jako trylogia, ale zważywszy, że na 738 stronach autorce udało się doprowadzić zaledwie do zajęcia przez Łokietka Krakowa w roku 1306, trzy części mogą nie wystarczyć. Do koronacji wszak bardzo daleko, a do śmierci władcy jeszcze dalej. To jedno z moich zastrzeżeń: książka jest raczej rozwlekła i wbrew temu, co można przeczytać na skrzydełku okładki, nie jest samodzielną powieścią. (W przeciwieństwie do świetnej „Korony śniegu i krwi”, która obejmuje cały okres politycznej działalności Przemysła II i rzeczywiście została skomponowana jako skończona całość).  W „Niewidzialnej koronie” większość wątków urywa się nagle, a wątek główny został co prawda spuentowany wyrazistym wydarzeniem, ale zbyt wyraźnie wyczuwa się wiszące w powietrzu „ciąg dalszy nastąpi…”. Zresztą ostatnie strony powieści nieodparcie kojarzą się z zakończeniami odcinków telewizyjnych seriali, np. „Gry o tron” – i nie jest to skojarzenie przypadkowe. Wydaje mi się również, że czytelnikowi, który nie zna części pierwszej, może być dosyć trudno zaakceptować świat wykreowany przez autorkę (np. ożywające na herbach orły, lwy i gryfy, lub to, że na jednej z pierwszych stron powieści do Jakuba Świnki przemawia Pan).

W „Niewidzialnej koronie” Cherezińska korzysta z tych samych schematów, które sprawdziły się w „Koronie śniegu i krwi”. Znów mamy księcia i jego wiernych druhów, gotowych pójść za nim w ogień, a na pewno na wygnanie; jest szał bitewny, zakulisowe intrygi polityczne, skrytobójstwa, czarne charaktery, silne kobiety w męskim świecie, a to wszystko ubarwione wierzeniami pogańskimi i magią. Jednak autorce nie udaje się poruszyć tych samych strun, które tak dobrze zagrały w poprzedniej części. Postaci wydają mi się trochę zbyt mało wyraziste, co dotyczy zarówno samego Łokietka, jak i bohaterów drugoplanowych. W poprzednim tomie mały Władek wzbudził moje zainteresowanie i sympatię; w „Niewidzialnej koronie” postać Łokietka została nakreślona nieco zbyt schematycznie. Początkowo jest przede wszystkim powodowanym ambicją (lub kompleksami) księciem raptusem i gorączką, który zdecydowanie przedkłada bicie się nad obmyślanie strategii politycznej. Później, na wygnaniu, Łokietek odbywa pokutę i doświadcza wewnętrznej przemiany: książę uczy się pokory, a jednocześnie staje się mężem stanu odpowiedzialnym za losy całego kraju. Ta przemiana została jednak pokazana w sposób nie do końca przekonujący. Blado wypadają inni bohaterowie znani z poprzedniego tomu: Mechtylda Askańska, w „Koronie śniegu i krwi” fantastycznie diaboliczna postać, mistrzowsko pokazana, w zasadzie centralna dla całej powieści, na kartach „Niewidzialnej korony” jeszcze próbuje straszyć, ale pazur już straciła. Jakub Świnka, arcybiskup, nie jest już człowiekiem z krwi i kości, jakim namalowała go autorka poprzednio. Teraz jest przede wszystkim symbolem, nosicielem idei zjednoczonego królestwa (czyli niewidzialnej korony). Wątek pogańsko-fantastyczny, który w poprzedniej powieści napędzał całą intrygę, tutaj wydaje mi się raczej balastem. Jeżeli „Niewidzialną koronę” traktować jako samodzielną powieść, to również rozbudowany wątek krzyżacki nie ma tu racji bytu, choć zdaję sobie sprawę, że służy on budowaniu napięcia pod przyszłą akcję. (W roli wabika mającego nakłonić do przeczytania kolejnej książki sprawdza się więc bardzo dobrze).

Elżbieta Cherezińska dołożyła starań, aby jej powieść była solidnie umocowana w faktach historycznych, co niewątpliwie jest zaletą książki. Nie szczędziła też wysiłków, aby sprostać oczekiwaniom współczesnego czytelnika, a wiadomo, że współczesny czytelnik oczekuje przygody, przemocy i seksu. Szczególnie temu ostatniemu oczekiwaniu autorka ochoczo wyszła naprzeciw. Zapewne zbyt przejęła się strategią marketingową wydawcy, który obwołał ją polskim George'em  R.R. Martinem. Nie mam nic przeciwko scenom erotycznym, pod warunkiem, że mają uzasadnienie w fabule; jednak takie ich nagromadzenie, z jakim mamy do czynienia w „Niewidzialnej koronie”, powieści, bądź co bądź, historycznej, a nie erotycznej, daje efekt dosyć groteskowy. Kiedy tylko „ona” i „on” znajdą się razem na osobności, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że w jednym z kolejnych zdań on „wtargnie w nią gwałtownie”. Na przykład:
„Rulka zatańczyła na zadnich nogach. Regős nie ustąpił. Wskoczył na jej zad i chwytając klacz zębami za czarną grzywę, zmusił do uległości. Oddając mu się, cały czas rżała.”
O, przepraszam, to była akurat klacz Łokietka i ogier Amadeja Aby, ale zbliżenia między ludźmi pokazane są właściwie według tego samego schematu. Rulka i Regős parzą się gdzieś na puszcie na górze strony 488, a na dole tej samej strony mamy opis aktu seksualnego pary wiekowych węgierskich szamanów… Tu przynajmniej role się odwróciły:
„Kobieta dosiadła mężczyzny i w równym, namiętnym rytmie poruszali biodrami, a siwe warkocze podskakiwały na jej plecach.”
Mechtylda Askańska była ciekawa, co jej człowiek do sekretnych zadań nosi w spodniach (czy też nogawicach) i jakiej to jest wielkości, ale mnie to naprawdę nie interesuje. Z erotyką Cherezińska lepiej sobie radziła w swoich pierwszych powieściach (pierwszych z tych popularnych, mam tu na myśli przede wszystkim początkowe tomy „Północnej Drogi”) – wtedy była chwalona za wyczucie i wrażliwość, udawało się jej unikać kiczu i wulgarności. Teraz już nie do końca. Przy poprzedniej powieści („Legion” – też historycznej, ale o czasach znacznie mniej odległych) Kinga Dunin wytknęła Cherezińskiej (między innymi) nieobecność postaci homoseksualnych. Autorka z pewnością śledzi opinie prominentnych feministycznych krytyczek, więc w „Niewidzialnej koronie” już tego błędu nie popełniła: mamy też wątek gejowski. Tu jednak muszę pisarkę pochwalić, bo dotyczy on dwóch braci zakonu krzyżackiego i ma na celu pokazanie, że rycerze Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego mogli być targani ludzkimi emocjami innymi niż żądza władzy, ambicja, chciwość i okrucieństwo. W przeciwnym razie byliby równie jednowymiarowi jak u Sienkiewicza.

Nie mogę niestety nie wspomnieć, że wyraźnie daje się zauważyć, iż książka była pisana i wydawana w niezwykłym pośpiechu (zapewne, aby zdążyć na listy wakacyjnych bestsellerów). Roi się w niej od literówek, błędów interpunkcyjnych i innych błędów redakcyjnych, zaimków wstawianych tam, gdzie konieczny jest rzeczownik itp. Są też błędy poważniejsze:
" – (…) Powiesz mu…
  – To, co zawsze? – domyślił się druh.
  – Tak. Że on i ja to jak…
  – …drzewiec i szpica – wyrecytował Szyrzyk."
Nie wiem, kogo powinnam o tym poinformować: czy autorkę, redaktorów, czy może konsultanta do spraw uzbrojenia, ale „drzewiec” w języku polskim to imię jednej z postaci z trylogii Tolkiena. A drewniana część broni to „drzewce” (rodzaj nijaki, w liczbie mnogiej: drzewca). Ten błąd się niestety powtarza. Nie rozumiem, jak wydawnictwo (nomen omen Zysk i S-ka) może żądać od czytelnika 39,90 zł (miękka okładka) za produkt tak niechlujnie przygotowany. Jeszcze trudniej jest zrozumieć, dlaczego wydawnictwo, mając pisarza, który jest niczym kura znosząca złote jajka, tak źle się nim opiekuje – bo fatalna redakcja książek Cherezińskiej staje się już niechlubną tradycją.

Pomimo tych wszystkich krytycznych uwag „Niewidzialna korona” nie jest książką złą. Pisarka z garści suchych faktów i dat potrafiła stworzyć płynącą wartko opowieść, w której jest i patos, i humor, i spora porcja wiedzy historycznej. Czy mogę ją polecić? Osobom, które nie zetknęły się jeszcze z twórczością Elżbiety Cherezińskiej polecam raczej jej wcześniejsze powieści. Są po prostu lepsze. A miłośnicy powieści historycznych z pewnością sięgną również po „Niewidzialną koronę”, bo w tej kategorii Cherezińska nie ma w Polsce konkurencji. Czytelnikom życzę miłej lektury, a autorce, aby zamiast realizować zamówienia wydawcy, znów zaczęła pisać o tym, co jej w duszy gra. Ja czekam na książkę o Świętosławie.

Moja ocena: 4 (w skali szkolnej)

*** Po lewej: okładka książki; po prawej: jeden z piastowskich zamków na Śląsku, Bolków ***

---
Elżbieta Cherezińska, "Niewidzialna korona". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014.
(Powieść wygrała plebiscyt TVP Kultura na najgorętszą książkę lata ;)).

wtorek, 9 września 2014

Z MOJEJ PÓŁKI: sir Arthur i ktoś jeszcze

(Wpis pierwotnie opublikowany 10.05.2014 na moim starszym blogu "Dom Pracy Twórczej TARNINA")




Nie tylko jego dzieła wciąż inspirują (patrz: fenomenalny, inteligentnie zabawny "Sherlock" na miarę naszych czasów), również życie sir Arthura Conan Doyle'a jest pożywką dla współczesnej twórczości. Doyle - niespełniony okulista, ale uznany pisarz, szacowny ojciec rodziny i członek elity edwardiańskiej Anglii jest jednym z tytułowych bohaterów powieści Juliana Barnesa "Arthur & George", niezwykłej podwójnej biografii. Drugim jest George Edalji, syn anglikańskiego pastora, skromny prawnik.

Arthur i George żyją w różnych światach, ich ścieżki skrzyżują się w pierwszych latach XX w. w dramatycznych okolicznościach. W wiosce Great Wyrley dochodzi do serii brutalnych okaleczeń zwierząt. Oskarżenie pada na George'a, który zostaje postawiony przed sądem i otrzymuje drakoński wyrok. Oskarżenie jest absurdalne i nie ma żadnych racjonalnych podstaw. George zostaje wytypowany jako sprawca wyłącznie z jednego powodu: lokalna społeczność jest zdania, że "żaden Anglik nie byłby zdolny do popełnienia takiej zbrodni", a społeczność ta widzi w George'u obcego. George bowiem, choć urodził się w Anglii, otrzymał angielskie wychowanie i wykształcenie i sam uważa się za Brytyjczyka, w pełni identyfikując się z brytyjską kulturą, przez innych nie jest tak postrzegany. Różni go jeden, z pozoru bez znaczenia, szczegół: nieco ciemniejszy odcień skóry. Ojciec Georga, ów anglikański pastor, wyemigrował do Anglii z Indii - jest Hindusem.


Pomimo oczywistych błędów w dochodzeniu i postępowaniu sądowym George zostaje skazany na ciężkie roboty i nie ma żadnej możliwości odwołania - w Anglii nie funkcjonują wówczas sądy apelacyjne, wyrok jest ostateczny. Wtedy właśnie w życie George'a wkracza Arthur. Doyle na chwilę wciela się w swojego bohatera Sherlocka i prowadzi śledztwo, które ma wskazać prawdziwego sprawcę wydarzeń z Great Wyrley. Organizuje też kampanię społeczną mającą na celu oczyszczenie imienia George'a, która wpłynęła na wprowadzenie do systemu wymiaru sprawiedliwości sądów apelacyjnych.

Julian Barnes dotarł do listów, dokumentów sądowych, rządowych raportów i tekstów z ówczesnych gazet związanych ze sprawą z Great Wyrley. Na jej kanwie snuje opowieść o brytyjskości, tożsamości, rasizmie, winie. Ale również o miłości, wierności i granicach poznania. Sprawa procesu George'a i walki o jego uniewinnienie jest klamrą spinającą powieść, ale w warstwie fabularnej poznajemy też dzieciństwo obydwu bohaterów, a także ich późniejsze losy. Barnes pokazuje również dzieje pierwszego małżeństwa Doyle'a, jego związku z Jean Leckie, z którą Doyle ożeni się po śmierci pierwszej żony, a także zaangażowania pisarza (lekarza i racjonalisty!) w ruch spirytystyczny. Fascynująca lektura.

A wracając do "Sherlocka", który zasługuje na osobny esej (ale się powstrzymam), to nie przypominam sobie, kiedy ostatnio oglądałam serial, który tak by mnie rozbawił. Jednak widzom TVP2, którzy musieli oglądać go w tłumaczeniu i z lektorem, należą się wyrazy współczucia, w telewizyjnym tłumaczeniu "Sherlock" był dwa razy mniej śmieszny niż w oryginale. Tłumacz serialu chyba nie zrozumiał niektórych żartów i sytuacji, a w wielu przypadkach zamiast tłumaczyć słowa bohaterów, obrażał inteligencję widzów (zapewne sądził po sobie) i tłumaczył, co bohaterowie mają na myśli. A inteligencja to tutaj słowo-klucz. No skandal jednym słowem.

---
Julian Barnes "Arthur & George". Świat Książki, Warszawa 2010. Przekład Joanna Puchalska.

poniedziałek, 8 września 2014

Międzynarodowy Dzień Alfabetyzacji


Źródło: UNESCO

Nowe nabytki



Andrzej Sapkowski "Narrenturm" - bo mam pozostałe dwie części trylogii, a tej mi brakowało.
Elżbieta Cherezińska "Niewidzialna korona" - bo jej poprzednie książki mi się podobały i liczę, że dowiem się, jak to z Łokietkiem było.
Sir Arthur Conan Doyle "Sherlock Holmes. The Complete Stories", zawiera wszystkie powieści i opowiadania o słynnym detektywie - jako materiał referencyjny i awaryjna lektura na długie zimowe wieczory.
Ford Madox Ford "The Good Soldier" - bo odkryłam, że to był świetny pisarz.
Ewa Winnicka "Londyńczycy" - bo od dawna chciałam przeczytać.
Jane Austen "Persuasion" - bo tylko tej książki mi brakowało do skompletowania dorobku pisarki.
Jane Austen "Opactwo Northanger" - bo nie miałam żadnej powieści Austen po polsku.
Anna Przedpełska-Trzeciakowska "Jane Austen i jej racjonalne romanse" - bo wypada mi przeczytać (i mieć), jako fance Jane Austen.

czwartek, 4 września 2014

Z MOJEJ PÓŁKI: "Kwinkunks"

(Ten wpis pierwotnie ukazał się 27.11.2013 na moim starszym blogu "Dom Pracy Twórczej TARNINA")



Napisanie tej powieści zajęło autorowi 12 lat. Co prawda jej przeczytanie zajmie znacząco mniej czasu, ale jeżeli szukacie książki na długie (naprawdę długie) zimowe wieczory, jest to propozycja warta rozważenia. Powieść w polskim wydaniu liczy 1155 stron (plus posłowie autora).

Charles Palliser jest mi znany wyłącznie jako autor tej jednej powieści. Po chwili szperania w Internecie dowiedziałam się, że istotnie książki wychodzą spod jego ręki niezmiernie rzadko. Od roku 1989, gdy Palliser, przez wiele lat uniwersytecki wykładowca literatury, zadebiutował jako powieściopisarz (właśnie „Kwinkunksem”), wydał zaledwie pięć książek. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli wszystkie jego powieści są równie misternie skonstruowane.  
 „Kwinkunks” jest owocem fascynacji autora literaturą dziewiętnastowieczną – jest to współczesna rekonstrukcja powieści wiktoriańskiej. Z pozoru to książka, jaka mogłaby wyjść spod pióra Dickensa. Głównym bohaterem jest chłopiec mieszkający z matką - niczym w Arkadii - w wiejskim domu gdzieś w spokojnym zakątku Anglii. Dzieciństwo Johna upływa beztrosko i w dobrobycie, ale żyje on wśród tajemnic. Nie zna swojego ojca, ani też rodziny matki, i nic nie wie o wrogich siłach, czyhających na niego od chwili jego przyjścia na świat. Wkrótce siły te dochodzą do głosu; John i jego matka tracą swoje niebo i trafiają do piekła londyńskich dzielnic biedoty. Aby odzyskać utracony raj, John musi rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia. Owa zagadka wiąże się z historią pięciu rodów, których losy splecione są ze sobą, i z symbolem kwinkunksa, który okaże się również kluczem do jej rozwiązania.

Tę tajemnicę musi również odkryć czytelnik - i to na własną rękę. Okazuje się bowiem, że „Kwinkunks” jest  tylko powierzchownie podporządkowany zasadom powieści dziewiętnastowiecznej. W rzeczywistości autor prowadzi ze współczesnym czytelnikiem inteligentną grę (w istocie „Kwinkunks” jest rekonstrukcją „ironiczną”). Nie chcę w tym miejscu ujawniać zbyt wiele, by nie psuć przyjemności czytania i samodzielnego odkrywania tej książki. Niektóre z tajemnic swojego warsztatu (i powieści) Palliser zdradza w posłowiu (a to, jak wiadomo, czytamy po zapoznaniu się z dziełem). Zdradzę tylko, że narrator, a jest nim John, nie jest w tej powieści do końca wiarygodny i pewne swoje odkrycia i wnioski wręcz ukrywa przed czytelnikiem.
Na kartach „Kwinkunksa” Charles Palliser odmalował panoramę społeczeństwa Anglii pierwszej połowy XIX w. Śledząc losy Johna, zaglądamy na pełne przepychu salony arystokracji i do zamożnych domów przedstawicieli klasy średniej; razem z biedakami przeszukujemy kanały i jesteśmy świadkami przestępczych procederów. Na pewien czas trafiamy do więzienia dla dłużników, do szkoły z internatem, która z placówką oświatową ma tyle wspólnego, co obóz pracy z obozem harcerskim (bardzo po dickensowsku), a nawet do zakładu dla obłąkanych. Poznajemy ludzi i podłych, i szlachetnych, drobnych cwaniaczków i wielkich oszustów.
W powieści bardzo wiele miejsca zajmują kwestie ekonomii i ustroju społecznego. To pieniądz jest motorem całej fabuły, a walka o parę pensów na kawałek chleba jest równie dramatyczna, jak gra o wielką fortunę. Filozoficzne dysputy dotyczące problemów polityczno-ekonomicznych, a zarazem moralnych, toczy ze sobą – w mieszkaniu składającym się z połowy podnajętego pokoju w jakimś zaułku biedoty – para zdeklasowanych dżentelmenów, niegdyś parających się prawem, obecnie aktorów teatrzyku kukiełkowego. Poruszanie tych kwestii w powieści dziewiętnastowiecznej byłoby jak najbardziej zrozumiałe, to przecież właśnie wtedy formowały się teorie Marksa i Engelsa. Ten aspekt książki jednak równie mocno odzwierciedla czasy, w których ona rzeczywiście powstawała, czyli lata 80. wieku dwudziestego, okres rządów Margaret Thatcher, kiedy w Wielkiej Brytanii społeczna dyskusja dotycząca tych kwestii była niezwykle gorąca. Również teraz, prawie ćwierć wieku po ukazaniu się drukiem, ta powieść wydała mi się zaskakująco aktualna. Drobni ciułacze tracący oszczędności życia wskutek machinacji spekulantów, którzy budują na ich naiwności swoje fortuny, nieodparcie przywodzą na myśl współczesne afery i kryzys finansowy roku 2008, kiedy pękła spekulacyjna bańka, podatnicy składali się na ratowanie upadających banków, a ich prezesi wypłacali sobie wielomilionowe premie.
Czytanie „Kwinkunksa” jest zajęciem tyleż ciekawym, co meczącym. Ta powieść wymaga ciągłego skupienia uwagi i zapamiętywania szczegółów, co przy jej objętości może stanowić nie lada wyzwanie. (Choć przy okazji jest to świetny trening umysłowy, godny polecenia osobom chcącym rozruszać swoje szare komórki). Czytelnik nie może sobie pozwolić nawet na moment dekoncentracji, bo wszystkie elementy w powieści są częścią bardzo precyzyjnej układanki. Kiedy pewnej zimowej nocy do domu matki Johna puka dwoje zmarzniętych wędrowców, proszących o wsparcie, można być pewnym, że ich rola w tej historii na tym się nie skończy (a być może nawet rozpoczęła się dużo wcześniej). Jakkolwiek akcja obfituje w wiele zwrotów i emocjonujących wydarzeń, to cała powieść skonstruowana jest w ten sposób, że „czytamy […] nie tyle dlatego, że chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej, lecz raczej dlatego, że chcielibyśmy dowiedzieć się, co się przedtem wydarzyło, aby móc zrozumieć to, co już do tej pory przeczytaliśmy” – jak pisze autor w posłowiu.
Po raz pierwszy czytałam tę książkę dziesięć lat temu, kiedy została wydana w Polsce. Niedawno przeczytałam ją powtórnie. Jeżeli chodzi o główny wątek, doszłam do tych samych wniosków, co za pierwszym razem, ale teraz wyjaśniłam sobie wszystko w sposób dużo bardziej zadowalający, rozwikłałam również zagadki dotyczące większości wątków pobocznych. (Mówiąc precyzyjnie, za pierwszym razem stawiałam prawdopodobne hipotezy, teraz wydaje mi się, że znalazłam na ich poparcie wystarczające dowody). Przyznam jednak, że jeden aspekt tej powieści, związany z jej formą, umknął mojej uwadze zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem (w międzyczasie zdążyłam zapomnieć, że czytałam posłowie, gdzie autor wyjaśniał tę kwestię; oczywiście zapomniałam też zawiłości fabuły). Pocieszam się, że nie byłam w tym osamotniona. Nadanie powieści tej szczególnej formy „okazało się niezwykle trudne i czasochłonne – ujawnia Palliser. – Jak na ironię jednak ten akurat aspekt powieści prawie nie został zauważony ani przez krytyków, ani przez czytelników”. 
Więcej już nie zdradzę. Czytajcie i odkrywajcie, a ja za kolejne dziesięć lat pewnie znów sięgnę po tę książkę i być może zgłębię wtedy wszystkie jej tajemnice (kilka zdań ciągle jest dla mnie zagadkowych).


***
Charles Palliser "Kwinkunks". Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003. Przekład Maria Streszewska-Hallab.

wtorek, 2 września 2014

Wpis z puszki, na rozpoczęcie roku szkolnego

(Ten tekst został pierwotnie opublikowany 11.01.2014 na moim starszym blogu "Dom Pracy Twórczej TARNINA" pod tytułem "Książka na czasie". /Linki odsyłają bezpośrednio do oryginalnego wpisu/. PÓŹNIEJ artykuł o podobnej treści ukazał się w "Krytyce Politycznej". Cóż, ja byłam pierwsza. Mam nadzieję, że w tej chwili nie jest już tak bardzo na czasie, ale postanowiłam go przypomnieć, bo pisząc ten tekst nieźle się bawiłam, a poza tym uważam, że jest całkiem udany /nie ma to, jak śmiać się z własnych żartów/. A nasza polska dziatwa poszła dziś do szkoły, więc może warto się zainteresować, co będzie się tam im wtłaczać do niewinnych główek.

11. stycznia świat wyglądał całkiem inaczej niż dziś. Krym był ukraiński, pojęcie "zielone ludziki" nie nabrało jeszcze obecnego złowieszczego znaczenia, media nie donosiły o okrucieństwach "państwa islamskiego" na Bliskim Wschodzie. Straszyła w nich za to poseł Kempa. Z dzisiejszej perspektywy ten czas wydaje mi się niemal sielanką, choć wtedy byłam nieźle... wkurzona.)


***

Przyznam się, że tej książki nie ma na mojej półce. Wypłynęła z głębin mojej pamięci na fali dyskusji społecznej, która przetacza się ostatnio przez nasz kraj (jeżeli to, co się przetacza, można nazwać dyskusją). Czytałam tę książkę bardzo dawno temu, prawdopodobnie u schyłku lat 80. Znajdowała się wtedy na liście lektur szkolnych. Streszczam z pamięci.

Uwaga! Poniższy tekst adresowany jest wyłącznie do osób dorosłych! Zanim zaczniesz czytać dalej, sprawdź, czy wydano ci już dowód osobisty!


1.
Żyła sobie kiedyś - dawno, bo na początku lat 60. XX w. - w Warszawie pewna rodzina. Tata, jak to tata - surowy, ale sprawiedliwy, ostoja ładu i porządku. Głowa rodziny i fundament jej bytu ekonomicznego. Tata miał poważną i odpowiedzialną pracę. Mama, jak to mama - kapłanka domowego ogniska, troszczyła się o wszystko i wszystkich, czuła i łagodna, przekonana, że bez jej opieki rodzina nie przetrwa nawet dnia. Mama jednak (oczywiście) uznawała prymat męża jako głowy rodziny. Były też dzieci, Tomek i Tosia, wiek: młodsze nastolatki. Tosia, jak to dziewczynka, była bardzo grzeczna, uczynna i dobrze się uczyła. Jak to dziewczynka - spokojna i trochę strachliwa. Tomek, jak to chłopak - łobuz, ruchliwy i wysportowany, z głową pełną szalonych pomysłów. W szkole nie tak pilny jak siostra, czekała go poprawka z historii. Jak to u chłopaka.

Zbliżają się wakacje, które oczywiście zaplanował dla wszystkich tata. Mama pojedzie na wczasy do Ciechocinka, Tosia do cioci Isi, której pomoże w opiece nad młodszymi kuzynkami, a Tomka tata wysyła do wujka (czy też stryjka) leśniczego, który ma wziąć chłopaka w ryzy - ówczesna wersja programu "Surowi rodzice", jeszcze bez udziału kamer. W leśniczówce Tomek ma nauczyć się dyscypliny i oczywiście zakuwać do poprawki z historii. Tata nigdzie nie pojedzie, zostaje w Warszawie, musi pracować nad ważnym projektem. Oczywiście, tak robią ojcowie.


2.
Takim obrazem typowej, wzorcowej właściwie polskiej rodziny Hanna Ożogowska rozpoczyna swoją książkę "Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek", wydaną po raz pierwszy w 1961 r. Maluje ten obraz chyba tylko po to, żeby omamić czytelnika i uśpić jego czujność (a przypomnijmy, że owym czytelnikiem jest dziecko), by tym łatwiej wsączyć w jego umysł truciznę szkodliwej ideologii - tak, tak - DŻENDER (gender), zapewne na zlecenie ówczesnych komunistycznych władz. Bo spójrzmy, co się dzieje dalej: mama wyjeżdża jako pierwsza, a Tomek, zlekceważywszy "szlaban" nałożony nań przez ojca, wymyka się z domu, aby załatwić pewną "sprawę honorową", jak to określa. Mówiąc wprost i używając współczesnej terminologii, idzie wziąć udział w ustawce. Podczas jego nieobecności, niespodziewanie tacie nadarza się okazja wysłania Tomka na wakacje nie pociągiem, ale samochodem ze znajomymi. I wtedy Tosia, to niewinne wydawałoby się dziecko, prawdopodobnie jednak już skażone ideologią lewackich feministek-dżenderystek (ten fakt autorka przemilcza), aby uchronić brata przed gniewem ojca i słuszną przecież karą, przebiera się za Tomka i pozwala wsadzić do samochodu, który zabierze ją do leśniczówki wujka. Zostawia bratu liścik, w którym instruuje go, żeby przebrał się w jej sukienki i jako Tosia pojechał do cioci Isi, grając tam rolę odpowiedzialnej, starszej kuzynki. Tomek jest wściekły z powodu takiego obrotu spraw, ale (o zgrozo!) te instrukcje wypełnia!

Nie będę opisywać wszystkich bezeceństw przedstawionych w tej książce. Dość napisać, że Tosia w leśniczówce wujka uprawia sporty, jeździ konno, bierze udział w męskich zajęciach i, niestety, mężnieje (dobór słowa nieprzypadkowy) - czego dowodem jest to, że nie boi się już sama spać w ciemnym pokoju. W końcu jednak się dekonspiruje. Tomek w roli dziewczyny radzi sobie świetnie, do końca pobytu nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Dla kuzynek zostaje autorytetem, a nawet wyrocznią w dziedzinie mody i fryzjerstwa. Najgorsze jednak jest to, co dzieje się po powrocie dzieci z wakacji, kiedy w końcu opowiadają rodzicom o całej maskaradzie. Ci, zamiast porządnie złoić skórę swojemu potomstwu, wydają się całą sprawą rozbawieni, a może nawet w duchu gratulują pomysłowości swoim pociechom!


3.
I w ten właśnie sposób, za pomocą niewinnej z pozoru powieści przygodowej dla młodzieży, Hanna Ożogowska próbuje podkopać podwaliny funkcjonowania zdrowego społeczeństwa. Ożogowska wmawia dzieciom, że płeć można sobie wybrać i dowolnie zmieniać, że w lipcu i sierpniu można być chłopcem, a potem znów dziewczynką! Cynicznie przekonuje, że nie wyrządza uszczerbku na psychice chłopca założenie sukienki! W tej przewrotnej książce młodego, wrażliwego czytelnika karmi się kłamliwą ideologią, wmawia się mu, że chłopiec może odgrywać rolę społeczną dziewczynki, a dziewczynka chłopca i nie ma w tym właściwie nic złego!

Trudno przecenić szkody, jakie przez ponad pół wieku ta książka wyrządziła w umysłach pokoleń młodych Polaków. Można zrozumieć, że wydawano ją wielokrotnie w czasach PRL, kiedy komunistyczne władze robiły wszytko, żeby zniszczyć ducha Narodu, a atak na podstawowe wartości, takie jak rodzina, małżeństwo i niezachwiana tożsamość płciowa był środkiem do tego celu. W tamtych czasach nakręcono również serial telewizyjny i film na podstawie tej książki. Nie można jednak pozostać obojętnym wobec faktu, że ta szkodliwa książka wciąż jest wznawiana, nie wspominając o starszych wydaniach dostępnych w antykwariatach czy na portalach aukcyjnych! Kto dopuścił do tego, że w 2003 roku w Warszawie wystawiono musical dla dzieci oparty na tej książce? Dlaczego wydaje się audiobuki?


4.
Chrońmy nasze rodziny, nie pozwalajmy, aby czerw szkodliwej ideologii dżender, zawarty w skandalicznej powieści Ożogowskiej, ciągle mógł toczyć umysły polskich dzieci! Aż strach pomyśleć, jakie jeszcze niemoralne treści mogą się kryć w innych książkach tej autorki, takich jak "Tajemnica zielonej pieczęci", "Głowa na tranzystorach", "Ucho od śledzia" czy "Za minutę pierwsza miłość". Żądajmy od władz samorządowych, aby usunięto książki Ożogowskiej z bibliotek publicznych!


Przy okazji chcę również zwrócić uwagę na twórczość dżenderysty Henryka Sienkiewicza. Zauważmy, że w "Krzyżakach" Jagienka przebiera się za giermka czy pachołka, w "Trylogii" Helena Kurcewiczówna podróżuje jako chłopak, pozbywszy się warkocza przy pomocy szabli pana Zagłoby. A jakże szkodliwym przykładem dla młodych dziewcząt jest postać Hajduczka! Nie wiem, czy to niedopatrzenie, czy celowe działanie MEN (podejrzewam to drugie), że książki te wciąż pozostają w kanonie lektur szkolnych (co prawda tylko jako lektury uzupełniające i czytane we fragmentach, ale jednak). Domagajmy się od naszych parlamentarzystów podjęcia zdecydowanych działań na rzecz całkowitego usunięcia tych niebezpiecznych dla młodzieży pozycji z listy lektur szkolnych!


Postscriptum

I. Znaczki ;) w powyższym tekście proszę sobie wstawić w miejscach, które uznacie za odpowiednie.

II. Jeśli przypadkiem jesteście znajomymi pani poseł Beaty Kempy, bardzo proszę, podeślijcie jej link do tego wpisu. Myślę, że może jej się przydać.

5.
III. Porzucając już satyrę, "Dziewczyna i chłopak..." naprawdę wpisuje się w nurt gender, a przypomnę, że książka została wydana w roku 1961, w czasach, kiedy, przynajmniej w Polsce, nikomu o gender się nawet nie śniło. Jednak interpretacja tej książki nie jest jednoznaczna. Z jednej strony, przedstawiony model rodziny jest bardzo tradycjonalistyczny i patriarchalny; wakacje się kończą i wszystko wraca do "odwiecznego" porządku: Tosia znów jest "dziewczęcą" dziewczynką, a Tomek "chłopięcym" chłopcem. Z drugiej strony, każde z nich, wcielając się w rolę drugiego, zdobywa ciekawe i rozwijające doświadczenia. Ta przebieranka ma zdecydowanie wymiar edukacyjny. (Oczywiście i Tosia, i Tomek pozostają sobą, ich płeć nie uległa deformacji czy zatarciu). 

Nie potrafię osądzić, po której stronie obecnego sporu o "ideologię DŻ." ustawiłaby się autorka, ale chyba nie ma takiej potrzeby, bo spór jest pozorny - "ideologia" gender nie istnieje. Termin gender co prawda jest stosunkowo nowy, ale określa coś, co istnieje od zawsze, odkąd istnieje człowiek: kulturowe aspekty płci. Gdyby gender nie istniało, skąd wiedzielibyśmy, że mężczyźnie "nie przystoi" chodzić w spódnicy? To kultura, a nie biologia o tym decyduje, zresztą są kultury, gdzie właśnie przystoi. (Nawiasem mówiąc, biorąc pod uwagę anatomię i fizjologię, spodnie dla mężczyzn to bardzo niedobre rozwiązanie - wbrew naturze). A gender studies to po prostu program badawczy z zakresu humanistyki, na polskich uniwersytetach obecny już od co najmniej kilkunastu lat. Czym się tu emocjonować? Natomiast książeczkę Ożogowskiej (i wiele innych podobnych książek), która w gruncie rzeczy, nie mogę tego ująć inaczej, traktuje o gender, czytali nasi rodzice, czytaliśmy my i jakoś przez to nasze społeczeństwo nie uległo degeneracji.

IV. Sienkiewicza uznałabym raczej za antyfeministę... ale chwileczkę. Postaciom kobiecym wątłym i pasywnym są jednak przeciwstawione kobiety silne i aktywne, np. Danusi Jagienka, a Krzysi Basia-Hajduczek. Oleńce zdecydowanie bardziej do twarzy z kądzielą niż z mieczem, ale daleko jej do bezwolnej istoty z pokorą czekającej na los, jaki zgotują jej mężczyźni. Więc może jednak i Sienkiewicz przyznawał kobietom prawo do samostanowienia?

V. Prywatnie jestem za "kobiecymi" kobietami i "męskimi" mężczyznami, ale nie czuję się uprawniona do narzucania innym swoich subiektywnych przekonań. Cudzysłowy były konieczne, bo odnoszę się do dominującego obecnie w naszej kulturze wzorca (czyli wzorca w zakresie gender, rzecz jasna), a nie do jakichś prawd objawionych. (Mogę się zresztą założyć, że każdy z nas widzi ten wzorzec nieco inaczej).
A jeśli biegam po obejściu z piłą, wiertarką czy łopatą, robię to z konieczności, a nie żeby zademonstrować jakąkolwiek tezę. Rzecz jasna, wolałabym w tym czasie haftować na tamborku.

VI. Nasze społeczeństwo boryka się obecnie z tyloma realnymi problemami, że wynajdywanie problemów urojonych uważam za, delikatnie mówiąc, wysoce niestosowne.

VII. Życzę wszystkim miłego weekendu i zdrowego dystansu do tego całego szumu. Nie dajmy się zwariować.
A w ogóle to heca na 14 fajerek ;)

*** 
1. Właśnie to wydanie wypożyczyłam wiele lat temu ze szkolnej biblioteki. Wydanie I, Warszawa 1961. Zdjęcie: http://klub7.w.interia.pl.
2. Wydawnictwo Nasza Księgarnia. Rok wydania nieznany. Zdjęcie: allegro.pl (archiwum)
3. Audiobuk. Czyta Zofia Gładyszewska. Wydawnictwo MTJ. Dostępny w księgarnich internetowych.
4. Plakat musicalu na podstawie powieści Hanny Ożogowskiej. Teatr Muzyczny Tintilo (tintilo.com). Premiera: Warszawa 2003.
5. Wydawnictwo Akapit Press, 2013. Książka aktualnie dostępna w ksiegarniach.